Necrolotum_e_1fxc.pdf

(1937 KB) Pobierz
Córkom
Alice i Natalie
Kup książkę
Któż pojmie? – prócz tych samych, którzy
Pląsali z falą rozigranej burzy
Tę pełność życia, ten żar krwi, co pali
Serce żeglarza na bezdrożnej fali…
Byron
Zaprawdę brudną rzeką jest człowiek
Trzeba być morzem, aby móc przyjąć brudną rzekę
Samemu się nie brukając.
Fryderyk Nietzsche
Kup książkę
Prolog
Wybrzeże oceaniczne stanu Victoria.
Późne popołudnie 12 stycznia roku 1908.
Profesor Ocearus Molier otrzymał tego dnia pośpieszny te-
legram.
Używana przez Królewski Urząd Pocztowy miedziana
koperta wieloużytkowa zwykle zawierała materiały po-
ufne. Dodatkowy fakt doręczenia jej do rąk własnych
przez pocztyliona z rangą boczną pozwalał przypusz-
czać, iż zawartość posiada treść nie tyle niepokojącą, co
cenną. Miał bowiem ów uczony wszystkich już krewnych
na tamtym świecie, a sam unikał był wszelkiej ludzkiej
bliskości, by nie popadać w niepotrzebne smutki.
Stąd natychmiast spojrzał na imię i nazwisko adresata.
„Pan Honozobiusz Bambley” – bezgłośnie przeczytał.
I u spodu dodatkowo drobnym druczkiem: „Emerytowany
latarnik jego królewskiej mości Edwarda VII, króla Anglii”.
Zrozumiałe więc były wszelkie pocztowe ryczałty.
Nie przypominało to bynajmniej przesyłki rządowej.
A więc wiadomość wysłała mu osoba bliżej nieznana,
można powiedzieć całkowicie obca. Jak się potem okazało,
był nią podobnie zdziwaczały samotnik, zamieszkujący
jedną z tych zaniedbanych i opuszczonych latarni mor-
skich, w dobie automatycznych przybrzeżnych sterowców
zwykle pustych i całkowicie zbędnych. Szczęśliwy traf
chciał, że położona ona była w lokalizacji Ocearusowi
znanej i ulubionej z racji licznych wypadów wypoczyn-
kowych.
Kup książkę
Z przedmieść Melbourne do wybrzeża i półwyspu
Liptrap prowadziła brukowana granitową kostką dwu-
stukilometrowa szosa, którą pan profesor wraz ze słu-
żącym pokonali srebrnym automobilem marki Cureus
Vipo, z rozrządem zewnętrznym i olbrzymim gaźnikiem.
Dystans pokonali w przeciągu czterech godzin i dwu-
dziestu dwóch minut, precyzyjnie odmierzonych profe-
sorskim chronometrem. Dane te uczony skrzętnie zapisał
w książce pojazdu.
Noc tuż przed umówionym porannym spotkaniem nasi
podróżni spędzili w pobliżu celu, to jest w przyjemnej go-
spodzie nieopodal zacisznego Walkervile. Około szóstej
piętnaście rano nakręcili motor i tocząc się na pełnych
obrotach po polnej drodze lokalnej, wdarli się w gęsty
i suchy o tej porze roku busz półwyspu Liptrap.
Jakby na przekór spodziewanym prognozom gorączki
letniej, ranek obudził się mglisty. Na domiar złego pierw-
szy brzask przyniósł irytującą mżawkę. Stąd od miejsca
postojowego aż do samej plaży czarny sługa Marcellus
musiał towarzyszyć panu idąc z rozpiętym, wielkim pa-
rasolem w roztrzęsionej od zimna dłoni. Był zmuszony się
śpieszyć. Przodem bowiem znacznie szybciej kroczył inny
dżentelmen: dziarski, szybki, bezkompromisowy i zde-
cydowany. Wcale już niemłody, ciut tęgi i niewątpliwie
krzepki, miał na sobie ciężką rybacką kurtę, która, tak
jak jej pan, nic sobie nie robiła z padających na nią kropel.
Co więcej, zdążył zatknąć pomiędzy zęby ustnik wiel-
kiej fajki, zaciągnąć się kilkakrotnie i idąc, puszczać dym
w kształcie regularnych marynarskich kółek, jak przystało
na dawnego bosmana. Co chwila pokasływał, trzymając
dolną krawędź dłoni na ustach, sposobem starych mor-
skich wyg. Spluwał też podobnie i całkiem zamaszyście.
Marszczył przy tym srogo czoło i poruszał krzaczastymi
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin