Allende Isabel - Podmorska wyspa.pdf

(1535 KB) Pobierz
Isabel Allende
Podmorska Wyspa
Przekład Joanna Ostrowska
Grzegorz Ostrowski
Moim dzieciom, Nicolásowi i Lori
Zarité
Ja, Zarité Sedella, w ciągu czterdziestu lat, które przeżyłam, miałam więcej szczęścia niż inne
niewolni-
ce. Czeka mnie długie życie i pogodna starość, bo moja gwiazda – moja
z’etoile
– świeci nawet
wtedy, gdy nocne niebo jest zasnute chmurami. Wiem, co to znaczy być blisko z mężczyzną, którego
wybrało serce, wiem, jak to jest, kiedy jego wielkie dłonie budzą moją skórę. Miałam czwórkę
dzieci i jednego wnuka; te, które żyją, są wolne. Pamiętam pierwsze chwile szczęścia, kiedy jeszcze
jako koścista, roz-
czochrana smarkula podrygiwałam przy dźwiękach bębnów. Teraz jestem tak samo szczęśliwa.
Wczoraj-
szy wieczór przetańczyłam na placu Congo, nie myśląc o niczym, a dziś czuję w całym ciele ciepło
i zmęczenie. Muzyka jest jak wiatr, porywający lata, wspomnienia i strach, to przyczajone zwierzę;
noszę je w sobie. Bębny sprawiają, że dzisiejsza Zarité znika bez śladu i na powrót staje się
dziewczynką, któ-
ra ledwo potrafiła chodzić, a już tańczyła. Kiedy uderzam stopami o ziemię, przez nogi wchodzi we
mnie życie, przenika kości, wypełnia mnie całą, oddala smutek i czyni znośniejszymi wspomnienia.
Świat ogarnia drżenie. Rytm rodzi się na podmorskiej wyspieRIGHT
SQUARE
BRACKET'7b1RIGHT SQUARE BRACKET'7d
, wstrząsa ziemią, przeszywa mnie jak grom i
odchodzi do nieba, zabierając moje zmartwienia, żeby Papa Bondye je przeżuł, połknął, a mnie
pozosta-
wił czystą i zadowoloną. Bębny zwyciężają strach. Bębny są spadkiem po matce, siłą Gwinei, którą
mam we krwi. Dlatego nikt mnie nie pokona; staję się silna jak Erzulie,
loa
miłości, i szybsza niż
bicz. Muszle klekoczą na kostkach moich nóg i na nadgarstkach, tykwy zadają pytania, bębny
djembe
odpowiadają im leśnym głosem, a tamburyny – metalicznym; dunduny, które potrafią
mówić, nawołują, a wielki
ma-
man
wydaje chrapliwy dźwięk, kiedy w niego uderzają, aby wezwać
loa
. Bębny są święte, są
głosem
loa
.
W domu, gdzie chowałam się przez pierwsze lata, bębny stały milczące w izbie, którą dzieliłam z
Ho-
noré, też niewolnikiem, ale często wynoszono je na zewnątrz. Madame Delphine, moja ówczesna
pani, nie lubiła słuchać hałasów czarnych, wolała tęskną skargę swego klawikordu. W
poniedziałki i wtorki uczyła kolorowe dzieci, a w pozostałe dni tygodnia dawała lekcje w domach
grands blancs
. Tam panien-
ki miały własne instrumenty, nie mogły przecież dotykać tych, których używały Mulatki. Nauczyłam
się czyścić klawisze sokiem cytrynowym, ale nie grałam, bo madame zabraniała ruszać jej
klawikord.
Zresztą wcale nam na tym nie zależało. Honoré potrafił wydobyć muzykę ze zwykłego rondla, w
jego rę-
kach każdy przedmiot nabierał własnego taktu, melodii, rytmu i głosu. Honoré nosił w sobie
dźwięki, przywiózł je z Dahomeju. Lubiłam bawić się pustą tykwą, którą potrząsaliśmy; później
nauczył mnie po-
wolutku pieścić bębny. To było na samym początku, kiedy jeszcze nosił mnie na rękach i zabierał
na tań-
ce i obrzędy vodouRIGHT
SQUARE BRACKET'7b2RIGHT SQUARE BRACKET'7d
podczas
których wybijał rytm na głównym bębnie, by inne podążały jego śladem.
Tak to zapamiętałam. Honoré wyglądał na bardzo starego, ho kiedyś przeziębił sobie kości, ale
miał
wtedy nie więcej lat niż ja teraz. Pił tafię, żeby znieść ból przy poruszaniu, ale lepszym lekarstwem
od mocnego alkoholu była muzyka. Przy dźwiękach bębnów jego pojękiwania przechodziły w
śmiech. Znie-
kształconymi dłońmi Honoré z trudem mógł obrać ziemniaki na obiad dla pani, ale kiedy grał na
bęb-
nie, był niezmordowany, a w tańcu nikt nie podnosił kolan wyżej od niego, nie kołysał mocniej
głową ani nie trząsł tyłkiem z większą ochotą. Kiedy nie umiałam jeszcze chodzić, poruszał mną
tak, żebym tańczyła na siedząco, a gdy potrafiłam już jako tako utrzymać się na nogach, zachęcał
mnie, żebym za-
tracała się w muzyce jak we śnie. Mówił mi: „Tańcz, tańcz Zarité, bo niewolnik, który tańczy, jest
wol-
ny… dopóki tańczy”. Przez cały czas tańczę.
Część pierwsza
Saint-Domingue, 1770-1793
Choroba hiszpańska
Toulouse Valmorain dotarł na Saint-Domingue w 1770 roku, tym samym, w którym delfin Francji po-
ślubił austriacką arcyksiężniczkę Marię Antoninę. Zanim wyruszył w podróż do kolonii – kiedy
jeszcze nawet nie podejrzewał, że los splata mu figla i sprawi, że w końcu zagrzebie się na plantacji
trzciny cu-
krowej na Antylach – zaproszono go do Wersalu na jedną z uroczystości na cześć nowej delfiny,
czter-
nastoletniej dziewczynki o blond włosach, która, wcale się z tym nie kryjąc, ziewała
bezceremonialnie znudzona sztywną etykietą francuskiego dworu.
Wszystko to należało już do przeszłości. Saint-Domingue było innym światem. Młody Valmorain miał
dość mgliste pojęcie o miejscu, w którym jego ojciec próbował z lepszym lub gorszym skutkiem
zapewnić chleb swojej rodzime w nadziei, że kiedyś dorobi się majątku. Wcześniej przeczytał
gdzieś, że pierwotni mieszkańcy wyspy, Arawakowie, zwali ją Haiti, zanim konkwistadorzy zmienili
jej nazwę na Hispaniola i wybili tubylców. Niespełna pięćdziesiąt lat później nie ostał się nawet
jeden Arawak, ani żywy, ani w charakterze eksponatu. Wszyscy padli ofiarą niewolnictwa,
europejskich chorób lub po-
pełnili samobójstwo. Była to rasa o czerwonawej skórze, grubych czarnych włosach i niezachwianym
poczuciu własnej godności, tak bojaźliwa, że jeden Hiszpan mógł gołymi rękami pokonać dziesięciu
Arawaków. Żyli w poligamicznych wspólnotach; dbali, by gleba nie uległa wyjałowieniu; uprawiali
ba-
taty, kukurydzę, dynie, orzeszki ziemne, paprykę, ziemniaki i maniok. Ziemia, tak jak niebo i woda,
nie miała właściciela, póki nie zawładnęli nią obcy, by rękami zmuszanych do pracy Arawaków
uprawiać nieznane tam wcześniej rośliny. W tym czasie Hiszpanie wprowadzili obyczaj „szczucia”,
czyli napusz-
czania psów, by zabijały bezbronnych ludzi. Kiedy już wykończono Indian, zaczęto przywozić
niewol-
ników schwytanych w Afryce oraz białych z Europy: skazańców, sieroty, prostytutki i buntowników.
Pod koniec siedemnastego wieku Hiszpania oddała Francji zachodnią część wyspy, nazwano ją Sa-
int-Domingue, która wkrótce miała stać się najbogatszą kolonią świata. W czasie kiedy przybył tam
To-
ulouse Valmorain, z wyspy pochodziła jedna trzecia francuskiego eksportu: cukier, kawa, tytoń,
baweł-
na, indygo i kakao. Nie było już białych niewolników, za to liczba czarnych sięgała setek tysięcy.
Naj-
więcej wysiłku wymagała uprawa trzciny cukrowej, słodkiego złota kolonii. Jak twierdzili
plantatorzy, ścinanie trzciny, jej mielenie i przetwarzanie na syrop nie było pracą ludzką, lecz
zwierzęcą.
Valmorain skończył właśnie dwudziesty rok życia, kiedy agent handlowy ojca wezwał go do kolonii
naglącym listem. Miody Francuz schodził ze statku ubrany zgodnie z najnowszą modą: koronkowe
mankiety, pudrowana peruka i buty na wysokim obcasie. Był przekonany, że książki podróżnicze,
które przeczytał, wystarczą mu aż nadto, by przez kilka tygodni pełnić rolę doradcy na plantacji.
Podróżował
z lokajem, niemal tak samo wytwornym jak on, oraz kilkoma kuframi ubrań i książek. Mówił o sobie,
że jest humanistą; po powrocie do Francji zamierzał poświęcić się nauce. Podziwiał filozofów i
ency-
klopedystów, którzy w ciągu ostatnich dziesięcioleci odcisnęli na Europie tak głębokie piętno, i
podzie-
lał niektóre z ich liberalnych poglądów, a kiedy miał osiemnaście lat, czytał do poduszki
Umowę
spo-
łeczną
Rousseau. Zaraz po zejściu na ląd, po długiej podróży morskiej o mały włos nie zakończonej
tra-
gicznie z powodu huraganu, z którym zmierzyli się na Morzu Karaibskim, spotkała go pierwsza
przykra niespodzianka: ojciec nie czekał na niego w porcie. Powitał go agent, uprzejmy Żyd ubrany
od stóp do głów na czarno, i od razu poinformował o środkach ostrożności niezbędnych przy
poruszaniu się po wyspie. Dał konie, dwa muły do przewiezienia bagażu, przewodnika i żołnierza
miejscowej straży, ma-
jących towarzyszyć mu do
habitation
Saint-Lazare. Młodzieniec nigdy nie wychylił nosa poza
Francję i nie traktował poważnie opowieści, zresztą dość stereotypowych, którymi stary Valmorain
Zgłoś jeśli naruszono regulamin