Aleksin Anatolij - Bardzo straszna historia (1988).txt

(330 KB) Pobierz
AnatoGj Aleksin
BARDZO
STRASZNA HISTORIA
ANATOLU ALEKSIN
BARDZO STRASZNA HISTORIA
czyli powieść detektywistyczna, którą napisał ALIK DETKIN
^ 0H BK
Krajowa Agencja Wydawnicza Poznań 1988 r.
Tytuł oryginału rosyjskiego OCZEŃ STRANNAJA ISTORIA
Przełożyła
IRENA PIOTROWSKA
Projekt okładki: PIOTR ZALISZ Redaktor: JOANNA ROSZAK Redaktor techniczny: PIOTR ZALISZ Korektor: ALLA JONIAK
4H.Sz-until-End.ofT.!
ISBN 83-03-02204-0
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA POZNAŃ, UL. PALACZA 87A
Od autora
Los tak zrządził, że przyszedłem na świat w rodzinie pracownika inżynieryjno—technicznego na samym początku drugiej połowy naszego wieku. Była to rodzina pracowita, żyjąca w harmonii. Ja byłem dzieckiem najmłodszym, pierworodnym zaś mój starszy brat Kostia. Było nas zresztą tylko dwóch. Dziś trudno już nazywać Kostię dzieckiem, ponieważ goli się i studiuje na uniwersytecie.
Rodzice nasi postarali się dać swym dzieciom przyzwoite wykształcenie: Kostia, jak wspomniałem, jest studentem, ja również chodzę do szkoły.
Mieliśmy z bratem diametralnie różne charaktery. Do dziś nic się pod tym względem nie zmieniło, piszę jednak „mieliśmy", gdyż w przedmowie „Od autora" zawsze używa się czasu przeszłego, czyli formy wspomnieniowej. Brat pasjonował się techniką, a ja lubiłem czytać powieści kryminalne. Później, gdy byłem trochę starszy, poczułem nagły pociąg do pióra.
Nie miałem starej piastunki, która by w dzieciństwie opowiadała mi bajki i tym samym z wolna rozbudzała we mnie zamiłowanie do literatury. Matka zajmowała się domem sama, stąd też nie było u nas niańki ani pomocnicy domowej.
3
Za to ogromny wpływ na mnie jako autora powieści kryminalnych wywarli moi rodzice.
Gdy byłem jeszcze w drugiej lub trzeciej klasie, mama wyszyła na szkolnym worku na kalosze moje nazwisko „Detkin".
Był to najzwyczajniejszy worek, odegrał jednak w moim życiu rolę nadzwyczajną! Los tak zrządził, że trzy ostatnie litery zatarły się i zniknęły — nici popękały pewnie ze starości, bądź też dlatego, że worek służył mi jako wierny oręż w krótkich, lecz decydujących potyczkach, jakie od czasu do czasu toczyliśmy w szatni. Tak czy inaczej, z nazwiska mego pozostały tylko trzy pierwsze litery: „Det...".
— Kalosze DETektywa! — wykrzyknął jakiś star-szoklasista.
Od tego się zaczęło: nazwano mnie Detektywem. A gdyby mama nie wyszyła tych liter na moim granatowym worku?...
Ale pozytywny wpływ moich rodziców nie skończył się na tym. Mama i ojciec często zabierali mi zniszczone powieści sensacyjne. „Szkoda na to czasu!” — wołali. A później znajdowałem moją książkę u mamy pod poduszką lub przypadkiem mignęła mi w teczce ojca. Tak więc przy ich pomocy zrozumiałem, że wszyscy normalni ludzie lubią czytać powieści kryminalne, tyle że większość woli to czynić potajemnie. A wiadomo, że miłość potajemna jest najbardziej frapująca i najsilniejsza.
Zacząłem więc uprawiać twórczość!... Rodzice byli temu przeciwni: „Szkoda na to czasu!" Wówczas
4
przytoczyłem wszystkie znane mi fakty, kiedy ojcowie wypędzali z domu, a nawet wydziedziczali przyszłych wielkich artystów, kompozytorów i pisarzy. Przykłady te przekonały ojca i mamę.
—	Dobrze — oświadczył ojciec — skoro nie żal ci czasu, który można by obrócić na naukę języka obcego, na lekturę pożytecznych książek lub, powiedzmy, na sport, niechaj będzie, jak chcesz. Pozwól jednak, że i ja sięgnę po przykłady z klasyki...
Wyjął pierwszy tom utworów zebranych Lermontowa, przeczytał na głos dwa wiersze, po czym rzekł:
—	Wiersze te napisał Michał Jurjewicz, a raczej Misza, gdy miał lat czternaście. Ty jesteś zaledwie
0	półtora roku młodszy. Tylko o półtora. A jeśli uwzględnimy, że obecnie dzieci rozwijają się znacznie szybciej, można przyjąć, że jesteś w tym samym wieku.
—	No i co? — spytałem.
—	A to — odparł ojciec — że powieści nie można wyssać z palca. Zanim się weźmie pióro do ręki, trzeba studiować charaktery ludzkie. A temat? Temat podsunie samo życie.
Zacząłem więc studiować charaktery moich przyjaciół, sąsiadów, nauczycieli. Ale tematu życie jakoś nie chciało mi podsunąć.
I nagle taka bomba!...
Nigdy bym nie potrafił wymyślić historii straszniejszej niż ta, która zdarzyła się w rzeczywistości
1	którą rozwikłałem od początku do końca, dając tym samym dowód, że nie darmo noszę przezwisko Detektyw!
5



BARDZO
STRASZNA
HISTORIA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
w którym poznajemy bohaterów powieści, z tym jednak, że nie wszyscy okażą się bohaterami
Kiedy w zeszłym roku powstawało w naszej klasie kółko literackie, nikomu do głowy nie przyszło, jakie z tego mogą wyniknąć konsekwencje. Jaka tajemnicza i straszna zdarzy się historia.
Ale opowiem wszystko od początku, nie wybiegając naprzód, choć czasem korci mnie, żeby to uczynić. Czytelnik łatwo mnie zrozumie, gdy doczyta tę opowieść do końca.
A więc wszystko zaczęło się na całkiem normalnej lekcji w najnormalniejszej klasie. Był to pokój o czterech ścianach i trzech oknach, z których dwa wychodziły na podwórze, a jedno na ulicę.
Nasz nowy wychowawca, Światosław Nikołaje-wicz, oznajmił:
— W każdej klasie, której byłem wychowawcą, istniało kółko literackie. Tym bardziej więc powinno istnieć tu, w tej klasie, do której uczęszcza Gleb Borodajew.
Wszystkie głowy odwróciły się w kierunku ostatniej ławki w środkowym rzędzie, gdzie cichutko siedział skulony Gleb.
8
Był to człowiek trzynastoletni. Twarz jego o delikatnej aksamitnej cerze często oblewała się rumieńcem. Wzrostu był niewielkiego, uczył się przeciętnie i bardzo kochał psy. Nosił tanie wymięte spodnie z okropnie wypchanymi kieszeniami. Wprawne oko potrafiło niemal bezbłędnie odgadnąć, że spoczywa tam kawał kiełbasy, kromka chleba lub parówka. Z każdego śniadania Gleb zostawiał cząstkę dla psów. A psy odpłacały mu równą miłością.
My też lubiliśmy Gleba. Był dobry nie tylko dla psów, lecz i dla ludzi. Zwłaszcza gdy spotkało ich coś złego. Na przykład jeśli ktoś upadł i stłukł kolano. Gleb już był przy nim i mówił:
—	Ja to wszystko... Bardzo cię tego... Zaraz się postaram.
Kiedy był czymś poruszony, nie kończył zdań. Urywał je nagle, zupełnie jak uszkodzony motor, który głuchnie i znów zaczyna warczeć, głuchnie i znów zaczyna... Ale my wiedzieliśmy dobrze, że za chwilę przyniesie z gabinetu lekarskiego, mieszczącego się na parterze, jodynę, a z ubikacji na naszym piętrze chusteczkę zmoczoną w zimnej wodzie.
W piersi Gleba biło skromne, szlachetne serce.
—	Gleb, oczywiście, jest takim samym uczniem jak wy wszyscy — ciągnął Światosław N ikołajewicz. — To nie jego zasługa, że urodził się jako wnuk Borodajewa, pisarza, który w drugim ćwierćwieczu naszego stulecia mieszkał i tworzył w naszym rodzinnym mieście. Mimo to cieszę się, że Gleb uczęszcza właśnie do mojej klasy. Mam nadzieję, że
9
szczególniejsze zainteresowanie twórczością jednego pisarza rozbudzi w was ciekawość do literatury w ogóle. I tu pomoc Gleba może się okazać nieoceniona!...
Wszystkie głowy znów odwróciły się w stronę Gleba... Normalnie, jak tylko ktoś na niego popatrzył, spuszczał głowę, a teraz całkiem już leżał na ławce.
—	Ja to wszystko... — wybąkał nie kończąc zdania.
Wiedzieliśmy, że w naszym mieście mieszkał kiedyś pisarz G.Borodajew, portret jego wisiał w sali na tablicy „Nasi wybitni ziomkowie”.
Nagle olśniła mnie myśl: „On pewnie też nosił imię Gleb!"
Nie mieliśmy pojęcia, że tamten Gleb to rodzony dziadek naszego Gleba. Nasz Gleb nikomu o tym nie wspominał.
Tymczasem Światosław Nikołajewicz wyjawił jego tajemnicę... Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu dziewięciu (mówił, że jeśli się nie zmienimy, i to gruntownie, to za rok ucieknie od nas na emeryturę), wzrostu niewysokiego, o oczach bardzo zmęczonych, o zmęczeniu świadczyła również bladość nie zawsze gładko wygolonej twarzy. Ale powierzchowność Światosława Nikołajewicza była myląca. W gruncie rzeczy rozsadzała go energia.
—	Nadamy naszemu kółku imię Gleba Boroda-jewa! — zawołał. I z oczu jego zniknęło zmęczenie.
10
—	Ja to wszystko... — odezwał się cicho Gleb ze swojej ławki. — Ja przecież mam także na imię... Niektórzy mogą pomyśleć... Ci z innych klas...
Nie kończył żadnego zdania, co oznaczało, że był zdenerwowany jak nigdy.
—	Są przecież inni... — mówił dalej. — Dlaczego koniecznie mój dziadek?... Mógłby, na przykład, być Gogol...
—	Ale wnuk Gogola nie chodzi do naszej klasy — odparł Światosław Nikołajewicz. — Chodzi natomiast wnuk Borodajewa!
Od tego dnia przylgnęło do Gleba przezwisko: Wnuk Borodajewa. Czasem mówiliśmy krótko: Wnuk.
Chłopcy zawsze lubią vyymyślać jakieś przezwiska. Ale w naszej szkole stało się to, jak mawiali nauczyciele, „bardzo groźną epidemią”. Co w tym groźnego? Moim zdaniem przezwisko mówi o człowieku znacznie więcej niż imię. Imię w ogóle nie mówi nic konkretnego. Wszak przezwisko daje się człowiekowi w zależności od cech charakteru, a imię wtedy, gdy nie ma on jeszcze żadnego charakteru. Jeśli ktoś zawoła zwyczajnie: Alik! — to czego można się o mnie dowiedzieć? Natomiast przezwisko — Detektyw! — od razu ustawia mnie w odpowiednim świetle.
Szkoda tylko, że niektórzy chłopcy przekręcają to słowo i zamiast „Detektyw" wołają „Detektyw” W takich razach nie odpowiadam.
—	Zajęcia w kółku nie powinny w niczym przypominać naszych lekcji. Nikt tam nie będzie się u c z y ł!
11
— powiedział Światosław Nikołajewicz. I od razu wszyscy nabrali chęci, żeby do tego kółka należeć. Lecz oto na drodze wyrosły nieprzewidziane przeszkody.
— Zamiłowania twórcze będą kształtowały oblicze naszego kółka — wyjaśniał dalej wychowawca. — A warunkiem przyjęcia będzie talent literacki.
Okazało się, że prawie nikt w naszej klasie tego warunku nie spełniał. Jedynie Andriej Krugłow o przezwisku Dativus i Gieniek Ryżykow, zwany Nieboszczykiem, pisali wiersze.
Przezwiska ich mogły na pierwszy rzut oka wydawać się nieco dziwne, ale tylko na pierwszy nieuważny rzut oka.
Krugłowa nazwaliśmy Dativusem, poni...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin