Anatolij Pristawkin - Nocowała ongi chmurka złota.pdf

(647 KB) Pobierz
Anatolij Pristawkin
NOCOWAŁA ONGI DHMURKA
ZŁOTA
Słowo to pojawiło się jakoś samo przez się, tak jak rodzi się wiatr w polu.
Pojawiło się i przemknęło przez wszystkie zakamarki domu dziecka: „Kaukaz! Kaukaz!”
Co za Kaukaz? Skąd się tu wziął? Doprawdy, nikt nie potrafił tego sensownie wytłumaczyć.
I co to w ogóle za fanaberie mówić na brudnych peryferiach Moskwy o jakimś Kaukazie,
o którym z głośnego czytania w szkole (przecież nie było podręczników!) ferajna z domu
dziecka wiedziała jedynie, że istnieje coś takiego, a właściwie istniało w dawnych nie-
zwykłych czasach, kiedy strzelał do wrogów czarnobrody szalony Hadżi Murat, kiedy
przywódca miurydów imam Szamil bronił się w oblężonej twierdzy, a żołnierze rosyjscy
Żylin i Kostylin ukrywali się w głębokim dole.
Był też Pieczorin, z tak zwanych „zbędnych ludzi", który również jeździł po Kaukazie.
No i były jeszcze te papierosy! Jeden z braci Kuźmio- nyszów widział je u rannego
podpułkownika w pociągu sanitarnym, który utknął na stacji w Tomilinie.
Na tle strzelistych śnieżnych szczytów galopuje na dzikim koniu jeździec w czarnej
burce. Nie, nie galopuje, leci przez przestworza. A pod nim widnieją nierówne, kanciaste
litery: „Kazbek”.
Wąsaty podpułkownik z zabandażowaną głową, młody przystojniak, zerkał na śliczniutką
siostrzyczkę, któ-
5
ra wyskoczyła na peron, i wymownie pukał palcem w wieczko kartonowego pudełka od
papierosów, nie zauważając wcale, że obok, z rozwartymi szeroko ze zdumienia oczami i z
rozdziawionymi ustami, wstrzymując oddech, wlepił oczy w drogocenne pudełko mały
oberwaniec Kolka.
Miał nadzieję, że dostanie od rannych skórkę chleba, a tymczasem zobaczył Kazbek.
No ale jaki ma to związek z Kaukazem? Z tym, co teraz mówiono?
Absolutnie żaden.
I niepojęte, jak to strzeliste, połyskujące lodowymi krawędziami słowo zrodziło się tam,
gdzie nie powinno było się zrodzić, wśród codziennej rzeczywistości domu dziecka, w
chłodzie, bez opału, w ustawicznym głodzie. Całe życie dzieci koncentrowało się na
obrzydliwej kartoflance, na obierzynach kartoflanych i, co było już szczytem marzeń — na
skórce chleba, żeby przewegetować, przeżyć jeszcze jeden dzień wojny.
Najgłębszym i nieziszczałnym marzeniem każdego z nich było, żeby choć raz dostać się
do sanktuarium domu dziecka — do KRAJALNI CHLEBA — tak właśnie, wielkimi literami
napiszmy to słowo, gdyż znaczyło ono dla dzieci więcej niż jakiś tam KAZBEK.
A kierowano do krajalni na takiej zasadzie, na jakiej, powiedzmy, Pan Bóg mógłby
kierować ludzi do raju. Samych wybrańców, samych szczęściarzy, o których można było
powiedzieć, że byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Kuźmionysze nie należeli do takich.
I nawet nie przychodziło im do głowy, że uda się kiedyś to marzenie zrealizować.
Krajalnia chleba była całkowicie obstawiona przez bandziorów, którzy urwali się milicji i
teraz królowali w domu dziecka, jak zresztą i w całej osadzie.
Kuźmionysze marzyli o tym, żeby dostać się do krajalni nie tak, jak ci wybrańcy, lecz
ukradkiem, na jedną sekundę, na chwilkę. Żeby spojrzeć na te przeogromne skarby świata,
zmaterializowane na stole w formie niekształtnych bochenków chleba.
I żeby wciągnąć — nie piersią, lecz brzuchem — osza
łamiający, przyprawiający o zawrót głowy zapach chle- ba...
I tyle. I tylko tyle!
Nie marzyli o żadnych okruszkach, które muszą być w tym miejscu, gdzie zwalano
bochenki, ocierające się
o siebie szorstkimi, chrupkimi bokami. Niech je zbierają, niech się z nich cieszą ci wybrańcy
losu. Zgodnie z prawem one do nich właśnie należą.
I choćby nie wiadomo jak długo krążyli bracia Kuż- minowie koło obitych blachą drzwi
krajalni chleba, nie mogło to zmienić tego fantasmagorycznego obrazu — zapach nie
przenikał przez żelazo.
Nie mieli żadnych szans, żeby w sposób legalny przekroczyć te drzwi. To już zakrawało
na abstrakcyjne fantazje, a bracia byli realistami. Ale jednak takie marzenie nie było im obce.
I oto do czego marzenie to doprowadziło Kolkę i Sasz- kę zimą czterdziestego czwartego
roku: muszą za wszelką cenę dostać się do krajalni, do tego królestwa. Za wszelką cenę.
W tych szczególnie smętnych miesiącach, kiedy nie można było zdobyć nawet nędznej
kartoflanki, nie mówiąc już o okruszynie chleba, nie mieli sił chodzić koło domku z drzwiami
obitymi blachą. Chodzić wiedząc, niemal namacalnie wyobrażając sobie, jak za szarymi
ścianami, za brudnym okratowanym oknem wybrańcy dokonują swego dzieła z nożem i
wagą w ręku. Tną, krają wielki, nie dopieczony bochenek, pełną garścią sypiąc sobie do ust
ciepłe, słonawe okruszyny, a większe kawałki odkładając dla swego herszta.
Aż ślina napływała do ust. Burczało w brzuchu. Kręciło się w głowie. Chciało się wyć,
krzyczeć i łomotać, łomotać w te żelazne drzwi, żeby otworzyli, żeby wreszcie zrozumieli, że
my też chcemy jeść. A potem niech wsadzą do karceru, gdzie sobie chcą... Mogą ukarać,
zbić, zabić... Ale niech najpierw pokażą, choćby tylko od drzwi, jak ten chleb niczym góra,
niczym Kazbek króluje na pociętym nożami stole. I jak pachnie.
Wtedy znów można będzie żyć. Będzie w co wierzyć. Jeśli leży cała góra chleba, znaczy,
że świat jeszcze istnieje... I można będzie cierpieć w milczeniu i żyć dalej.
7
Od maleńkiej kromeczki chleba, choćby nawet z dodatkowym kawałkiem,
przytwierdzonym do niej patykiem, głód nie mijał. Jeszcze bardziej dokuczał.
Pewnego razu głupia nauczycielka zaczęła im na głos czytać fragment z Tołstoja, jak to
podstarzały Kutuzow je podczas wojny kurczaka, je niechętnie, niemal ze wstrętem przeżuwa
twarde skrzydełko...
Chłopakom ta scena wydała się już zbyt nieprawdopodobna. Czego to ludzie nie
wymyślą! Skrzydełko mu nie smakuje! A przecież oni za byle kostkę z tego obgryzionego
skrzydełka pobiegliby na kraj świata. Po takim czytaniu na głos jeszcze bardziej ssało ich w
brzuchach i raz na zawsze utracili wiarę w pisarzy; jeśli ich bohaterowie nie chcą jeść
kurczaka, znaczy, że sami pisarze nażerają się do rozpuku.
Od czasu gdy przepędzono stąd znanego złodzieja Sowę, przez Tomilino, przez dom
dziecka przewinęło się wielu większych i mniejszych bandziorów, którzy z dala od swojej
milicji dekowali się tutaj na zimę.
Bez zmiany pozostawało jedno: silniejsi zżerali wszystko, pozostawiając słabym
okruszyny, marzenia o okruszynach, łowiąc ich w swe niezawodne sieci.
Za skórkę chleba oddawano się w niewolę na miesięc, na dwa...
Wierzchnia skórka, ta bardziej wypieczona, czarniejsza, grubsza, słodsza — kosztowała
dwa miesiące, w bochenku byłaby rzeczywiście wierzchnią skórką, ale przecież chodziło tu o
jedną kromkę, o maleńki kawałeczek, który leżąc płasko prześwituje na stole, a spodnia
skórka — bledsza, cieńsza — warta była miesiąc niewoli.
Wszyscy pamiętali, jak Waśka Grzyb, rówieśnik Kuź- mionyszów, który tak jak oni miał
jedenaście lat, do przyjazdu swego wujka-żołnierza za spodnią skórkę musiał się wysługiwać
przez pół roku. Oddawał wszystko, co nadawało się dojedzenia, i żywił się pączkami drzew,
żeby całkiem nie wyciągnąć nóg.
Kużmionysze w ciężkich chwilach również się sprzedawali, ale sprzedawali się zawsze
razem.
Oczywiście gdyby z obu Kuźmionyszów złożyć jednego człowieka, to w całym
tomilińskim domu dziecka nie ^^yłoby równego wzrostem, a może i siłą.
Ale i tak Kużmionysze świadomi byli swojej przewagi.
Czterema rękami łatwiej ściągnąć coś niż dwiema, na czterech nogach łatwiej uciekać. A
czworo oczu o ileż lepiej widzi, kiedy należy zwędzić coś, co zostało niezbyt starannie
schowane!
Kiedy jedna para oczu zajęta jest robotą, druga pilnuje za obie. Bo trzeba uważać, żeby
tobie samemu czegoś nie rąbnęli czy nie wyciągnęli spod ciebie materaca, kiedy śpisz,
marząc o krajalni chleba.
Wprost nie da się zliczyć wszelkich kombinacji z dwóch Kuźmiohyszów. Powiedzmy, że
wpadł któryś na rynku i ciągną go do kozy. Jeden z braci płacze, wrzeszczy, bierze na litość,
a drugi ściąga na siebie uwagę. Jak tylko spojrzą na niego, pierwszy — smyrg, i już go nie
ma. A drugi za nim. Obaj bracia są jak zwinne, śliskie piskorze, kiedy wypuści się ich z rąk,
nie dadzą się już schwytać.
Oczy zobaczą, ręce pochwycą, nogi uniosą...
Ale przecież gdzieś, w jakimś tyglu, wszystko to już z góry powinno być uwarzone. Bez
dobrego planu —jak, gdzie i co zwędzić — trudno przeżyć.
I
każdy z Kuźmionyszów warzył i pitrasił to po swojemu.
Saszka, jako człowiek skłonny do medytacji, cichy, spokojny, wysuwał najprzeróżniejsze
pomysły. Skąd je brał, sam nie potrafiłby na to odpowiedzieć.
Kolka, obrotny, bystry, praktyczny, z szybkością błyskawicy wcielał te plany w życie.
Tyle się ma, co się ukradnie. A jeszcze lepiej, jeśli zwędzi się coś do żarcia.
Gdyby na przykład Saszka, drapiąc się po jasnowłosej głowie, powiedział, że warto by
polecieć na Księżyc, gdyż jest tam dużo szmalu. Kolka nie odpowiedziałby od razu: „Nie!”
Najpierw obmyśliłby całą sprawę, zastanowiłby się, jakim pojazdem tam dotrzeć, a dopiero
potem spytałby: „A właściwie po co? Przecież można zakosić gdzieś bliżej...”
Bywało, że Saszka tylko marzycielsko spojrzy na Kolkę, a ten, niczym radio, już wyłowi
z eteru myśl Saszki. I natychmiast zaczyna kombinować, jak się do tego zabrać.
Wspaniałą ma Saszka głowę, to już nie głowa, lecz
9
prawdziwy Pałac Rady Najwyższej. Bracia widzieli go na zdjęciu. Wszystkie amerykańskie
drapacze chmur są od niego niższe o sto pięter, ręką je można nakryć. Jesteśmy najlepsi na
świecie, mamy najwyższe domy!
A Kuźmionysze najlepsi są w czym innym. Oni pierwsi zrozumieli, jak przeżyć zimę
czterdziestego czwartego roku, żeby nie wyciągnąć kopyt.
Kiedy zrobiono w Pitrze rewolucję, na pewno prócz poczty, telegrafu i dworca
kolejowego nie zapomniano też wziąć szturmem krajalni chleba.
Nie pierwszy raz przechodzili bracia obok krajalni, ale tego dnia byli już na granicy
wytrzymałości. Takie spacery potęgowały jeszcze ich udręki.
„Och, jak się chce żreć... Choćby drzwi gryźć. Choćby jeść tę zmarzniętą ziemię spod
progu!” — powiedział głośno Saszka i nagle go olśniło. Po co ją jeść, jeśli... Tak, właśnie!
Trzeba ją kopać!
Kopać. Oczywiście że kopać.
Nic nie powiedział i tylko spojrzał na Kolkę. A Kolka natychmiast odebrał ten sygnał,
ruszył głową i wszystko ocenił, rozpatrzył wszystkie warianty. Ale też nic nie powiedział i
tylko mu oczy pożądliwie zabłysły.
Kto się z tym zetknął, ten wie, że nie ma na świecie ludzi bardziej pomysłowych i
zdeterminowanych niż ludzie głodni, zwłaszcza jeśli pochodzą z domu dziecka i przez czas
wojny myśleli tylko o tym, co i gdzie wykombinować.
Nie mówiąc do siebie ani słowa (dokoła pełno pętaków, jak tylko usłyszą, roztrąbią
wszystkim, i wtedy klapa z ideą Saszki, choćby nawet była najgenialniejsza na świecie),
bracia skierowali się do pobliskiej szopy, znajdującej się jakieś sto metrów od domu dziecka i
jakieś dwadzieścia metrów od krajalni chleba, akurat za jej tylną ścianą.
Rozejrzeli się po szopie. Jednocześnie spojrzeli w najdalszy kąt, gdzie za jakimś żelastwem,
za pokruszonymi cegłami znajdowała się kryjówka Waśki Grzyba. W dawnych czasach,
kiedy szopa ta była jeszcze drewutnią, nikt prócz Kuźmionyszów nie wiedział, że ukrywał się
tutaj żołnierz, wujek Andriej, któremu skradziono broń. Saszka zapytał szeptem:
— Nie za daleko?
A skąd byłoby bliżej? — w odpowiedzi zapytał Kolka.
Obaj wiedzieli, że bliżej nic nie ma.
Znacznie łatwiej ukręcić kłódkę. Mniej potrzeba na to wysiłku, mniej czasu. Przecież sił już
pozostało im tyle co nic. Ale nie tylko Kuźmionyszom przychodził do głowy taki genialny
pomysł, byli już inni, co próbowali zerwać kłódkę | drzwi krajalni, i dyrekcja zawiesiła tam
Zgłoś jeśli naruszono regulamin