Manuela Gretkowska - Mistrzyni.pdf

(1488 KB) Pobierz
1
Bezśnieżny mróz, skrzypią gwiazdy nad miasteczkiem. I  ławki w  zborze
otwartym każdej nocy. Przez zimną ciemność idą do niego za potrzebą wiary
przodkowie von Bachmanów, obuci nie w  klekoczące chodaki, ale w  same
filcowe onuce powiązane sznurkiem. Bezszelestny przemarsz dostojnych
mieszczan, trucht dziecięcych stóp wybrukowaną ulicą. Polerowanie kocich łbów
filcową podeszwą jak pucowanie miedzianych garnków na chwałę czystego,
oszczędnego żywota.
Spieszą wysłuchać Biblii. Odczytywanej dzień i  noc choćby do pustych
ławek. Niech słowo Boże brzmi w  Kleve aż do końca świata. Ostatniego
z  lektorów zastąpi Jezus Chrystus, gdy pokona nierządnicę babilońską. Odzianą
w zgorszenie jaskrawego zbytku, złoto, szeleszczące pokuszeniem tafty, brokaty.
W protestanckim Kleve każde ubranie poza bielą i czernią ma odcień pychy.
Filc wygłusza kroki, nie budząc małomiasteczkowych katolików otulonych
pierzynami zamiast łaską. Śpiących za kotarami. U  protestantów nigdy nie
zasłaniano okien.
Tej nocy Gustav von Bachman długim srebrnym szpikulcem nadziewa pieczeń
z  talerza. Zwykłe sztućce są za krótkie, by sięgnąć poza półmetrową kryzę. Jej
wykrochmalona biel odcina nadzianą wykwintnymi myślami głowę radcy von
Bachmana od reszty jego ciała, zamaskowanego czernią stroju.
Inaczej niż w Wenecji, gdzie maski zakładają trwoniący bezmyślnie majątek
na całoroczną zabawę. Ale kobiety odsłaniają piersi, a  mężczyźni kolorowym,
obcisłym jedwabiem podkreślają kształt nóg. Rozpustne zakonnice haftują im
rozporki, biorąc miarę własnymi rękoma.
Gustav von Bachman był lata temu w  Wenecji i  to widział. Widziałby dużo
więcej, gdyby pozwoliło mu kuszone nadaremnie sumienie.
Zbór wysłał go tam po najwspanialsze na świecie posrebrzane lustra. Nie
miały służyć próżnemu przeglądaniu się w  ich kryształowej poświacie. Lustra
zawieszono wysoko obok ołtarza zboru pozbawionego obrazów i  figur,
cudownych jedynie dla katolików. We wzajemnych odbiciach nieskalanych tafli
weneckich luster widoczna była krystalicznie czysta nieskończoność Boga, bo
soli Deo gloria.
Jedynie Bóg jest godzien oddania Mu czci.
Przypadkiem, chociaż przypadków nie ma, jest tylko źle ukryty szew łączący
czas z przestrzenią, przez Kleve przejeżdżał wtedy kompozytor Bach. Zaproszono
go na pierwsze „zwierciadlane” nabożeństwo. Wypróbował również nowe organy
i  zagrał kilka psalmów według własnej muzyki. Został w  zborze do rana
zaciekawiony niespotykanym gdzie indziej zwyczajem całonocnego czytania
Biblii.
Grając, używał najcichszych rejestrów. Melodia uśpiła wszystkich pięciu
wiernych, razem z  czytającym Pismo Święte. Bach wstał od organów, żeby
zmienić zastygłego przy pulpicie lektora, sam dalej czytał śpiącym.
Gustav von Bachman dowiedział się o  tym od Johanny, córki kompozytora.
Spodobała mu się i odwiedzał ją w zajeździe pod pretekstem regulowania przez
magistrat Kleve zapłaty dla jej ojca. Kompozytor, jego żona i  zabrana w  swoją
pierwszą podróż szesnastoletnia Johanna zajmowali dwa pokoje. Pani Bachowa
przepisywała notowane w  twórczym pośpiechu kompozycje męża. Był bardzo
zadowolony z tego, co zagrał nocą w zborze.
„Jeżeli moja muzyka uśpiła sześć osób, to uśpi sześć razy mocniej jedną”  –
przeliczał moc swojego talentu niby aptekarz dawkę lekarstwa. Maniacko
powtarzał warianty melodii, ekstrahując z nich moc tonów.
Żona Bacha  – Magdalena, w  panieńskich czasach wybitna sopranistka na
książęcych dworach, była zachwycona urobkiem męża. Przepisując jego
pospieszne nuty, z zadowolenia nuciła własną melodię.
Piękna córka Bacha powiedziała młodemu von Bachmanowi, że są w drodze
do hrabiego Keyserlinga, który zamówił utwór na bezsenność. Obiecał sporo
zapłacić za coś skutecznego. Napisała potem w liście: „Hrabia dosłownie ozłocił
mojego ojca”. I  dopłacił za przysłanie ucznia kompozytora  – Goldberga,
grającego mu co noc do snu Bachowskie wariacje. Stąd ich nazwa  –
Goldbergowskie, chociaż skomponował je Bach.
Najpiękniejsza z tych kompozycji jest otwierająca je aria.
–  Wiecie, dlaczego najpiękniejsza?  – pytał już któryś raz stary radca von
Bachman wpatrzonych w  niego wnuków.  – Bo napisała ją Magdalena, żona
Bacha. Sam to słyszałem i widziałem w 1741 roku, siedząc z nimi w zajeździe!
Dopisała, a nie przepisała, arię na początku wariacji. Posłuchajcie, jakie to inne,
śpiewne, kobiece. Doskonałe… Prawą ręką grasz dwa głosy: dwa lustra
rozmawiające ze sobą w  nieskończoność, wysoko, tak jak je zawieszono pod
sufitem zboru, wyżej, sopranem – tłumaczył dzieciom i wnukom przy fortepianie
brzmiącym mu zbyt gładko.
Uczył się solfeżu jeszcze przy brzęczącym metalicznie klawesynie. Gładki
dźwięk fortepianu wyściełał komfort późniejszych czasów.
–  Lewa ręka idzie polonezem.  – Wybijał taneczny rytm wariacji.  – Bach
marzył o  posadzie u  polsko-saksońskiego króla Augusta Mocnego, chciał się
wkraść w jego łaski. Dlatego
Wariacje Goldbergowskie
są muzyczną unią polsko-
niemiecką. Pod kryształowo-protestanckim wszechwidzącym okiem Boga.  –
Dziewięćdziesięcioletni Gustav von Bachman w  starodawnej białej kryzie pod
brodą dyrygował szponem srebrnego widelca do nabijania kąsków mięsa.
Takim w migawce wspomnienia, pod przysłoną powieki zapamiętał go wnuk
Fryderyk. Rodzina von Bachmanów zamieszkała potem w  Prusach. Następne
pokolenie porzuciło Toruń ceglanych kamienic wypieczonych jak pierniki
z lukrem zdobień. Bachmanowie przenieśli się do Warszawy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin