[1957] Zapiski oficera Armii Czerwonej.pdf

(1216 KB) Pobierz
SERGI U SZ PI ASECK I
ZAPISKI OFICERA
ARMII
CZERWONEJ
22 września,
1939
roku. Vilnius.
Towarzyszowi I.W. Stalinowi
Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka
angielskiego ministra. Lecz nie ma siły na
świecie,
która by powstrzymała
żołnierzy
niezwyciężonej Armii Czerwonej, idących dumnie i radośnie wyzwalać z burżuazyjnego
jarzma swych braci: chłopów i robotników całego
świata.
Zaskoczyliśmy nieprzyjaciela całkowicie. Ja szedłem pierwszy z pistoletem w pogotowiu.
Za mną bojcy. Na granicy nie spotkaliśmy nikogo. Drogę zastąpił nam jakiś zezwierzęcony
żołnierz
faszystowski. Przystawiłem mu pistolet do piersi, a bojcy bagnety.
– Ręce do góry, pachołku!
Rozbroiliśmy go i szorujemy do
środka.
Prawie wszyscy tam spali. Nikt nie stawiał oporu.
Zabraliśmy broń ze stojaków i wyłączyli telefon. Spytałem jednego z
żołnierzy:
– Gdzie wasz dowódca?
– Ten – wskazał palcem.
Patrzę ja: zupełnie chudy pan. Może nawet z robotników wygrzebał się, swych braci
sprzedając. Tacy są najgorsi. Pytam ja go:
– Ty tu dowódca?
– Ja – powiada. – O co chodzi?
Złość mnie porwała, lecz nie miałem czasu porządnie z nim rozprawić się. Tylko
powiedziałem:
– Skończyło się twoje panowanie i koniec waszej pańskiej Polsce! Napiliście się dużo
ludzkiej krwi! Teraz trzeba będzie i swoją wyrzygać!
Należałoby się, według sprawiedliwości, i jego i tych wszystkich otumanionych
pachołków kapitalistycznych powystrzelać, chociaż kul szkoda na takie burżujskie
ścierwo.
Ale rozkaz mieliśmy jasny: „Jeńców odsyłać na tyły”. Więc zostawiliśmy eskortę i poszli
dalej. Nasze orły z NKWD tam z nimi rozprawią się. A nam szkoda czasu. Mamy do
wykonania ważne bojowe zadanie.
Poszliśmy dalej wprost drogą. Kierunek na Mołodeczno. Cicho... Nigdzie ani
światła,
ani
człowieka. Zdziwiło mnie to nawet. Tyle czytałem o przebiegłości polskich panów. A
tymczasem myśmy ich przechytrzyli. Jak
śnieg
na głowę im spadliśmy.
Ech,
żeby
moja Dunia zobaczyła, jak dumnie i
śmiało
kroczyłem na czele całej Armii
Czerwonej, jako obrońca proletariatu i jego wybawiciel! Ale pewnie spała i nie
śniło
się jej
nawet,
że
ja, Miszka Zubow, stałem się tamtej nocy bohaterem Związku Radzieckiego. Nie
wiedziała tego,
że
aby ona mogła spokojnie, radośnie i w dobrobycie
żyć
i pracować, ja
szedłem w krwawą paszczę burżuazyjnego zwierza. Lecz jestem z tego dumny. Rozumiem,
że
przyniosłem do Polski, dla moich uciemiężonych przez panów braci i sióstr,
światło
nieznanej
im wolności i naszą wielką, jedyną na
świecie,
prawdziwą sowiecką kulturę. Właśnie o to
chodzi, o kulturę, psiakrew! Niech się przekonają,
że
bez panów i kapitalistów staną się
wolnymi, szczęśliwymi ludźmi i budowniczymi wspólnej, socjalistycznej ojczyzny
proletariatu. Niech odetchną wolnością! Niech zobaczą nasze osiągnięcia! Niech zrozumieją,
że
tylko Rosja, wielka MATKA ludów uciemiężonych, może wybawić ludzkość od głodu,
niewoli i wyzysku! Tak.
Dopiero po siedmiu kilometrach od granicy spotkał nas zwierzęcy opór krwawych
kapitalistów. Zapewne ktoś ze strażnicy polskiej zdołał uciec, wykorzystując ciemność, i
powiadomił burżuazję,
że
idzie niezwyciężona armia proletariatu. Ktoś krzyknął do nas coś w
sobaczym polskim języku. Nie zrozumiałem co, tylko odpowiedziałem głośno i groźnie, aż
echo poszło lasem:
– Poddaj się, faszysto, bo zniszczymy!
Przed nami zadudniło tylko. Więc my po krzakach, po rowach, jak wojskowa taktyka
nakazuje – osłony szukać. Potem podciągnęliśmy maszynki i dawaj sypać po nich seriami.
Tylko las jęczał. Ze dwie godziny tak biliśmy z kulomiotów. Nikt nie odezwał się. Ale
zawsze trzeba ostrożnie. Wróg chytry, może zaczaił się i czeka.
Tymczasem rozwidniło się. Patrzymy, na drodze przed nami naładowany sianem wóz stoi,
a przy nim zabity koń leży. Więcej nikogo... Wtedy ruszyliśmy ostrożnie naprzód, aby w
zasadzkę nie trafić. Ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Widocznie wróg zrozumiał z
jaką potęgą ma do czynienia i haniebnie uciekł.
Takim to sposobem ja, młodszy lejtnant niezwyciężonej Armii Czerwonej wkroczyłem na
czele mego plutonu do burżuazyjnej Polski. A stało się to nocą
17
września
1939
roku. Hura!
hura! hura!
Zapiski te zaczynam w mieście Vilniusie. Piszę je na chwałę naszej potężnej Armii
Czerwonej i – przede wszystkim – jej WIELKIEGO wodza, towarzysza Stalina. Jemu też,
naturalnie, zadedykowałem je. Rozumiem dobrze,
że
pióro moje jest bezsilne, gdy chce
opisać wielkiego naszego wodza i moją miłość dla niego. Na to trzeba pióra Puszkina lub
Majakowskiego. Ja zaś mogę tylko dokładnie zanotować to, co widzę i słyszę w tych
wielkich, historycznych dniach, które wyzwoliły kilka uciśnionych narodów z kapitalistycznej
niewoli.
Gdy myślę o naszym wielkim WODZU i NAUCZYCIELU, to czuję,
że
do oczu mi
napływają
łzy.
Kim by ja był bez niego? Carskim niewolnikiem, gnębionym i
eksploatowanym nieludzko. A teraz ja, którego ojciec był zwykłym robotnikiem, jestem
oficerem. Mam zaszczyt należeć do komsomołu. Ukończyłem dziesięciolatkę. Umiem czytać
i pisać prawie bez omyłek. Potrafię też rozmawiać telefonicznie. Znam poligramotę. Jem
codziennie prawdziwy chleb. Chodzę w butach ze skóry. Jestem człowiekiem oświeconym i
kulturalnym. Poza tym, korzystam z największych wolności, jakie może mieć człowiek na
ziemi. Wolno mi nawet nazywać GO – naszego wodza – towarzyszem. Pomyślcie sobie tylko
uczciwie: ja mam prawo swobodnie i wszędzie nazywać GO towarzyszem! Towarzysz Stalin!
TOWARZYSZ STALIN!... Otóż to jest moją największą dumą i radością!... Czy może
obywatel państwa kapitalistycznego nazwać swego prezydenta lub króla towarzyszem?
Nigdy! Chyba tylko inny krwiożerczy prezydent, albo zezwierzęcony król. A ja... Czuję,
że
łzy
radości i dumy napływają mi do oczu... Muszę przerwać pisanie i zapalić, bo nie
wytrzymam nadmiaru szczęścia i serce mi pęknie.
23 września,
1939
roku. Vilnius.
Jestem obecnie w Vilniusie. Skierowano nas tu z Mołodeczna. Przyjechaliśmy pociągiem, bo
nasi tankiści wyprzedzili piechotę i pierwsi zajęli miasto. Lecz uważam,
że
nieprzyjaciela
zwyciężyliśmy właśnie my – piechota ze mną na czele, bo pierwsi przekroczyliśmy granicę i
napędzili takiego strachu panom,
że
tylko piętami błysnęli.
Batalion nasz stoi w koszarach przy ulicy Wilkomierskiej. Nam, oficerom, Komendantura
dała pozwolenie na zamieszkanie prywatnie w pobliżu koszar. Ja się ulokowałem przy ulicy
Kalwaryjskiej w domu numer cztery. Przyszedłem tam wczoraj rano z „orderem” z
Komendantury i pytam o prezesa Domkomu. A mnie powiedzieli,
że żadnego
domowego
komitetu u nich nie ma i nie było. Splunąłem ja:
– Też porządki! Jakżeście tu
żyli?
Powiadają:
– Normalnie. A sprawy meldunkowe załatwiał dozorca domu.
Poszedłem ja do dozorcy. Pokazali mi jego suterenę. Schodzę ja w dół i tak sobie myślę:
„Nareszcie zobaczę chociaż jednego eksploatowanego proletariusza”. Ale gdzie tam! Widzę
ja w dużym pokoju siedzi tłusty, pięknie ubrany pan. Ja tylko na nogi jego spojrzałem i od
razu zobaczyłem: buty z cholewami! A on nic. Siedzi i kawę pije. Na stole prawdziwy chleb
leży i cukier w bańce stoi. Nawet kiełbasę na talerzu zauważyłem. Wielka mnie złość
ogarnęła,
że
taki kapitalista dozorcę udaje. Ale nic nie powiedziałem, tylko tak sobie
pomyślałem: „Przyjdzie i na ciebie czas! Skończy się twoje kiełbasiane
życie
i o butach też
zapomnisz!” Tymczasem mówię:
– Dzień dobry!
– Dzień dobry! – powiedział i na krzesło pokazał. – Siadajcie – dodał.
Usiadłem ja i jemu order z Komendantury na stole kładę.
– To – mówię – dotyczy mieszkania dla mnie w tym domu.
Wziął on papierek do ręki. Okulary na nos wsadził. Popatrzył na papier i tak, i owak. A
potem gada:
– Ja po rosyjsku mówić umiem, ale wszystkich liter nie znam. Sami mnie przeczytajcie, co
tam stoi.
Przeczytałem ja jemu. A on powiada:
– Mieszkań wolnych mam aż trzy. Pięć pokojów i kuchnia. To jedno. A dwa są po trzy
pokoje z kuchnią. Bierzcie które chcecie.
Ale ja jemu mówię,
że
mnie tylko jeden pokój potrzebny. Lecz chciałbym u uczciwych
ludzi zamieszkać,
żeby
nie okradli. A za pokój będzie płacić Komendantura według „normy”.
On zastanowił się i mówi:
– Chyba najlepiej wam będzie u nauczycielek. Kobiety spokojne, na emeryturze. Chcą
wydać dwa pokoje, ale możecie wziąć jeden.
To mi się podobało. Zawsze kobiety są mniej niebezpieczne. Może nie napadną
niespodzianie, nie zarżną. Muszą być trochę kulturalniejszym elementem.
Poszliśmy razem do nauczycielek. Wszystkie były w domu. Jedna z nich dobrze po
rosyjsku mówi.
– Chętnie – powiada – was na mieszkanie wezmę. Dla nas drogie. A tak to nam komorne
obniżą.
– A gdzie gospodarz? – pytam – Pewnie z innymi kapitalistami uciekł.
– Tu gospodarza nie ma. Dom magistracki. Był rządca, ale powołali go do wojska. Na
niemiecki front poszedł. A komorne zawsze płacimy do magistrackiej kasy.
Pokazują mi one swoje pokoje. Nigdy w
życiu
ja takiej rozkoszy nie widziałem. Po prostu
rozpusta! Dywany nawet na podłodze leżą. I kwiaty różne. I
żywy
ptaszek, podobny do
wróbla, ale
żółty
całkiem, w klatce poświstuje. I rozmaite tam stoły, stoliki, półki, półeczki,
szafy, szafeczki, krzesła, fotele... Takie tam rzeczy są,
że
czort wie jak je nazwać! Ale nic.
Udaję,
że
to wszystko wcale mnie nie dziwi i
że
nie rozumiem tego, iż do kapitalistycznej
jaskini eksploatatorów ludu pracującego trafiłem. W samo gniazdo burżujskich
żmij.
Okazało się,
że
trzy baby w trzech pokojach mieszkały! Nauczycielki!!!...Ale nic,
sowiecka władza je rozszyfruje. I „dozorcę” tego tak samo. Niech zaczekają troszkę. Dla
wszystkich znajdzie się odpowiednie miejsce.
Umówiłem się ja z „nauczycielkami”,
że
wieczorem wprowadzę się. Oddały mi narożny
pokój z balkonem. Zapytały, czy dużo mam rzeczy? Ale rzekłem im: „Jakie oficer bojowy
może mieć rzeczy? Nic nie mam. To przecież wojna”. Powiedziały,
że
dadzą mi pościel.
Zgodziłem się na to, ale pomyślałem sobie: na jakiego czorta to mi jest potrzebne?
Pożegnaliśmy się bardzo spokojnie i kulturalnie, poszedłem ja miasto oglądać. Idę ja
ulicami i widzę,
że
w prawdziwą burżujską jaskinię trafiłem. Publika na ulicach ubrana jak na
bal. Każdy w skórzanych trzewikach, a niekiedy to nawet i w butach. Krawaty i kołnierzyki
też u wielu zauważyłem. I prawie wszyscy są w kapeluszach. Ot pasożyty!... A
najdziwniejsze to są kobiety. Włosy każda ma uczesane jak aktorka filmowa. Na nogach
cienkie pończochy, pewnie w Paryżu kupowane, gładkie, brązowe. Sukienki lekkie,
kolorowe... jak kwiaty. W
życiu
swoim takich nie widziałem. Pięknie burżujskie
ścierwo
poubierane. Ja tak sobie idę i tak sobie myślę: „Chyba tu z całej Polski kapitaliści z
żonami
i
córkami zjechali się? Takie bogactwa!”
Trochę mnie nawet strasznie zrobiło się. Tyle tych krwiopijców dookoła szwenda się! Ale
widzę i naszych chłopaków jest sporo. Chodzą ulicami i też fason trzymają. Każdy
naperfumowany tak,
że
z daleka czuć. Niech burżuje przekonają się, jaka u nas kultura!
Szkoda,
że
i ja nie naperfumowałem się. Nie było czasu. Innym razem.
W jednym miejscu patrzę ja – piekarnia. W oknie chleb i bułki zauważyłem. Nawet ciastka
były. Nigdy w
życiu
czegoś takiego nie widziałem. Myślę sobie, albo to jest burżujska
propaganda, albo specjalny sklep polskiego „Inturistu”. Stanąłem ja przy oknie i obserwuję.
Ludzie wchodzą, kupują, wychodzą. A ja tylko staram się zauważyć, czy specjalne
stachanowskie „bony” mają czy zwykłe kartki? Ale trudno było to zrozumieć. Myślę ja sobie:
„Spróbuję i ja. A nuż sprzedadzą?” Wchodzę ja do
środka,
odkaszlnąłem i mówię, niby
spokojnie:
– Proszę mi odważyć pół kilograma chleba.
Panienka,
ładna
taka i cycata, pyta:
– Jakiego?
Ja palcem pokazałem na najbielszy... jak bułka. I nic. Odważyła, nawet w papierek
zawinęła i podaje mnie.
– Proszę pana – powiedziała.
Ja aż zdrętwiałem: panem mnie nazwała! Nie rozeznała się. Chyba tylko dlatego i chleb mi
sprzedała. A może
ślepawa
trochę. Pytam:
– Wiele płacę?
Mówi:
– Dziesięć groszy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin