DYMY NAD BIRKENAU Seweryna Szma - Seweryna Szmarglewska.docx

(504 KB) Pobierz
DYMY NAD BIRKENAU Seweryna Szmarglewska


Cover

DYMY NAD BIRKENAU

 

 

 

CZYTELNIK -1967

WSTĘP

W krematoriach Oświęcimia i Birkenau spłonęło do dnia 18 stycznia 1945 r. około pięciu milionów ludzi. Byli to Polacy aresztowani przez gestapo lub powstańcy przywiezieni z Warszawy, Rosjanie, Jugosłowianie, Czesi, Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Belgowie, Włosi, Ukra¬ińcy, Estończycy, niemieccy kryminaliści i dzieci różnych narodowości, przywiezione do obozu koncentracyjnego lub urodzone tu, oraz Cyganie, których potraktowano podobnie jak Żydów, zabierając do gazu cały ich obóz, mieszczący mężczyzn, kobiety i dzieci. Dane te zaczer-pnięte zostały w okresie likwidacji obozu od osób za-trudnionych w wydziale politycznym Oświęcimia.

Długi pobyt mój w Birkenau (1942—1945) i różnorodność prac pozwoliły mi zgłębić wiele tajemnic. Sprawy najskrytsze wykonywane były rękami więźniów. Przez te ręce, pracowicie spełniające wszystko, co im spełnić kazano, przechodziła cała ewidencja żywych oraz rejestracja tych, którzy wprost z pociągu szli na śmierć, nie pod-legając ewidencji ani tatuowaniu.

Niesłychany chaos i niemożność stwierdzenia tożsamości tysięcy żywych i zmarłych spowodowały wprowadzenie tatuażu. Był to wielki błąd taktyczny, popełniony przez władze obozu. Dziś w sposób naoczny stwierdzić można, jak nikły procent więźniów Oświęcimia pozostał przy życiu. Wprawdzie papiery zostały zniszczone, całe wozy „Todesmeldungów"

wypadło nam ciągnąć do spalenia, lecz znając liczbę końcową, bardzo łatwo obliczyć ,ile osób zginęło w Oświęcimiu. Miliony ludzi weszło do lagru. Gdzież są? Opuściło lager zaledwie kilkadziesiąt tysięcy. Niemcy nie przypuszczali, że każdy numer nakłuty na ręce więźnia stanie się dokumentem. Tatuując, ustawiano słupy graniczne tysięcy, dziesiątków i setek tysięcy. Spróbujmy powołać ich na jeden jeszcze generalny apel. Spróbujmy ustawić ich piątkami i zliczyć, ilu ocalało z każdego tysiąca. Wiem, że wynik byłby przygnębiający.

Stanęlibyśmy nieliczni, jako żywy, tragiczny dokument, jako pojedyncze, kaprysem losu zachowane ogniwa wielkiego łańcucha ludzi, których pozbawiono życia.

Dziś w Oświęcimiu i Birkenau stoją puste baraki. Przypadek zrządził, że pośpieszna likwidacja obozu została przerwana. Plan likwidacji przewidywał zatarcie wszelkich śladów po najkrwawszej części oświęcimskiego obozu, zwanej Birkenau. Gdyby na miejscu baraków i krematoriów wyrosła trawa, łatwiej może byłoby wybielić tę sprawę wobec Europy i całego świata. Tymczasem stało się inaczej. Czerwona Armia jak pożar pędziła naprzód w niespodzianie szybkim tempie. Obóz został zaskoczony.

Dziś można wskazać dokładnie te miejsca, gdzie krew lała się najobficiej (zresztą piędzi ziemi tam nie ma, na którą by krew nie padła). Wprawdzie w roku 1944 zakładano ogródki, siano kwiaty i urządzano koncerty, lecz to nie zatarło w pamięci naszej widoku nagich trupów leżących w potwornych stosach pod barakami. To nie zatarło w nas wspomnienia selekcji, w wyniku których osoby stare, schorzałe i niedołężne wleczono na dwudziesty piąty blok, który był blokiem śmierci. Zbyt długo trwały godziny konania chorych na tyfus i czerwonkę leżących w błocie, żeby to można było kiedykolwiek zapomnieć. Zbyt wyraźnie mówiły apele generalne, jak nikły procent zostaje przy życiu. Marli artyści, ludzie talentu, ludzie geniuszu, ludzie przeszłości i ludzie przyszłości. Z tych

licznych śmierci, z tych strasznych hekatomb ludzkich z każdych gasnących oczu podnosiła się niema prośba, ostatnia wola konających. Wola ta zapadła w pamięć zostających przy życiu, rozszerzała ścianki serca, zdawało się, że rozerwie druty, rozewrze bramy, że na świat cały zakrzyknie, że krzyk ten doleci aż do państw wolnych, do narodów miłujących wolność.

Z Oświęcimia wraca nas niewielu. Gdy pamiętnych dni styczniowych 1945 r. otwarto szeroko bramy i wyprowadzano pośpiesznie pod gęstym konwojem tysiące ludzi, gdy na trasie Oświęcim — Gross-Rosen rozwinął się wielokilometrowy pochód zgiętych w trudzie nędzarzy i ciągnął nieprzerwanie drogami śląskimi, zostawiając tu i ówdzie na śniegu ciemną postać więźnia dobitego przez SS-mana, Ślązacy z pobliskich miast i wsi przystawali w zdumieniu. Z daleka, z progów domu, bojąc się zbliżyć do złowieszczej drogi, unosili dłonie i kreślili znak krzyża nad idącymi.

— Jak to — mówili — więc tyle ludzi mieścił Oświęcim? To nieprawdopodobne!

Idącym nie wolno było odezwać się ani słowem, nie wolno było zatrzymać się przed nimi i krzyknąć:

— Nie, nieprawda! Nie tyle ludzi mieścił Oświęcim. Mieścił znacznie więcej. Ci, którzy idą, to tylko garstka, to niedobitki. Większość spośród żywych wywieziono już wcześniej w głąb Niemiec, wywożono w ciągu całego ostatniego roku.

Dziś, gdy piszę te słowa, po nieznanych drogach Deutschlandu idą w nieprzerwanym trudzie zbolałe stopy moich powracających towarzyszy. Idą ciągle. Poprzez gwar życia, poprzez ciszę samotności słychać ich ociężały, znużony krok.

Opowieść moja obejmie tylko fragment gigantycznej machiny śmierci, jaką był Oświęcim.

Zamierzam podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane aibo przeżyte. Wydarzenia opisane przeze mnie działy się w Birkenau (Oświęcim II). Dla uniknięcia nieporozumień wyjaśniam, że nie zamierzam powiększać niczym doniosłości faktów ani zmieniać ich ze względów propagandowych. Są rzeczy, których powiększać nie potrzeba. Wszys-tko, cokolwiek tu podam, jestem w stanie udowodnić przed każdym trybunałem.

Są to przeżycia i obserwacje jednej osoby. To tylko kropla w wielkim, niezmierzonym oceanie.

Przemówią niewątpliwie i inni, którzy obóz ten przeżyli. Przemówią też ci, którzy wrócą z innych, licznych obozów.

Lecz większość nie wróci nigdy i nigdy nie przemówi.

Część pierwsza

 

ROK 1942

Rozdział pierwszy ARBEIT... ARBEIT... ARBEIT... *(praca) (Ciemna noc. W baraku nie podzielonym na izby ani części śpi na dziwnych rusztowaniach około tysiąca kobiet. Ciemność gęsta, pełna oddechów i wyziewów. Koce, których więzień nie ma okazji zobaczyć nigdy przy świetle, wydają się również ciemne. Każdy zawija się w nie jak najszczelniej i czuje wdzięczność za odrobinę ciepła daną znużonemu ciału, lecz jednocześnie mimo woli usiłuje odgadnąć poprzednie przeznaczenie tych koców i doznaje wstrętu. Skulone ciała drętwieją na twardym posłaniu. Jakieś krótkie przebudzenie, nagłe rozdarcie ekranu sennych marzeń bolesną świadomością, że to Oświęcim. Człowiek przygarnia się bliżej jeszcze do swego śpiącego sąsiada — z radością, jeśli jest to ktoś bliski, ze smutkiem, gdy to ktoś obcy lub wrogi. Sen, wierny sprzymierzeniec, spada szybko na śmiertelnie znużonych ludzi, głusząc odczucia. Kto może, śpi mocno snem skondensowanym niejako, całym systemem nerwowym chłonąc wypoczynek. Krótkie są noce w obozie. A trzeba w ciągu nich, leżąc nieruchomo w ciemnej czeluści barłogu, zrzucić z siebie zmęczenie dnia minionego i znaleźć siły potrzebne na dzień następny.

W ciszy uśpionego baraku brzmi nieprzerwanie kaskadą wielogłosową kaszel. Czasem ktoś krzyczy przez sen wymawiając w przerażeniu niemieckie słowa, których boi się w ciągu dnia.

Nikt ze śpiących nie słyszy przeciągłych gwizdków na wstawanie, rozlegających się w kilku stronach obozu. Ale już wewnętrzna policja więźniów pełniąca gorliwie służbę w dzień i w nocy daje o sobie znać. Ponure, jękliwe ,,Aufstehen!" (wstać, powstać)* niesie się po całym baraku zatrzymując się nad śpiącymi, poparte uderzeniami kija o deski każdej pryczy. Jest zupełnie ciemno. Gdzieś z głębi barłogów rozlega się stłumiony jęk. To ktoś zbudził się i po raz pierwszy tej nocy poruszył zbolałe ciało. Przebudzenie to chwila najcięższa — bez względu na to, czy jest się w obozie pierwsze zaledwie dni pełne rozpaczy, w które co rano na nowo przeżywa się bolesny wstrząs, czy też jest się długo, bardzo długo, gdy każdy poranek przypomina, że brakuje sił, żeby rozpocząć znów dzień taki sam jak wszystkie poprzednie.

Nękające „Aufstehen!" rozlega się nieprzerwanie, wreszcie zdenerwowany głos nocnej warty rozstaje się z językiem niemieckim, w którym zna tylko to jedno, źle wymawiane słowo, i przerzuca się na polski, w którym wysławia się biegle i swobodnie:

- Wstając, gnoje pierońskie, inteligencjo przeklęta, wstając! Looos! (jazda)* Aufstehen!

Kij tym razem nie poprzestaje na deskach, lecz sięga głębiej, bijąc śpiące kobiety po nogach, ramionach i głowach. Wszczyna się ruch. Posłusznie podnoszą się obudzone, szukają błądzącymi w ciemności rękami butów ukrytych pod siennikiem. Potrącając się nawzajem wdziewają te części odzienia, które zdjęły z siebie na noc. Z przyściennych czeluści, przypominających budową swą katakumby, zaczynają wydostawać się na wąskie przejście, w którym jest już ciasno. Barak może pomieścić tak wiele osób tylko wtedy, gdy znajdują się one na owych rusztowaniach zwanych kojami (u mężczyzn buksami). Gdy schodzą i stają na ziemi, mieszczą się z wielkim trudem. Ale barak nie jest miejscem, gdzie więzień przebywa w ciągu dnia. Sypia tu tylko i wychodzi w kilka minut po gwizdku na wstawanie, by wrócić dopiero wieczorem.

W roku 1942 Birkenau (tak zwany Oświęcim II) to pole bagniste, ogrodzone drutami elektrycznymi. Nie ma żadnych dróg, żadnych ścieżek pomiędzy blokami, cały lager pozbawiony jest wody, a równocześnie (do końca zresztą) jakichkolwiek ścieków. Wszelkie brudy, odchody, odpadki leżą cuchnąc i gnijąc. Żaden ptak nie pokazuje się nisko nad Birkenau, choć w ciągu wielogodzinnych apelów więźniowie mają czas wypatrywać.

Powodowane węchem czy instynktem ptaki omijają to miejsce. Birkenau oficjalnie nie istnieje. Nie jest wymieniane nigdy w adresie. Sposób budowania tego obozu świadczy, że nie zamierzano tu przetrzymywać ludzi dłużej. Jest to pewnego rodzaju poczekalnia przedkrematoryjna. obliczona na dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi. Oto jak powstała: Na otoczonej drutami łące ustawiono zimą 1941/1942 w dwóch identycznych kompleksach po piętnaście baraków murowanych i po piętnaście drewnianych. Nie położono w nich podłóg ani sufitów, przykryto je tylko dachami, przez które śnieg wnika swobodnie do środka. Na wrotach wisiały metalowe tabliczki z napisem „Pferdestelle" (stajnie)* i z zarządzeniami dotyczącymi wypadków zachorowań koni na pryszczycę. Tabliczki takie zachowały się w wielu barakach do ostatniego dnia. Zachowały się także umieszczone na wysokości głowy konia żelazne kółka.

W tej części obozu wcześniej niż ludzie zamieszkała śmierć: wielu z przychodzących do budowy więźniów Oświęcimia padło przy pracy i skonało w błocie Birkenau.

Początkowo barak drewniany był dla Polaków niedostępny i czas roku 1942 w Birkenau zrósł

się z obrazem murowanych baraków. Obserwując strukturę wnętrza baraku murowanego można z łatwością odtworzyć sobie jego pierwotny wygląd. Ciągną się tam cztery rzędy końskich przegród. Są to niewielkie stajenki bez sufitu i ścianki zewnętrznej, poprzedzielane cienkimi ściankami dwumetrowej wysokości. Cztery okienka w dachu i małe okienka w ścianach zewnętrznych oświetlają je skąpo. Dwa rzędy środkowe przegród przylegają do siebie nawzajem, a dwa zewnętrzne — do dłuższych ścian baraku. W

ten sposób powstają pomiędzy przegrodami dwa wąskie przejścia dla obsługującego, który idąc ma po dwóch stronach stojące we wnękach konie. Przegród w każdym baraku murowanym jest ponad 50. A oto prosty sposób, w jaki stajnie te przerobiono dla ludzi: W

każdą przegrodę wmurowano dwa pomosty drewniane, pierwszy całkiem w górze, na wysokości dwóch metrów, drugi o metr niżej. Pomosty te wykonano ze spojenia belkami dwojga drzwi przyniesionych z okolicznych domów. W ten sposób w każdej przegrodzie powstają trzy legowiska, jedno wprost na ziemi, drugie na wysokości metra, trzecie na wysokości dwóch metrów, a więc w całym baraku jest legowisk ponad sto pięćdziesiąt. Na każdym legowisku mieszczą się dwa sienniki wypchane (przepisowo — w dniu, gdy są nowe) czterema kilogramami wiórków albo trzciny z okolicznych stawów. Na posłaniu takim sypia od sześciu do dziesięciu osób, tzn. na miejscu przeznaczonym dla jednego konia mieszka osiemnaście do trzydziestu osób. W okresach dużego napływu mieści się czasem ponad tysiąc dwieście ludzi w jednym baraku (tj. w jednej sali). Wnętrze baraku przypomina jakiś ogromny kurnik lub króliczaraię. Dolne koje są najgorsze. Mokro w nich i zimno od ziemi, która w dni deszczowe jest w przejściach rozdeptana tak dalece, że grzęźnie w niej obuwie. Jest w nich ciemno; dziesiątki nóg zasłaniają ustawicznie dopływ światła. Nigdy nie można usiąść prosto, bo koje są za niskie. Nocami stada szczurów atakują najniższe legowiska. Koje środkowe są tak samo ciasne, lecz nieco widniejsze. Wprawdzie zabłocony but wchodzącej na górne posłanie trafia często w ciemnościach na głowę śpiącej, lecz za to sienniki są tu suche. Górne koje są widne. Na górnych kojach jest dość powietrza.

Tu można nie tylko usiąść prosto, ale uklęknąć, a nawet stanąć. Wprawdzie w dni deszczowe ich zalety znikają wobec prostego faktu, że dach jest dziurawy, niemniej jednak są zawsze uważane za najlepsze. W murowanych blokach nie ma światła, więc ludzie wracający wieczorem z pracy po ciemku wchodzą w swe legowiska podobne do katakumb, po ciemku szukają koców, po ciemku zdejmują z siebie odzież. Jakże ciężko, gdy nie przychodzą paczki żywnościowe, zdobyć się na kupno świeczki od pracujących w magazynach. Ileż razy trzeba sobie odmówić chleba czy margaryny, żeby wreszcie wieczorem, ustawiwszy świeczkę obok siebie, zdjąć koszulę i w tym oświetleniu łapać wszy. Są kobiety, które to robią bez światła po omacku, te jednak poprzestają na wyłowieniu wszy większych, darowując życie małym i gnidom.

W głębi ciemnych nor, jak w piętrowych klatkach, przy mętnym świetle tu i ówdzie płonących świeczek, nagie, wychudłe postacie, zgięte w pałąk, sine od zimna, pochylone nad kupką brudnych łachów, z wtuloną w ramiona ogoloną głową, co chwila łapiące chudymi palcami insekty i zabijające je ostrożnie na brzegu koi --to obraz baraku z 1942 roku. Bielizna brudna. Z braku wody nie pierze jej się, tylko oczyszcza z wszy.

Kobiety walczą z brudem. Tworzą się specjalne systemy, udoskonalane i stosowane powszechnie. Lecz walka jest bezcelowa. Jak wspomniałam, na posłaniu sypia pokotem obok siebie kilka kobiet. Jeżeli nawet wszystkie one po niezliczonych wysiłkach oczyszczą koce i odzież i doprowadzą swoje legowisko do stanu względnej czystości, cały ich trud idzie na marne w chwili, gdy na blok przychodzi ,,Zugang" (nowo przybyły do obozu więzień albo grupa więźniów)* z innego baraku. Jeżeli wniosą wszy, jeżeli wniosą rozpowszechniony w obozie świerzb, to śpiąc pod wspólnymi kocami wkrótce wszystkie są tą klęską dotknięte. I znowu podejmuje się wysiłek od początku.

Pomiędzy rusztowaniami legowisk nocna warta z blokową i sztubowymi popychają teraz ludzi przy pomocy rąk i kijów w kierunku drzwi. Gęsty tłum idzie powoli i niechętnie, ociągając się przed wyjściem w wilgotny chłód nocy. Suną wpółsennie, wpółprzytomnie, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu. Nie widać, kto jest obok pod powłoką ciemnych łachmanów. Od progu słychać już chlupot błota rozdeptywanego licznymi stopami. Światło gwiazd i księżyca, osłabione blaskiem płynącym od strony drutów na krańcach obozu, oświetla pochylone sylwetki kobiet, z trudem wyciągających z błota nogi poowijane w szmaty.

Niektóre twarze jawią się na chwilę w tym oświetleniu i nikną szybko w cieniach nocy.

Niektóre mają w swych rysach ciszę zupełną i przedziwne piękno spokoju, jakby te kobiety umarły już wcześniej i oblicza ich zakrzepły w niemym wyrazie smutku. Tych zapomnieć niepodobna. Inne mają rysy wykrzywione pasją, wściekłością, gniewem. O tych pragnie się zapomnieć.

Kto czuje się na siłach, kto ma nie opuchnięte nogi, może jeszcze pobiec przed porannym apelem na poszukiwanie wody. W całym kobiecym obozie Birkenau jest w tym czasie ciężko z wodą. Do kuchni i baraku dezynfekcyjnego pełnego zawsze nowo przywiezionych nie wolno wchodzić, jeśli się chce uniknąć pogruchotania kości kijem SS-mana. Kilkudziesięciu tysiącom ludzi dostarcza wody jeden kran za klozetem, czynny najczęściej nad ranem, przed gwizdkami na apel. (Gdy nawet otwierano niekiedy wodę w ciągu dnia, nie można było z niej korzystać będąc przy pracy poza lagrem.) Jeżeli wstanie się dość wcześnie, jeżeli ma się szczęście, że właśnie w tym dniu wodę otwarto, jeżeli uda się przecisnąć przez tłum setek lub tysięcy kobiet, jeżeli uniknie się kija jakiejś capo (dozorca spośród więźniów) * nawet tu rozdającej ciosy z wrodzonego zamiłowania do porządku, to w szczęśliwym przypadku chwyci się do miski kwaterkę wody. Można teraz, jeżeli tłum rozkołysany nie wyleje jej, robić, co się tylko podoba: pić albo prać, albo myć się — co kto chce.

Po błocie, w którym nogi grzęzną do kostek, idą w stronę klozetów lub z powrotem postacie wlokące się z trudem, oświetlone białawym światłem lamp na betonowych słupach. Czasem ktoś pada i daremnie usiłuje wstać o własnych siłach. Padając i wstając słabnie coraz bardziej, aż wreszcie atak boleści zmusza go do pozostania na miejscu. Upiorne widma leżą tu wszędzie. Ktoś jęczy. W słabym oświetleniu nie wiadomo, kto jest martwy, a kto wzywa pomocy.

Tymczasem blokowa i sztubowe zaczynają ustawiać apel. Nie mają one najczęściej pojęcia o mustrze, a czasem nawet i o rachunkach, przeto ustawianie i liczenie trwa niezwykle długo.

Tymczasem rozdano kawę, jedyny posiłek poranny przed dniem pracy. Skostniałe dłonie chwytają skwapliwie blaszaną miskę, na której dnie widnieje trochę czarnego płynu. Nie unosi się już para nad napojem, ale drżące wargi szukają odrobiny ciepła dla siebie, ręce usiłują ogrzać się od miski.

Gwiazdy zaczynają blednąc, ale zorza nie zjawia się jeszcze na wschodzie. Policzywszy ludzi przed swoim blokiem sztubowe zaczynają wyprowadzać gorączkujące lub osłabione czerwonką chore i umieszczać je na stołeczkach lub na ziemi. I wreszcie wynoszą konające, żeby ułożyć je przed blokiem dla policzenia. Bezwładnie wyciągnięte na mokrej ziemi postacie ludzkie, przyrzucone taplającymi się w błocie kocami, przykuwają wzrok zdrowych, które przybyły do obozu niedawno. Ktoś mówi cicho:

— Niosą teraz p. Pietkiewiczową, żonę kapitana z Rawy Mazowieckiej. Umrze już lada dzień. A tu leży pani Zahorska, literatka. Inteligencja znosi to wszystko najgorzej. Tam siedzi doktor Garlicka, lekarz-ginekolog z Warszawy, obok niej panj Grocholska z Polskiego Radia.

Nie można odwrócić wzroku; wszędzie pod innymi barakami widać to samo. Trzeba patrzeć wprost i myśleć o nadejściu gorączki, która nie omija nikogo. Ktoś mówi szeptem, jakby do siebie:

- To jednak dobrze, że Oświęcim otoczony jest tajemnicą, że dzieci nie wiedzą, jak giną ich matki.

Z mroków nocy wyłaniają się stopniowo baraki i ustawione przed nimi w piątkach kobiety.

Mgła z okolicznych bagien przesłoniła wszystko, co można byłoby ujrzeć za drutami, wchłonęła w siebie i uczyniła nie istniejącym dla wzroku. Owinęła cały obóz dokoła, stwarzając złudzenie samotnej wyspy. Tysiące ludzi widać przed barakami, lecz po drugiej stronie drutów nie ma nikogo na przestrzeni wielu kilometrów. Górą wybucha od czasu do czasu pąsowy znicz płomieni z krematorium. Świadomość pustki i zatraty skrada się wolno razem z poranną mgłą, która podchodzi pod same druty walcząc ze światłem. Na drutach żarzy się tu i ówdzie krwistoczerwona lampa, świadcząc o śmiercionośnym napięciu prądu.

Jest ona jak sygnał, jak przynęta. Patrzenie w nią budzi niepokój. A oto od kompleksu ciemnych baraków odrywa się mały punkt i z wolna dąży w kierunku owego światła. Ledwie widać z daleka, że to człowiek. Jak zahipnotyzowana czyjąś wolą, której ulega zupełnie, postać ta idzie pomału naprzód, nie oglądając się, nie zatrzymując ani na chwilę. Druty kolczaste oblane światłem elektrycznym, rozciągnięte równo między słupami z betonu, wyglądają jak pokryte szronem.

Pomiędzy nimi a rowem biegnącym wokół całego terenu jest wąski pas ziemi, półmetrowej może szerokości, nie deptany niczyimi stopami.

Ziemia obozu zeskorupiała jest i twarda od tysiąca stóp depczących ją bez przerwy, lecz tu, na tym wąskim pasie, rośnie bujnie trawa, pokryta rosą co rano, a zimą leży śnieg niepokalanie biały, nie znaczony nigdy śladem nóg. Ów pas ziemi czeka na tych wszystkich, którzy zwątpili, że wolność może przyjść, na tych, którzy chcą odejść tą wąską, czystą ścieżyną.

Ciemna postać kobieca jest już blisko, mija mostek usypany z ziemi i staje pod płonącą czerwoną lampą. Słyszy już zapewne śpiew drutów, w których coś bez przerwy szumi, dzwoni, brzęczy. Wznosi ręce i pada. Strzał z budki wartowniczej rozlega się w chwili, gdy ciało jej zwisło na drutach. Cisza panuje wkoło. Apel poranny nie skończył się jeszcze. Nikt nie biegł ratować, przeszkadzać samobójstwu. Ktokolwiek poszedłby za nią na pas śmierci bez rozkazu SS-mana, padłby od kuli. Gdzieś w innych częściach obozu rozlegają się także strzały świadczące o dalszych samobójstwach. Poranne zimno zaczyna teraz dokuczać. Jak okiem sięgnąć, stojące we mgle wzdłuż całego obozu postacie kurczą się, przytupują w miejscu albo podskakują dla rozgrzewki. Tymczasem blokowa przynosi najgorszą wiadomość:

— Apel się nie zgadza. — (W roku 1942 prawie nigdy apel się nie zgadzał.) Blokowa przelicza w dalszym ciągu, SS-manki sprawdzają, a następnie obchodzą druty, żeby dodać liczbę martwych. Równocześnie gromada gorliwych capo i Ober-capo (starszy dozorca spośród więźniów)* z Lager-Alteste (najstarszy obozu)* na czele poszukują tych, które nie zgłosiły się na apel. W ciągu trzech kwadransów, czasem godziny od chwili, gdy stwierdzono brak, zdołano wyciągnąć z rozmaitych ciemnych zakamarków nocy, z nieuczęszczanych kątów za blokami, z klozetów, z rowów i wgłębień ziemi te wszystkie istoty, które chciały już tylko skonać spokojnie, które resztą niknących sił szukały sobie ustronnego zakątka, żeby wydać ostatnie tchnienie. Odnaleziono je, wywleczono z ich schowków. Musiały raz jeszcze stanąć do apelu. Poszturchiwane, lżone szły pomiędzy szeregi więźniów.

Prowadzą oto biedaczkę nie mogącą rozpoznać, w którym z piętnastu murowanych baraków mieszka i gdzie powinna stanąć. Nie umie podać swego numeru ani nazwiska, bo ciężka choroba mąci jej świadomość. (W 1942 roku jeszcze nie tatuowano numerów na rękach.) Apel stoi ciągle w całym obozie, skostniałe kobiety proszą Boga, żeby wreszcie ktoś rozpoznał chorą. W głowach nie jawi się myśl żadna, ręce tylko rozcierają zziębnięte ciało.

Gwar dolatujący z obozu męskiego świadczy o tym, że stamtąd wyruszają już do pracy.

Istotnie na drodze pomiędzy dwoma ogrodzeniami z naelektryzowanych drutów zjawia się gromadka więźniów. We mgle, w której z trudem rozróżnić można cokolwiek, rozlega się cicha muzyka. Wychudłe postacie w pasiastej odzieży wtapiają się w szarość i stanowią dziwnie smutny kontrast z wesołą melodią. Są bardziej do mgły niż do ludzi podobni, kiedy tak zbici w gromadkę stoją na zimnie i grają w chwili, gdy dzień się jeszcze nie zaczął. W tej chwili rozwiera się naprzeciwko brama obozu męskiego i gęste kolumny wychodzą na drogę.

U wylotu drogi przy małym domku stoją SS-mani i czekają. Mężczyźni idą równo w takt grającej orkiestry. Uważny capo z żółtą opaską na ramieniu woła donośnie: Links!(lewa) *

links! links — und links!

Idą cisi i spokojni jak mary bezwolne, bez ochoty — i bez protestu. Pierwsi są już blisko SS-manów, a z bramy wychodzą ciągle nowi. Teraz capo zrywa czapkę z głowy, krzyczy w stronę kolumny maszerującej:

Miitzen ab!(zdjąć czapki) * — i pędem rzuca się w stronę SS-manów. Jest coś niemal hańbiącego w widoku ogolonych głów bezbronnych mężczyzn maszerujących karnie przed kilkoma uzbrojonymi Niemcami; jest coś przykrego w postawie capo, który stoi na baczność, przycisnąwszy swoją czapkę do pasiastych spodni, i melduje. Rozwiera się druga brama i kolumna wychodzi robiąc miejsce następnej. Znów capo, znów piątki, znów links — to samo. Tak samo chudzi i czarni są wszyscy, tak samo nieruchomo sterczą ich ogolone głowy, tak samo ręce przywarły do spodni. Mechaniczność wykonywanych przez nich ruchów budzi przestrach. Idą jak jakieś wielkie, martwe wojsko, odbywające swą defiladę, idą ciągle nowi i nowi, liczyć ich można łatwo, po pięciu. Minął tysiąc, dwa — dziesięć tysięcy, a oni ciągle idą. Gdyby tam szedł twój ojciec, twój brat lub syn —

nie poznasz, tak starzec podobny jest do młodzieńca swą wątłą postacią, a młody chłopiec pooraną ma twarz jak starzec. Wszyscy jednakowo sztywni i martwi. I wciąż bez przerwy idą naprzód obok grającej orkiestry, obok SS-manów, obok domku wartowniczego, za bramę, za druty, w pole.

Gwiazdy zbladły już dawno, niebo zszarzało i na wschodzie zaczynają wykwitać pierwsze różowe zorze budząc bolesną myśl, że to właśnie tam, na północny wschód od tego miejsca, jest Warszawa, jest dom, są ludzie bliscy. Kto z nich zrozumie kiedyś tajemnice Oświęcimia?

Robi się coraz jaśniej dokoła, każdy przedmiot rysuje się teraz wyraźnie, mgła ustąpiła zupełnie otwierając widok na rozległe łąki. Różowy odblask zórz ubarwił delikatnym brzeżkiem nieruchomy kształt martwej kobiety leżącej na drutach. Jej prawe ramię wzniesione do góry zaczepiło się i tak pozostało wyciągnięte ku niebu gestem prośby czy przysięgi. Głowa bezwładnie przegięta w tył ukazuje twarz dziewczęcą, posiniałą wskutek porażenia prądem.

Ciszę obozu kobiecego zakrzepłego w nieruchome grupy apelowe przecina wreszcie upragniony głos gwizdka, po którym fanfarą wielojęzyczną wybucha ogólny gwar. Jest to pora wychodzenia za bramę, pora nieopisanego zgiełku. Schrypnięte capo i anwajzerki (kierująca pracą)* biegają nieustannie, zbierając ludzi. Ponad tą wrzawą rozlega się nie milknące szczekanie psów. SS-mani z wilczurami czekają pod bramą, żeby wyprowadzić kolumny do pracy.

Jest wewnątrz obozu mała, licząca zaledwie kilkanaście osób grupa, która nigdy nie wychodzi za bramę, a więc nie doświadcza przykrości związanych z pracą w polu. Należy do niej sprzątanie „Lagerstrasse"(ulica obozowa) *. Odpowiedzialna za tę pracę jest Monika Galicyna, jedyna zdaje się w tym czasie Polka spełniająca funkcję anwajzerki. Czerwona opaska na jej ramieniu jest oznaką władzy. ,,U Moniki" starają się pracować te, które już w żaden sposób nie są zdolne do ciężkiej pracy. Co rano po zakończeniu apelu Monika odchodzi ze swą grupą do składu po narzędzia. Po drodze ciągle ktoś się dołącza prosząc oczyma anwajzerkę, żeby pozwoliła zostać. Ona nikomu nie odmawia. Jej grupa jest zawsze zbyt liczna. Wchodzi z kobietami do składu narzędzi i tam, patrząc przez okno, pozwala się schronić pod dachem i ogrzać — możliwie najdłużej. Dopiero gdy mundur SS-mański zjawia się w pobliżu, Monika mówi:

— Wyjdziemy!

Uzbrojone w łopaty, miotły, taczki idą sprzątać obóz. Kilkanaście chorych kryje się tam codziennie, korzystając z tego, że Monika nie tylko nie bije, ale nie skłania nikogo do pracy.

Jej zajęcie polega na patrzeniu bez przerwy w stronę Blockfuhrerstuby (budyne warty SS przy bramie)*. Czasem podchodzi do kryjących się przed deszczem kobiet i mówi spokojnie:

- Proszę poruszać się trochę, idzie Oberaufseherin (starsza strażniczka SS)*.

Monika dowiodła swoim postępowaniem, że będąc funkcyjną można ułatwiać życie i pomagać towarzyszkom. Niestety, bardzo szybko zastąpiono Monikę jakąś energiczną prostytutką krakowską, która z niezwykłą przyjemnością i znawstwem biła podlegające jej kobiety.

Wewnątrz obozu może znaleźć zatrudnienie mała zaledwie grupa. Dla większości pozostaje tzw. „Aussenarbeit" (praca na zewnątrz obozu w polu)*.

Przez bramę idą szeregi nędzarek. Idą sprężone, równo, rytmicznie, mijają groźną blondynę, Oberaufseherin Mandel, która bez drgnienia powieki skazuje na śmierć.

Mijają Raportfiihrera (SS prowadzący raport)* Taube, który ma specjalny system uderzania znienacka kobiet pięścią w twarz ciosem tak niezawodnym, że nawet silne przewracają się momentalnie w tył. Mijają Aufseherin(SS dozorczyni strażniczka)* Drechsler, mającą w swej kościotrupiej twarzy, w degenerackim układzie wystających zębów wypisany wyraz nienawiści. Mijają Aufseherin Hasse, która lubi najpierw bić po twarzy, potem dopiero zaczynać rozmowę. Mijają Lager-Alteste Bubi, długoletnią kryminalistkę, zdegenerowaną tak dalece, że na podstawie obserwacji jej ruchów, głosu, twarzy i sposobu bycia trudno byłoby określić, czy to kobieta, czy mężczyzna.

Każda z maszerujących kobiet pragnie uniknąć ich spojrzeń, niczym nie zwrócić na siebie uwagi, być cząstką sunącej gąsienicy i niczym więcej. Bezpieczniejsze są w tej chwili te, które idą w środku piątek, ponieważ kije podniesione przez SS-manów w celu liczenia kobiet bardzo często spadają z lada powodu na głowy idących z brzegu.

Po obu stronach bramy, jak u wrót mitycznych piekieł, wyją, ujadają, pienią się z wściekłości i prężą na smyczach wielkie psy wytresowane w rzucaniu się na ludzi. Za każdą kolumną, zależnie od jej liczebności, rusza od bramy kilku SS-manów, dźwigając ręczne karabiny maszynowe i prowadząc psy.

Jest świt, nie widać jeszcze słońca, tylko różowe smugi zorzy. Na drzewach i kępkach trawy srebrzy się szron. Niemiecki wartownik stoi w drzwiach przydrożnej b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin