WROG TOWARZYSZA STALINA Eugeniu - Eugeniusz Iwanicki.docx

(250 KB) Pobierz
WRÓG TOWARZYSZA STALINA Eugeniusz Iwanicki


Cover

Eugeniusz Iwanicki

WRÓG TOWARZYSZA STALINA

 

ROZDZIAŁ I

Jak zostałem wrogiem towarzysza Stalina

Nie pamiętam, jak wyglądał dzień 17 września 1939 roku: czy był pochmurny, deszczowy, czy też słoneczny. Natomiast zapamiętałem zmierzch, właściwie późny wieczór, kiedy wraz z babcią, matką i siostrą staliśmy przed domem nasłuchując oddalonych grzmotów. Dochodziły gdzieś spoza rzeczki Łani, spoza lasów, jakby przytłumione, a przecież wyraźne i częste.

- Znowu wojna - powiedziała babcia tuląc jedną ręką mnie i siostrę, a drugą czyniąc znaki krzyża. - Co z nami będzie?

- Co to jest wojna? - chciałem wiedzieć.

- Jak to co? Wojna, to wojna. Biedne wy moje sierotki - zachlipała i nagle zaniosła się zawodzącym łkaniem.

- Nie trzeba, mamo - zaczęła ją uspokajać nasza mama, ale płacz dał się słyszeć także od strony sąsiadów, a potem sprzed domów stojących po drugiej stronie ulicy.

Z mroku wyłonił się szewc Domaradzki.

- Skończyło się wasze panowanie - powiedział zwracając się do babci.

- Teraz my będziemy rządzić.

- Co ty, Michał...

- A to, widzisz? - szewc wskazał na czerwoną opaskę, jaką miał na lewym ramieniu.

- Niby co mam widzieć?

- Władzę!

Nadeszły inne kobiety, zjawili się moi koledzy, radzi, że nie każą iść spać. Szewc Domaradzki stał rozkraczony, ważny, ćmił niedopałek.

- No, dobra - powiedział strzykając śliną. - Teraz wszyscy do domów i nie szwendać mi się po ulicy.

- Strzelają - odezwała się sąsiadka. - Mojego wzięli do KOP-u.

- Mojego też.

- Nasz Szymek trafił do Grodna.

- Cicho, baby! - krzyknął szewc. - Czerwona Armia idzie nas wyzwolić, a wy ryczycie. Do domów!

Leżąc w łóżeczku, słyszałem jeszcze jakiś czas wybuchy, potem zapadłem w sen.

Nazajutrz, 18 września (dzień moich urodzin, kończyłem sześć lat), ojciec wrócił do domu. Wrócił w mundurze szeregowca. Zmobilizowany przed paru dniami, nie zdążył stanąć w obronie ojczyzny, bo gdy znalazł się pod Łunicem, okazało się, że jednostka, do której został przydzielony, już nie istnieje. Na ścianie w pokoju nadal jednak wisiały portrety prezydenta Mościckiego i marszałka Rydza-Śmigłego.

Ojciec mył się długo i na trwożliwe pytania matki opowiadał, że Rosjanie nie są straszni, zna ich przecież dobrze. Zresztą on szybko się z nimi dogada, przecież brał udział w Rewolucji Październikowej, a więc jakaś wdzięczność od nich mu się należy...

Potem, było wczesne popołudnie, wziął rower (balonówka marki „Niemen”), mnie za rękę i poszliśmy główną ulicą na spacer. Byłem dumny: oto szedłem z kimś, kto nie bał się strzelaniny i był w mundurze. W moich oczach ojciec był absolutnym bohaterem.

Niestety, był to mój najkrótszy z nim spacer: jak spod ziemi zjawiło się dwóch cywilów z czerwonymi paskami na rękawach. Jeden z nich przystawił ojcu do głowy pistolet, drugi zaczął go obmacywać. Z owej sceny zapamiętałem do dziś uniesione w górę ręce ojca i przewrócony rower z obracającymi się kołami. W srebrzystych szprychach załamywało się ostre, letnie słońce.

W taki oto sposób moje życie zostało wplątane w historię poznaczoną do dziś tak zwanymi białymi plamami. Przez z górą lat czterdzieści nie pisałem o tym, będąc przekonany, że zapis dotyczący owych zdarzeń nigdy nie będzie mógł zostać opublikowany. Teraz także niechętnie sięgam po długopis. Myślę jednak, że wspomnienia jestem winien ojcu i tym wszystkim bezimiennym i zapoznanym, którzy przeszli przez katownie Wysp Sołowieckich i tym, których udziałem stały się stepy Kazachstanu. Pro memoriam.

Ojca zabrano i wszelki ślad po nim zaginął. Na próżno matka co dzień chodziła do budynku, w którym mieściło się NKWD, na próżno godzinami wyczekiwała na posłuchanie. Otrzymywała jedną i tę samą odpowiedź: jeśli nie jest winien, to wkrótce wróci. Władza radziecka nikogo bez powodu nie wsadza do więzienia. A ojciec już dawno był sądzony sądem zaocznym i skazany na 10 lat więzienia o zaostrzonym reżymie. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się dużo później, już w Kazachstanie, pod koniec 1941 roku, kiedy na dobre rozpoczęło się formowanie polskich sił zbrojnych w ZSRR. Co prawda układ między generałem Władysławem Sikorskim a ambasadorem radzieckim w Londynie Iwanem Majskim podpisano 30 lipca 1941 roku, ale amnestię dla obywateli polskich pozbawionych wolności na terytorium radzieckim ogłoszono 12 sierpnia 1941 roku. Mimo to więźniów jakoś nie zwalniano masowo. Ale, jak powiadam, wszystko to było dużo, dużo później.

Mamy więc jesień 1939 roku. Z okolicznych wsi i miasteczek rozpoczęło się wysiedlanie ludzi nienadiożnych. Jako pierwszych od nas wywieziono Tarajewiczów, miejscowych dziedziców, o których jest wzmianka w „Panu Tadeuszu”. Ich dwór stał niedaleko od naszego domu, a moja babka ze strony matki była pierwszą żoną Tarajewicza (potem się rozwiedli, ale ten fakt przynależy do zupełnie innej opowieści). Przez kilka dni biegaliśmy, my dzieci, do dworu oglądać egzekucję psów dworskich zabijanych przy budach przez czerwonoarmistów, wyrzucanie i palenie wielkiej dworskiej biblioteki, grabież dobytku pozostawionego w pośpiechu, niszczenie wspaniałego sadu.

Kiedy zabrano Tarajewiczów - nie pamiętam. Zachował się natomiast w mojej pamięci obraz poznaczony płonącymi ogniskami, do których

znoszono książki, jakieś papiery, naręcza szmat. Dzień i noc      z

okolicznych wiosek ciągnęły tłumy kobiet i mężczyzn, by zabrać, co nadawało się do dźwignia, schowania za pazuchę, uniesienia na barkach. Wyjmowano okna i drzwi, zrywano posadzki, wleczono po dziedzińcu jakieś skrzynie i toboły.

- Panów bolsze nie budiet, eto wsio raboczych i kriestijan! - mówił śmiejąc się czerwonoarmista z przewieszoną niedbale wintowką. Był młody, ktoś napoił go wódką i teraz siedział na stopniach dworskiego budynku uśmiechając się przyjaźnie do każdego. - Bieritie, bieritie towariszczi, sowietskaja włast razrieszajet.

Oprócz wspomnianej egzekucji dokonanej na psach, najbardziej interesowały mnie ogniska: nikt nie pilnował książek walających się w trawie. Ci, którzy te książki palili, nie bardzo widać przykładali się do wykonywanych przez siebie obowiązków. Byli podpici, poruszali się ospale, nieśli zazwyczaj kilka foliałów, ciskali je do ognia, chwilę spoglądali na płomień, po czym wyciągali papierosy, długo palili przerzucając się słowami i wracali do budynku. Jeśli któraś z książek padała w trawę, już jej nie podnosili. Wtedy zaczynała się kotłowanina:      rzucaliśmy się z krzykiem, nie szczędząc sobie

nawzajem razów i kuksańców, starając się dopaść zdobyczy. Dobrze zapamiętałem gruby, ciężki foliał, niestety bez ilustracji, który udało mi się przynieść do domu. I choć nie było co oglądać, za to jakież wspaniałe wychodziły jaskółki. Papier był gruby, sztywny i moje gołębie najdłużej utrzymywały się w powietrzu.

Miałem wówczas 6 lat i od 1 września 1939 roku zacząłem chodzić do przedszkola (odpowiednik dzisiejszej zerówki). Po wkroczeniu Armii Czerwonej polska szkoła została zlikwidowana i wprowadzono, jako obowiązujący, język białoruski.

Przez całą zimę trwały wywózki. W pierwszym rzędzie wywożono - nikt nie wiedział dokąd - inteligencję, rodziny urzędników. Na wiosnę załadowano na ciężarówki (tzw. połutorki) rodziny pracowników leśnych: gajowych, leśniczych, strażników.

Po nas zajechał samochód późną wiosną 1940 roku. W ciągu pół godziny już byliśmy spakowani (tyle dawano czasu). Pamiętam lament babci i płacz matki. Natomiast ja i moja o dwa lata młodsza siostra Halina nie mogliśmy zrozumieć owej ich rozpaczy: po co płaczą i krzyczą, skoro jest okazja przejechać się samochodem a nawet pociągiem!

Babcia coraz to wbiegała do mieszkania i wracała z jakimś zawiniątkiem.

- Bierz, Jadziu, bierz, przyda się dzieciom.

Matka, zagubiona, przerażona, chwilami jakby nieprzytomna, także biegała po podwórzu, kręciła się wokół samochodu, ale na dobrą sprawę chyba nie bardzo rozumiała, co się wokół dzieje.

- Mamo, jakże ja tak pojadę? - zwracała się do babci. - I gdzie oni nas zabierają?

Babcia, zapłakana, tracąca głos, obejmowała nas, całowała, prawie dusiła.

- Kruszynki moje, maleństwa moje, na zatracenie was wiozą, na zagładę!

Denerwowałem się, bo im dłużej trwał lament babci i matki, tym dłużej połutorka stała na naszym podwórzu. Za płotem widziałem swoich kolegów, którzy zapewne bardzo zazdrościli mi, że będę miał okazję przejechać się, gdy oni co najwyżej mogą pobiec za samochodem.

Babcia znowu dopadła nas, siedzących na tobołkach. Zaczęła gwałtownie, z rozpaczliwą siłą całować Halinę i już zupełnie zanikającym głosem wychrypiała:

- Serce mi mówi, że więcej was nie zobaczę! - i z odwagą, o jaką jej nikt nie podejrzewał, rzuciła się na człowieka w mundurze siedzącego w drzwiach szoferki. Babcia była drobna, filigranowa, ale zwinna i silna. Człowiek w mundurze zwalił się na ziemię.

Powstało zamieszanie. Spoza płotu dały się słyszeć okrzyki uznania i zachęty. Z szoferki wyskoczył kierowca - także w mundurze - i kopniakiem odrzucił babcię na środek podwórza. Padła na dziko rosnący rumianek i znieruchomiała.

- Zmieja! - powiedział wstając człowiek w mundurze. - Ubit' takuju, da puli żałko!

Samochód natychmiast ruszył. Babcia zerwała się i rzuciła się za nami. Taką ją zapamiętałem: biegnącą z wyciągniętymi ramionami, z otwartymi ustami, z włosami w nieładzie. Zmarła w czasie wojny, opuszczona, ze złamaną, ropiejącą nogą. Dom nasz rozebrano na opał, sad wycięto. Także na opał.

W Baranowiczach załadowano nas do wagonów towarowych; kiedyś przewożono w nich bydło; pozostały jeszcze żelazne kółka wzdłuż ścian i głębokie rysy od kopyt na podłodze. Wagony były podzielone na piętra tak zwanymi narami. Ładowano po osiem rodzin. W naszym, na piętrze, jechały dwie rodziny żydowskie. Jechaliśmy długo, może miesiąc, może dłużej. W czasie postojów otrzymywaliśmy chleb w kształcie cegieł, mówiono, że to chleb wojskowy. Na wszystkich stacjach kolejowych można było bezpłatnie otrzymać przegotowaną wodę, słynny rosyjski kipiatok. Zazwyczaj kran jest na zewnątrz budynku, wystarczy odkręcić.

Z całej podróży zapamiętałem dwa zdarzenia. Pierwsze ze starą Żydówką, która pewnego razu zwróciła się do mojej matki ze słowami:

- Proszę pani, czy mogłaby mi pani podać...

Wówczas powiedziałem na cały głos:

- Teraz panów nie ma, teraz są towarzysze!

Wywołało to powszechną wesołość, ale matka skarciła mnie ostro za brak szacunku dla starszych.

A zdarzenie drugie, to widok potężnego słupa stojącego na Uralu. Z jednej strony był napis "Europa", z drugiej "Azja". Przejście z jednego kontynentu na drugi nie wywołało w nikim specjalnego podniecenia. Natomiast wszyscy zadawali sobie pytanie: co z nami będzie?

Tak dotarliśmy do Pietropawłowska, dla mnie wówczas miasta ogromnego, ruchliwego, barwnego. Szczególnie zaimponowała mi stacja kolejowa z plątaniną szyn, z dymiącymi i sapiącymi lokomotywami, z tysiącem wagonów przesuwających się to w jedną, to w drugą stronę. Nasz eszelon zepchnięto na bocznicę i kazano wszystkim wysiadać. Nie mieliśmy dużo bagażu, ot parę węzełków, ale matka taszczyła ze sobą ów rower ojca, balonówkę marki "Niemen", który w czasie jazdy sprawiał sporo kłopotów, bo zajmował dużo miejsca, lecz niebawem miał się okazać dla nas najcenniejszym skarbem. Ale to nastąpiło dopiero zimą. Teraz trwało suche, gorące lato.

Jako szczególnie niebezpiecznych wrogów państwa radzieckiego załadowano nas na rozklekotaną ciężarówkę typu połutorka zbitą z desek i powieziono w stepy. Jechaliśmy prawie cały dzień, by pod wieczór znaleźć się w aule kazachskim (już nie pamiętam jego nazwy). Dziś trudno wyobrazić sobie nasz dramat: oto kobieta z dwojgiem małych dzieci zostaje wyrzucona na udeptany skrawek stepu otoczony jurtami, wśród których wałęsają się owce, psy i małe stepowe koniki iszaki. Do tej kobiety, zahukanej, przerażonej, rzuconej na nie znaną ziemię, niczego nie rozumiejącej, biegną ludzie, ubrani - czerwiec - w kożuchy, w ciepłe baranie czapy, skośnoocy, smagli, mówiący niezrozumiałym językiem. Powstaje tumult, krzyk, rozlegają się gardłowe nawoływania. Skromny dobytek - parę węzełków i rower - w mig gdzieś przepada: nas dotykają dziesiątki rąk, setki palców maca nasze ubranie, a potem przysadzisty, okutany kożuchem Kazach prowadzi nas do jurty wykonanej ze skór i wojłoku. Duszno, ostry i dławiący smród skór, zjełczałego masła i ludzkiego potu.

Rosjanin, który nas tu przywiózł, wskazując na jurtę, powiedział:

- Eto wasze żyliszcze. I nikakich żałob, ponietno? - wsiadł do samochodu i odjechał. Nasz świat zawalił się po raz kolejny.

W owym aule przeżyliśmy około miesiąca. Zachowałem w swojej pamięci dobre wspomnienie o Kazachach, o ich życzliwości, dobroci. Zresztą i później, przez następne lata, spotykałem się z nimi, miałem wśród nich przyjaciół, chodziłem z nimi (już po powrocie ojca z Wysp Sołowieckich) na polowania. To bardzo dzielny naród, ceniący nade wszystko szczerość. Zaciekły we wrogości, ale bezgranicznie wierny w przyjaźni.

Jurta nie miała drzwi w naszym, europejskim znaczeniu. Na noc opuszczano jedynie derkę, zasłaniając w ten sposób wejście. Praktycznie każdy mógł wejść o każdej porze dnia i nocy. Początkowo nas nie niepokojono. Ale po kilku tygodniach, najczęściej w środku nocy zaczął zjawiać się coraz to inny Kazach. Siadał w kucki i milczał. Uśmiechał się. Potem coś mówił, gestykulował, zostawiał parę lepioszek (chleby podobne do placków), czasem kawałek mięsa i znikał. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że byli to kandydaci na męża dla matki. Małżeństwa z Rosjankami zdarzały się tu rzadko, ale się zdarzały. Kazachowie w swojej dobroci rozumowali następująco: samotna kobieta z dwojgiem dzieci nie przetrzyma zimy. Ale kobieta, która ma męża, to co innego. Zresztą samotna kobieta nie stanowi niczyjej własności, a więc ten, kto chce, może ją sobie wziąć.

Dopóki zaloty nie stały się natrętne, matka nie robiła z tego problemu. Dopiero pewnej nocy rozegrał się w naszej jurcie dramat: Kazach został wyrzucony! Azjatycka hierarchia płci została zachwiana, ba, przewrócona do góry nogami. Kobiety kazachskie są bezwzględnie podporządkowane mężczyźnie: ojcu, braciom, mężowi, synom. A tu nagle jakaś przybłęda wyrzuca z jurty Kazacha.

Nazajutrz w aule od rana była bieganina, a wieczorem pod naszą jurtą zebrała się starszyzna. Niestety, nie można było się porozumieć: oni nie znali polskiego, po rosyjsku mówili słabo, zaledwie kilka słów, my z kolei nie rozumieliśmy po kazachsku. W tej sytuacji trzeba było czekać na przyjazd przedstawiciela władzy.

Zostawać w aule matka nie zamierzała. Zbliżał się rok szkolny, a szkoły tutaj nie było.

Pamiętam, był to już chyba sierpień, zjawił się przedstawiciel Rajonsowietu, by dowiedzieć się, jak nam się żyje i czy w ogóle jeszcze żyjemy. I wtedy matka z desperacją powiedziała:

- Jeśli nas nie przesiedlicie do wioski rosyjskiej, zabiję dzieci i siebie. Przedstawiciel władzy długo tłumaczył, że nie po to nas tu przywożono, by teraz zabierać gdzie indziej. Matka musi zrozumieć, że ona i jej dzieci są wrogami Związku Radzieckiego, że są przesiąknięci obcą ideologią, a tym samym są niebezpieczni. A tak w ogóle, powinna dziękować za to, że los obszedł się z nią łaskawie, bo inni, którzy przyjechali razem z nią, trafili dużo gorzej.

Matka jednak był zdecydowana.

- Jeśli nie, to na waszych oczach wykonam swój zamysł - powiedziała i schwyciła nóż.

Nie wiem, czy ta groźba poskutkowała, czy też zaistniały jakieś inne okoliczności, ale po paru dniach zjawiła się arba zaprzężona w dwa woły. Powoził piegowaty, rudy chłopiec, Rosjanin, może szesnastoletni, w podartych spodniach i z bosymi nogami.

- Tiotuszka! - krzyknął. - Ajda, jediem w Spasowku!

Kazachowie przyszli nas pożegnać. Coś tam mówili, wskazywali na jurtę, zakreślali szerokie koła ramionami, jakby wskazując na rozległe stepy i oddalony horyzont. Przynieśli też sporo darów:      parę

wyprawionych skór baranich, dla mnie papachę, trochę lepioszek, bukłak z kumysem...

Jazda do owej Spasowki trwała cały dzień. W drodze - właściwie nie było żadnej drogi, jechaliśmy przez step, po którym może od stuleci nikt nie jeździł. Chłopiec, który powiedział, że nazywa się Piet'ka, co parę kilometrów zatrzymywał woły, a my kucaliśmy wśród stepowego kowyla, wyższego niż ja wtedy, i zbieraliśmy poziomki. Były to pachnące, czerwone owoce, wielkości naszych truskawek. Nigdy już potem nie jadłem tak smacznych poziomek.

W Spasowce - niewiele pamiętam z tej wsi - przyjęła nas na mieszkanie matka owego Piet'ki, na którą mówiono Znajda. Prawdopodobnie była znajdą wychowaną przez kogoś litościwego i przezwisko stało się jej nazwiskiem. Gnieździliśmy się w jednej izbie: nas troje i ich troje, bo Piętka miał starszą siostrę, także rudą, o obyczajach dość swobodnych, która, gdy nie było starszych w domu, przyjmowała kawalerów. Miałem już siedem lat i ogromnie mnie interesowało, co też owa War'ka wyprawia na piecu z chłopakami. A War'ka tylko chichotała wystawiając w moją stronę rude krocze, a jej kawaler demonstrował przede mną swoją sterczącą męskość. Moim zadaniem było stać przy oknie i patrzyć, czy nie nadchodzi matka War'ki.

Często zjawiały się w izbie koleżanki War'ki i wtedy robiło się jeszcze weselej. Pojawiała się wódka i jedzenie, chłopcy grali na bałałajkach. Wszystko jednak odbywało się na zasadzie znanego rosyjskiego dowcipu. Chłopak pyta dziewczynę:

- Puszkina czytała?

- Czytała.

- A Czechowa czytała?

- Czytała.

- Wot i pogoworili my o litieraturie. Tiepier łożyś, jebat' budu.

My z siostrą Haliną byliśmy obiektami żartów i niewinnego naśmiewania się. Ale nie było w tym złośliwości, ot, zwyczajne dokuczanie mniejszym od siebie. Ponieważ nie uczestniczyliśmy w piciu i zabawach erotycznych, mogliśmy do woli się najeść, co w owych latach nie było bez znaczenia. Musieliśmy tylko baczyć, czy nie nadchodzi Znajda.

Kiedyś zagapiliśmy się z siostrą na parę baraszkującą na ławie i nie ostrzegliśmy w porę przed wracającą z pracy gospodynią.

Powstało niebywałe zamieszanie, krzyki było słychać aż na końcu wsi. War’ka musiała wyprowadzić się z domu i przez jakiś czas mieszkała u jakiejś krewnej. Po pewnym czasie Znajdzie przeszło i wszystko wróciło do normy.

Zostałem zapisany do pierwszej klasy, z której zapamiętałem tylko jednego chłopaka o nazwisku Rebryj. Zapamiętałem dlatego, że pierwszą klasę powtarzał już po raz dziewiąty i zanosiło się, że dziesiątą zimę spędzi także w tej samej klasie.

Matka poszła do pracy do cerkwi. Była to budowla wzniesiona przed paroma wiekami. Teraz magazynowano w niej zboże. I właśnie to zboże, żeby nie uległo przegrzaniu, należało przesypywać szuflami z miejsca na miejsce. Matka do pracy wkładała walonki. W domu wysypywała z nich pszenicę i na ręcznych kamiennych żarnach ucierała mąkę. Wychodziły potem z tego pyszne białe kołacze.

Często przychodziłem do cerkwi, wdrapywałem się na wieże, gdzie walały się rzucone na kupę szaty liturgiczne, książki pisane cyrylicą, poczerniałe od starości ikony. Nikt tego nie brał, bo nikt nie potrafił przeczytać owego tajemniczego pisma, w popie riasy jakoś nie wypadało się stroić, a ikony wisiały jedynie w chałupach zamieszkanych przez ludzi starych. Ja wziąłem jednak kilka ksiąg - ciężkie, w złoconych oprawach - i przyniosłem do domu. Piet'ka zużył je na podpałkę do pieca. Drugim powodem, dla którego wdrapywałem się na wieże, były kawki. Od niepamiętnych czasów gnieździły się w zakamarkach wieżyczek cerkiewnych, znajdując w nich bezpieczne miejsce do wysiadywania potomstwa. Teraz, jesienią, gniazda były puste, kawki przylatywały tylko na odpoczynek i nocleg. Kiedy myszkowałem po zakamarkach kopuł, najczęściej płoszyłem leniwe, opasłe szczury, które pospołu z myszami gnieździły się tu setkami, a może tysiącami. Wracając do kawek, muszę przyznać, że wpadłem na pomysł, by zastawiać na nie sidła. Były to skrzynki podparte patykiem z uwiązanym sznurkiem; gdy ptak znalazł się pod taką skrzynią, wystarczyło pociągnąć za sznurek. Skrzynia opadała, kawka była w pułapce. Niestety, nie był to najlepszy sposób, bo kawki były mądre, nie kwapiły się z włażeniem pod ciężkie skrzynki. Zacząłem przeto pleść z końskiego włosia przemyślne pętle i przymocowywać je u wylotów szczelin i otworów.

Wynik przeszedł moje oczekiwania: dziennie łowiłem nawet po kilkanaście sztuk. Znosiłem je potem na dół. Kobiety natychmiast rozpalały na dworze ognisko i wypatroszone kawki wędrowały do kotła. Przysięgam, bardziej smacznego mięsa nie jadłem w życiu. Ale też w życiu nie bywałem bardziej głodny niż w tamtych latach. Wspomniałem już o rowerze, który matka zabrała z Polski. Kiedy nastała zima - a klimat w Kazachstanie jest śródkontynentalny, to znaczy lata są suche i upalne, a zimy śnieżne i lute - temperatura gwałtownie spadła. Już w listopadzie mróz dochodził do minus 20 stopni. A my przyjechaliśmy w letnich bucikach. Wówczas matka wymieniła rower na trzy pary walonek.

Jak już wspomniałem, matka pracowała w cerkwi przy zbożu. Było go dużo. Choć konwoje złożone z kilkunastu sań zaprzężonych w woły odjeżdżały raz w tygodniu wioząc pszenicę do rejonu, zboża jakby nie ubywało. Do tego tuż za wsią na kołchozowych polach stały długachne skirdy, czyli sterty, czekające na wymłócenie. Kiedy jechaliśmy z Piet'ką z kazachskiego aułu do Spasowki, matka zapytała:

- Czyje to wszystko?

- Kołchozowe.

- Dawno tak stoją?

- Będzie już ze trzy lata, od tego wielkiego urodzaju.

- Nie można tego dać ludziom? Przecież wymłóciliby.

- Nie można. Za takie coś idzie się do łagru.

Szkoła, do której początkowo chodziłem ochoczo i chętnie, wkrótce przeistoczyła się dla mnie w istną katownię. Nie, nie chodzi mi o język, przecież przed wojną mieszkałem na terenach, gdzie ścierały się ze sobą języki: polski, białoruski, ukraiński, rosyjski. Nauka także przychodziła łatwo. Moja gehenna rozpoczęła się wraz z przyjściem Iwana Borysowicza, nauczyciela od wojennego diela, czyli, jakbyśmy dziś powiedzieli, wykładowcy przysposobienia wojskowego. Ale ono nie było wojskowe, ale wojenne i to już poczynając od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Był zwyczaj, że nauczyciel, który po raz pierwszy przychodził do klasy, wyczytywał każdego po nazwisku i pytał o narodowość. Było to uzasadnione, bowiem do szkoły chodziły dzieci Rosjan, Tatarów, Kazachów, Czuwaszy. Później, gdy przenieśliśmy się do innej wsi, tam tych narodowości było jeszcze więcej. Nasza nauczycielka, Maria Iwanowna, raz jedyny odczytała listę i dla formalności pytała o narodowość. Potem już do tego nie wracała. Natomiast Iwan Borysowicz czytał każdego dnia.

W naszej klasie zjawił się jakoś tak w grudniu. Szczupły, wysoki, czarny, z pałającymi oczami szaleńca. U brany na pół po wojskowemu, na pół po cywilnemu: długachna marynarka, ale wojskowe bryczesy i buty z cholewami w ha...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin