Andrzej Kuśniewicz - ZNAKI ZODIAKU.rtf

(803 KB) Pobierz

 

Kuśniewicz Andrzej

ZNAKI ZODIAKU

 

Stoimy naprzeciw siebie. Ja i Ty. I On także. I tamte dziewczy­ ny. Jedna, druga. Niektóre twarze się zatarły, imiona również. Ale one istnieją. Zjawiają się i nikną. Wszyscy z tamtego dalekiego Po­ łudnia. Z hrabstwa Yoknapatawpha. Nie ma to już obecnie żadne­ go praktycznego znaczenia, a jednak jakoś się liczy.

Ten z naprzeciwka unosi brwi, o coś pyta. Poznaję po ruchu warg, więc odpowiadam: - Kakao!

-              Kakao? - dziwi się, jakby nie dowierzał. — Jak to, i ty? Prze­ cież pogodziłeś się, wróciłeś i podobno dajesz sobie znakomicie ra­ dę. Co innego ja.

Potwierdzam, uśmiechając się: — A jednak kakao.

Tamten śmieje się. I ktoś jeszcze poza nim, kogo nie mogę roz­ poznać. I jeszcze ktoś. Zasłania sobie usta dłonią i śmieje się. Pow­ tarzam: - Kakao.

Jest to skrót, szyfr, który rozumiemy wszyscy. Ostatni z szeregu symboli, jakie świeciły wróżąc na szczycie narożnej kamienicy, tej z kawiarnią „De la Paix”, czyli Pajks, na pierwszym piętrze. A na dole był kantor bankowy Schütz i Chajes. Tak. Wszyscy pamięta­ my. Były cztery barwne reklamy: Milka, Velma, Bittra, no i feralne Kakao.

-              I ty przecież, jak słyszałem, urządziłeś się wcale nieźle. Anty­ lopy...

-              A tak, antylopy. I nie tylko antylopy. Również lwy, a także nosorożce. Ja, widzisz, organizuję polowania dla bogatych turystów i nawet dobrze zarabiam. Ostatnio kupiłem jaguara... Inna rzecz, że gdyby nie Daisy... Nasze rewiry myśliwskie to busz. Sto, dwie­

ście, trzysta kilometrów stąd. Polujemy doganiając zwierzynę je­ epem. Pewnie słyszałeś o tym.

Gustek Ostroróg w Johannesburgu czyści na jutro sztucer. Sko­ ro świt wyrusza z grupą Amerykanów. Odstrzał: dwa lwy, nie licząc antylop. Podnosi w obu rękach broń i zagląda pod światło do lufy. Marszczy brew. Lśniąca karbowana rura, ani plamki rdzy, ani pył­ ka sadzy. Odkłada sztucer. Olek Bogaczewicz, oparty obu rękami

o              stół w swoim pokoiku na Mokotowie, spogląda na Gustawa Ostroroga. Obaj patrzą na siebie.

Patrzymy ponad Europą i Morzem Śródziemnym, nad Maghre- bem i nad interiorem Czarnej Afryki. Łucznik Gustawa wysyła strzały jedną po drugiej, lecz żadna z nich nie sięga celu. Za dale­ ko. Za dawno. Grzęzną w pustyni Kalahari, w piaskach libijskich. Jedna utkwiła ukośnie w skałach Gór Kabylskich. Drży, a bełt wy­ daje metaliczny owadzi brzęk. Może jest to wielki długonogi ko­ mar, który ugrzązł w pajęczynie.

Jesteśmy - każdy u siebie, każdy dla siebie - nachyleni nad sto­ łami, o które opieramy ręce, zapatrzeni w plastyczny obraz. — Prze­ cież to ty lubiłeś godzinami bawić się w dalekie podróże, trzymając w dłoniach niewielki globus albo przerzucając karty atlasu? — Ano tak, chyba ja. — A zatem i teraz. Końcami palców nadaję ruch oklejonej lśniącym papierem kuli osadzonej na nachylonej osi. Płot, a za nim gąszcz dzikich bzów i leszczyny. Upał. Fotografia oży­ wia się. Muchy zaczynają krążyć, wydając jaskrawy, żółty, leniwy szelest. Postacie, które widzimy, wykonują ruchy szybkie i kancia­ ste, niby w staroświeckim filmie. Może obawiając się, że dokądś nie zdążą, gdzieś nie trafią, a ja za chwilę wstrzymam ruch i będzie za późno. Biegną, drepcą, lecz nie znikają mimo pośpiechu z pola wi­ dzenia. Lokaj Jan porusza starczymi rękami nad blatem stołu na werandzie. Palce mumii, raz w słońcu - są tam takie ruchome pla­ my, bardzo jasne, słońce przenika przez gęste pnącza dzikiego wina

-              to znów połową w cieniu, niemal czarne, skórzane, brunatne, po­ marszczone i suche. A obok przywołany — po co? — stelmach Hans, półkarzeł, głuchoniemy debil na pałąkowatych nogach, w opada­

jących spodniach, boso, z wolem kołyszących się do taktu łyso-ko- smato u podgardla w wycięciu koszuli bez kolnierzyla. Ojciec na­ szego kolegi Konrada. No i malej Gerdy. A tak, zapomniałem

0              małej Gerdzie. Dokądś zmierza stary Hans, dworski stelmach, który — czy słyszałeś? bo ktoś mi wspominał, nie pamiętam już kto, że on w czterdziestym pierwszym... i Biegnie, drobi w miejscu, nie potrafi wyjść poza ramy obrazu, ekranu kina, które uruchomiliśmy my obaj, wtajemniczeni.

Oglądamy nie tylko tamtą dawną przywołaną scenerię, krząta­ ninę bezużyteczną, lecz nieuniknioną, ale i wszystko to, co pomię­ dzy: statki rybackie wypływające z sennej zatoki Aigues-Mortes

1              z Saintes-Maries-de-la-Mer, ich wysoko zawieszone na masztach latarnie, a także biały piasek i pas piany, profil wybrzeża, kontur wyrysowany kredą na mapie. Sponad Kamargi wstają opary i spły­ wają smugami wolno ku morzu. Sterczą ciemne rogi byków wraca­ jących z podmokłych równin, a może są to bezsilne, ogryzione wierzchołki jakichś krzewów. Coraz ciemniej. Sponad sporej zato­ ki i znad sąsiadujących płaskich zalewów barwy rtęci wracają do baz hydroplany. I tam już mruga światełko. Iskierka, a potem wy­ dłużona strzała na płaskiej powierzchni bleu-lavande. W lewo roz­ ciąga się szeroko rudawa wyspa dymu. To dymią baseny Marsylii. Chmura odsuwa się, odrywa od lądu i sięga Balearów, wyraźnych w ukośnym oświetleniu, rzucających ostre granatowe cienie. La Joliette widzimy jak na dłoni. Każdy neon z osobna. Żółty, zielo­ ny, czerwony. Koralowa reklama nad kawiarnią na Cannebière. A teraz modrozielona. Jak nasza Velma. Tylko Milki już nigdzie nie ma. Morze podzielone na kwadraty, romby i trapezy niemal regu­ larne: zielone, ciemnoniebieskie, granatowe i perłowoszare. Cyna, a może ołów. Jeden prostokąt, daleko na morzu, właśnie przygasa: staje się jasnozielony, szmaragdowomleczny, jak liść wierzby na wiosnę.

Wyglądamy na kolegium sztabu generalnego omawiające plany kampanii. Lecz bitwa już się odbyła, po co więc stoimy, na co jesz­ cze czekamy? Gabinet figur woskowych? Ja, Ty, My wszyscy?

Doktor S. M. Grins w Worcester, Connecticut, USA, podnosi głowę nadsłuchując. Kładzie białą niedużą dłoń porośniętą ryża- wym puchem na lśniącym uchwycie przypominającym metalowe strzemię sztywno sterczące w górę. Opiera się o nie, dźwiga z fote­ la, poprawia rogowe okulary. W te lśniące niklowane uchwyty pa­ cjentki doktora Grinsa wsuwają stopy, sadowiąc się na ginekolo­ gicznym fotelu. Wystarczy lekko nacisnąć nogą dźwignię, by fotel nachylił się, a uchwyty zakończone metalowymi strzemionami uniosły się, a potem rozsunęły na boki. Wówczas doktor S. M. Grins nakłada gumowe rękawice i sięga po wziernik. Teraz fotel jest pusty, aseptyczny i nowoczesny. Miss Judith w przedpokoju ga­ si światło. Szeleści tergalowym płaszczykiem, wychodzi. Cisza.

Na bocznej ścianie gabinetu doktora, tuż nad szklaną szafką z in­ strumentami, wisi reprodukcja Tancerki Degasa. Baletniczka na pierw­ szym planie, grzecznie uśmiechnięta, różowa w zielonkawym tle vert-Veronese, ściska w lewej rączce bukiet owinięty w szeroki bibuł­ kowy mankiet, prawą zaś unosi skraj tiulowej spódniczki frou-frou. Cofnęła nogę i kłania się nisko publiczności, a także zapewne doktoro­ wi Grinsowi, jakby mu dziękowała za szczególne względy i za opiekę. Pani doktorowej Grins nie przypadła do gustu i gdyby nie doktor, zo­ stałaby eksmitowana do kubła na śmieci. Podobnie jak inna reproduk­ cja, wisząca obok szaragów w poczekalni. Jest to akt Modiglianiego, Nu couché, którego oryginał posiada galeria Gianni Mottioli w Mediolanie. Cienkie srebrne ramki. Obraz w tonacji złotawordzawej. Trzeci obra­ zek, orzechowoczamy pejzaż flamandzki — uznany przez panią dokto­ rową za znośny - pozostał na dawnym miejscu w sypialni nad tapcza­ nem. Pani Grins śpi w tej chwili i mówi przez sen. Doktor Grins nad­ słuchuje. Na całej linii odzywają się dzwonki alarmowe powtarzające nazwę miasta i nazwę rzeki, miasta i rzeki. Słyszymy i my ten alarm, i jak na komendę odwracamy głowy w tamtą stronę:

Szeroką doliną płynie powoli, zmierzając nieprzerwanie od wie­ ków ku Dniestrowi i Czarnemu Morzu - rzeka Stryj.

Dzieląc się na liczne odnogi, zmieniając rokrocznie koryto, po­ zostawia na swym lewym brzegu ostatnie domy miasta Stryja,

strzelnicę wojskową jeszcze z czasów austriackich oraz osadę Zarży- ce. Zbliża się lukiem pod wieś książęcą Dobrzany, by stamtąd, skrę­ cając w prawo na północny wschód, otrzeć się głównym nurtem powodziowym o wieś Tatarsko, słynną z wiśniowych sadów i pięk­ nych dziewcząt. Wiosną oba brzegi rzeki białe są od kwiatów, jesie- nią rudawokarminowe od powiędłych klonowych liści i żółtomie- dziane od jesionowych. Ktoś tam teraz, piorąc szmaty, śpiewa na cały głos. Mijamy, odpływamy wraz z nurtem. W zatokach czerwie­ nieją ławice jarzębinowych jagód. Płyną stadami z prądem, przega­ niając się, dzieląc na wąskie smugi, kołyszą się, wymijając klonowe liście czepiające się palcami nadwodnych trzcin - wyglądają jak ucięte dłonie smagłe i opalone, rozchylają palce, usiłując schwycić się czegokolwiek. Odpływają, nikną. I my płyniemy dalej.

Główny strumień prądu, wytyczony pracami regulacyjnymi, zmierza ku północy, by wyminąwszy wsie Strychańce i Pokrowce na swym prawym brzegu, a Kawczy Kąt i Stare Sioło na lewym, liczny­ mi meandrami opasać miasteczko Zydaczów-Benares, stając się świę­ tą rzeką Ganges, lecz tylko raz w tygodniu, w piątkowe wieczory. Gdy znad lesistych wzgórz Rozdołu ukaże się pierwsza gwiazda i zanurzy w chłodno-chabrowym nurcie, rzeka Stryj wraca do rzeczywistości, z Indii na Ukrainę, otrząsa z siebie magiczne wschodnie zaklęcia i sze­ leszcząc pianą spływa szeroką, widną niziną, łąkami, zakosami, wąwo­ zami wierzb i łozin - ku wielkiej rzece Dniestr. Można nad brzegami, idąc w trawach po pas, na naszych wilgotnych, parujących łąkach spotkać w upalne letnie popołudnia i tancerki Degasa, i rozłożone w kształt andrzejowego krzyża różowolśniące i miedzianośniade, prę- gowane i łaciate dziewczyny Modiglianiego. Pocą się w zaduchu po­ krzyw i łopianów, oganiając witkami łozy od natrętnych końskich bą­ ków i modrometalicznych much, parują i zasłaniając rozchylonymi palcami oczy od migotów słonecznych, przewracają się leniwie na bok, wciskając spotniałe twarze w zgięcia łokci. Gdy z tamtej strony zawieje wiatr, czuć słodkawo-lniane zapachy wilgotnych ciał. Odpły­ wamy, mijamy, kiwamy już z daleka rękami, wołamy jakieś słowa, za­ wołania. Wiatr je zgamia z powrotem ku nam, ku rzece.

Daleko, w Johannesburgu, Gustek Ostroróg siada za kierowni­ cą jaguara i naciska starter. Doktor S. M. Grins w Worcester rów­ nież otwiera drzwiczki swego wozu. Jest to taunus 12 M, kupiony niedawno i na raty. Doktor Grins wygląda na zakłopotanego. Z ko­ respondencji bowiem wynika, że nie przelewa mu się, że wciąż jesz­ cze jest na dorobku. Toteż odpowiada, jakby odgadując naszą myśl: 5 U nas prawie każdy ma wóz, to o niczym nie świadczy. Zwykła konieczność. A ty, Olek? - Oleś Bogaczewicz czeka w tej chwili cierpliwie na autobus linii 125. Coś długo nie nadjeżdża. Trudno, zaczeka jeszcze. - Widziała może pani, dawno nie jechał? A w prze­ ciwną stronę aż trzy, jeden po drugim! No tak... Mnie powodzi się nie gorzej niż tobie, Salek, mimo iż wozu na razie nie mam. Wiesz, jak to u nas. i Porzucamy temat porównań. Nie ma żadnych go­ dziwych. Same fikcje porównań. Sprawiedliwie i obiektywnie przy­ znajemy: nie ma żadnych. Każdy sobie popija własne kakao.

Gustek jednak nie może wytrzymać i mrużąc złośliwie oczy znad kierownicy błękitnego jaguara, idącego już pełną szybkością na asfaltowej szosie: - Miałeś, jak mnie słuchy doszły, pewne trud­ ności w okresie stalinowskim. Pisała Baśka Wittheft. - Olek wzru­ sza ramionami. Nadjeżdża właśnie zatłoczona sto dwudziestka piątka. Trzeba się jakoś wepchnąć, utkać, zmieścić, dopasować. Należy wpierw uchwycić się mocno poręczy, by potem, w pełnym już biegu, uplasować nogę, wciskając ją między stopy stojących na stopniu. Gucio w dalszym ciągu, wciąż znad kierownicy: - Ktoś mi pisał, a może wyczytałem w gazecie, że wyście nazwali tamte lata okresem błędów i wypaczeń. - Przepraszam najmocniej, że pana szanownego uraziłem w kostkę, wie pan... i Drobiazg, jakoś pomie­ ścimy się - mówi Olek i stara się uchylić kapelusza w ścisku, po­ znając znajomego robiącego mu z trudem miejsce obok siebie.

-              Witam pana docenta!

Doktor Grins zajechał taunusem przed bibliotekę. Gdzie tu za­ parkować wóz? Rozgląda się bezradnie. Cofa go tyłem, centymetr za centymetrem, może uda mu się wstawić samochód między dwa inne, studebakera i taunusa podobnego do jego własnego, tylko in-

nej barwy: tamten jest jasnokremowy z białym dachem. Gucio (uśmiechając się wciąż, a na zegarze jiiż minął cyfrę sto pięćdzie­ siąt, strzałka zbliża się do cyfry sto osiemdziesiąt, szosa niemal pu­ sta) powtarza pieszczotliwie: - A giten, cześć! - a potem dodaje:

-              Idy, ty durnyło! - są to środki zastępcze, podobnie jak kasza jęcz­ mienna, która musi w braku hreczanej zastąpić smak młodości sprzed wielu, wielu lat, jak woń roztartego liścia pewnego gatunku tutejszej trzciny może od biedy, przy pewnej dozie fantazji i dobrej woli, przypomnieć tamte zapachy znad naszej rzeki. - Pomyślcie, u nas, w Afryce Południowej raz tylko udało mi się zjeść hreczaną kaszę u pewnego Polaka, który przywiózł ją ze sobą aż z Anglii. Ta­ ki los! — i śmieje się.

              Hast du gewidział? - to nie my, albo jeśli nawet, to rzadko i bez złych intencji, to raczej sami Żydzi tworzyli szmoncesy, a my­ śmy tylko potakiwali, śmiejąc się. Taki chociażby Mundzio Will- mann! - A prawda, przypomniałeś mi Mundka, chodził z nami w Stryju do piątej i do szóstej jeszcze, a potem, zaczekaj no, czy zdawał z nami maturę? Chyba nie. A także, pamiętacie? Benio Sa­ per. - Ba, Benio! Oczywiście... Oni obaj przodowali w kawałach. Beniek mawiał: - Wyobrażewu? - albo: I Wu wu przedstawić ? wi­ działem na Kolejówce - bo Kolejówka to było nasze A-B, nasze corso, nasza stryjska Akademicka i widziałem metresę - metres- se-wyspanesse-przespanesse - starego Liebermanna, ten, powia­ dam wam, ma forsę, noo! ... - i cmoknięcie, i zmrużenie oka, albo:

              Pardons, pic-pardon, bon-ton, a fajne klaczkies, uj! - i pokazuje nam łokciem, brodą, ramieniem, okiem i uchem, całym sobą jakąś mijaną pod kasztanami Kolejówki dziewczynę, przystaje, ogląda się: — Ja wam powiadam, tsy, tsy, tsy... - i wówczas dopiero stawał się własny, autentyczny, nie małpował. Bo te słowne wywijasy to była poza i gra, a tak naprawdę to taki Beniek, nie mówiąc już

o              Frycku Schachnerze, miewali lepsze stopnie z polskiego niż my, niż taki zwłaszcza Gustek, bo Olek też pisał zadania na piątkę i re­ cytował fragmenty Króla Ducha stojąc przed tablicą, zaciskając palce splecionych kurczowo dłoni i mrużąc oczy. - Nie pamiętam.

Daleko, w Johannesburgu, Gustek Ostroróg siada za kierowni­ cą jaguara i naciska starter. Doktor S. M. Grins w Worcester rów­ nież otwiera drzwiczki swego wozu. Jest to taunus 12 M, kupiony niedawno i na raty'. Doktor Grins wygląda na zakłopotanego. Z ko­ respondencji bowiem wynika, że nie przelewa mu się, że wciąż jesz­ cze jest na dorobku. Toteż odpowiada, jakby odgadując naszą myśl:

-              U nas prawie każdy ma wóz, to o niczym nie świadczy. Zwykła konieczność. A ty, Olek? i Oleś Bogaczewicz czeka w tej chwili cierpliwie na autobus linii 125. Coś długo nie nadjeżdża. Trudno, zaczeka jeszcze. - Widziała może pani, dawno nie jechał? A w prze­ ciwną stronę aż trzy, jeden po drugim! No tak... Mnie powodzi się nie gorzej niż tobie, Salek, mimo iż wozu na razie nie mam. Wiesz, jak to u nas. - Porzucamy temat porównań. Nie ma żadnych go­ dziwych. Same fikcje porównań. Sprawiedliwie i obiektywnie przy­ znajemy: nie ma żadnych. Każdy sobie popija własne kakao.

Gustek jednak nie może wytrzymać i mrużąc złośliwe oczy znad kierownicy błękitnego jaguara, idącego już pełną szybkością na asfaltowej szosie: - Miałeś, jak mnie słuchy doszły, pewne trud­ ności w okresie stalinowskim. Pisała Baśka Wittheft. - Olek wzru­ sza ramionami. Nadjeżdża właśnie zatłoczona sto dwudziestka piątka. Trzeba się jakoś wepchnąć, utkać, zmieścić, dopasować. Należy wpierw uchwycić się mocno poręczy, by potem, w pełnym już biegu, uplasować nogę, wciskając ją między stopy stojących na stopniu. Gucio w dalszym ciągu, wciąż znad kierownicy: - Ktoś mi pisał, a może wyczytałem w gazecie, że wyście nazwali tamte lata okresem błędów i wypaczeń. - Przepraszam najmocniej, że pana szanownego uraziłem w kostkę, wie pan... - Drobiazg, jakoś pomie­ ścimy się - mówi Olek i stara się uchylić kapelusza w ścisku, po­ znając znajomego robiącego mu z trudem miejsce obok siebie.

-              Witam pana docenta!

Doktor Grins zajechał taunusem przed bibliotekę. Gdzie tu za­ parkować wóz? Rozgląda się bezradnie. Cofa go tyłem, centymetr za centymetrem, może uda mu się wstawić samochód między dwa inne, studebakera i taunusa podobnego do jego własnego, tylko in­

nej barwy: tamten jest jasnokremowy z białym dachem. Gucio (uśmiechając się wciąż, a na zegarze jifż minął cyfrę sto pięćdzie­ siąt, strzałka zbliża się do cyfry sto osiemdziesiąt, szosa niemal pu­ sta) powtarza pieszczotliwie: i A giten, cześć! I a potem dodaje:

-              Idy, ty dumyło! - są to środki zastępcze, podobnie jak kasza jęcz­ mienna, która musi w braku hreczanej zastąpić smak młodości sprzed wielu, wielu lat, jak woń roztartego liścia pewnego gatunku tutejszej trzciny może od biedy, przy pewnej dozie fantazji i dobrej woli, przypomnieć tamte zapachy znad naszej rzeki, i Pomyślcie, u nas, w Afryce Południowej raz tylko udało mi się zjeść hreczaną kaszę u pewnego Polaka, który przywiózł ją ze sobą aż z Anglii. Ta­ ki los! - i śmieje się.

-              Hast du gewidział? i to nie my, albo jeśli nawet, to rzadko i bez złych intencji, to raczej sami Żydzi tworzyli szmoncesy, a my­ śmy tylko potakiwali, śmiejąc się. Taki chociażby Mundzio Will- mann! — A prawda, przypomniałeś mi Mundka, chodził z nami w Stryju do piątej i do szóstej jeszcze, a potem, zaczekaj no, czy zdawał z nami maturę? Chyba nie. A także, pamiętacie? Benio Sa­ per. - Ba, Benio! Oczywiście... Oni obaj przodowali w kawałach. Beniek mawiał: — Wyobrażewu? - albo: - Wu wu przedstawić ? wi&#x...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin