James Sophia-Waleczna Lady Isobel.pdf

(1118 KB) Pobierz
Sophia James
Waleczna lady Isobel
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Fife Ness, Szkocja, 1346 r.
Na zachodzie już zmierzchało, choć na niebie w odcieniu ołowiu lśniły jeszcze nieśmiało
ostatnie pasma różu. Isobel Dalceann zauważyła z brzegu jakieś kształty. Za grzywaczami
przyboju, na tle srebra wody unosiło się coś o trudnym do rozpoznania obrysie.
- Patrzcie! - zawołała do towarzyszących jej dwóch mężczyzn. - Tam, dwieście metrów
od brzegu.
Na przybrzeżnych skałach zatrzymywały się czasem wraki albo padlina zwierząt mor-
skich, ale tym razem to coś innego.
- Ludzie! - krzyknął nagle Ian.
Nie były to ani kawałki drewna, ani ryby, ani pień drzewa, które wpadło do morza gdzieś
w pobliżu Dundee i przypłynęło z prądem. To byli ludzie.
Ludzie, którzy potrzebowali pomocy. Isobel, która świetnie pływała, postanowiła ich ra-
tować.
Zrzuciła trzewiki i tunikę, odczepiła sztylet, który nosiła na kostce, i pobiegła do wody.
Zaparło jej dech, gdy pokonywała pierwsze długie fale naznaczone u grzbietu chłodem
północy, łagodne, ale duże wybrzuszenia na powierzchni morza, przetaczające się jedno za
drugim ku brzegowi. Wkrótce długie włosy zaczęły jej oplątywać ramiona, utrudniając ruchy.
Musiała je ponownie związać, tym razem ciaśniej, i straciła na to sporo czasu.
Gdy poradziła sobie z kłopotem, Ian właśnie coś krzyknął dziesięć metrów dalej, a An-
gus mu odpowiedział. Osiągnęli grzbiet kolejnej fali - ta powtarzająca się wspinaczka ułatwiała
zachowanie właściwego kierunku. Isobel czuła coraz większe zmęczenie. Nagle załamująca się
fala ściągnęła ją pod wodę. Licząc sekundy potrzebne do powrotu na powierzchnię, wykonała
kilka mocnych ruchów nogami i po chwili się wynurzyła, akurat przy jednym z żyjących roz-
bitków.
Z jego rany, biegnącej od łokcia aż po ramię, sączyła się do wody krew, która ginęła w
pianie, stając się częścią bezkresnego morza. Trudno było powiedzieć, czy mężczyzna zauwa-
żył jej obecność, gdy podpływała. Ona tymczasem zauważyła unoszące się obok drugie ciało.
- Płyń, człowieku, ja pociągnę tamtego - zawołała, próbując przekrzyczeć wiatr.
Rozpadał się deszcz, jego krople wbijały się z szumem we wzburzone morze.
- Nie.
Utrzymywał się na powierzchni z determinacją człowieka, który nigdy się nie poddaje. Z
jego zielonych oczu biło zdecydowanie. Isobel przyjrzała się dokładniej i wtedy stwierdziła, że
ratowany przez niego towarzysz od dawna nie żyje.
- Już po nim. Morze go pokonało - stwierdziła, wskazując topielca.
Pokręcił głową i odwrócił się od niej. Skulił ramiona, jakby nie starczało mu już sił. Wi-
działa, że głęboko oddycha i nie zamierza się jednak poddać.
- Pomogę ci - krzyknęła. - Do brzegu jeszcze daleko.
Dotknęła jego ramienia i chyba to wyrwało go z odrętwienia, bo spojrzał na nią władczo,
jak człowiek, który nie zwykł przyjmować rozkazów od innych.
Isobel z trudem opanowała zaniepokojenie. Mimo że nie znajdowała się w wodzie długo,
morze zdążyło ją wyziębić. Nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, że ci ludzie tak długo utrzy-
mują się przy życiu.
- Pomóż najpierw innym, tym za mną - powiedział z wysiłkiem.
Kiedy poruszył ręką, by poprawić uchwyt pod brodą człowieka, którego podtrzymywał,
zobaczyła na jego nadgarstku ciężką bransoletę ze złotej plecionki.
A więc nie był to zwykły marynarz pływający między Anglią i Szkocją, by zapewnić so-
bie byt. Miał zresztą dziwnie miękki akcent, jakby pochodził z dalszych stron.
Z tyłu dobiegł ją krzyk. Isobel zobaczyła, że Angus przemarzł i starając się odzyskać
TLR
chociaż trochę ciepła, przebiera w wodzie nogami z niepotrzebnym pośpiechem. Przestraszyła
się nie na żarty. Byli dwieście metrów od dającego bezpieczeństwo brzegu, morze było coraz
bardziej rozkołysane, a od wschodu nadciągała burza. Co gorsza, za Angusem znajdowało się
jeszcze dwóch mężczyzn, którzy w rozpaczliwej walce o przetrwanie ciągnęli go za sobą pod
wodę.
Morze było bezlitosne dla swych ofiar i nie znało zasad czystej gry. Nikomu ani trochę
nie folgowało. Isobel podpłynęła szybko i z całej siły zdzieliła starszego mężczyznę w głowę.
Gdy udało jej się rozerwać jego chwyt, zacisnęła mu dłonie na gardle i z zadowoleniem stwier-
dziła, że jest nieprzytomny. Po chwili tak samo potraktowała młodszego.
-
Que Dieu nous en garde!
- mruknął Marc.
Kobieta z wielką blizną na twarzy zabijała jego towarzyszy jednego za drugim, a on
przemarznięty do szpiku kości nie mógł nic z tym zrobić. Guy też nie żył. Marc wiedział o tym
już od godziny, a jednak nie mógł się zdobyć na to, by rozluźnić chwyt i go puścić.
Toń pod nim wzywała, obiecując koniec cierpień i łatwy spoczynek, a siły, które odna-
lazł, by walczyć o przetrwanie, nagle go opuściły. Nie mógł już wmówić sobie, że cokolwiek
jest ważne. Koniec. Gdy rozwarł palce i opuścił powieki, poczuł, jak błyskawicznie wraca do
niego ciepło, którego od dawna w jego ciele nie było.
Szkocja. Kraj jego ojca. Do brzegu zabrakło tak niewiele...
- Trzymaj go od tyłu - pouczyła Angusa Isobel. - I nie pozwól mu się odwrócić, bo w pa-
nice wciągnie cię w topiel.
- Nie dam rady z dwoma! Sama wiesz - odparł Angus, przekrzykując wzmagający się
wiatr.
- Weź więc młodszego.
Taki wybór na środku morza w sztormową pogodę nie budził najmniejszych wahań u
Isobel. Przetrwają najsilniejsi, i tyle.
Zielonooki obcy mężczyzna też już był stracony, dał się pokonać apatii i morze go
wchłonęło, znikł czerwony surkot bez rękawów przeszywany złotą nicią. Powinna oczywiście
zostawić tego człowieka jego losowi i skorzystać z rady, którą sama przed chwilą dała Angu-
sowi, ale coś kazało jej działać. Zanurkowała w mętnej wodzie i dostrzegła tonącego. Odwrócił
Zgłoś jeśli naruszono regulamin