Zwyciezca - Maciej Kuczynski.txt

(405 KB) Pobierz
MACIEJ KUCZYĹSKI

ZWYCIÄZCA



MinĹĄĹ przeĹÄcz i zbiegaĹ po srebrzystym skĹonie. Trawy chrzÄÂciĹy rosĹĄ zamarzniÄtĹĄ w nocy. Twarde krople pryskaĹy jak szklane okruchy. Pod sobĹĄ miaĹ sĹoĹce, juĹź siÄ podnosiĹo za bladymi mgĹami, bezksztaĹtne jak plama rozlanego şóĹtka.

ZaskoczyĹ stadko lam w zagĹÄbieniu zbocza, rzuciĹy siÄ do biegu chwiejĹĄc giÄtkimi szyjami. WydĹuĹźyĹ krok, dogoniĹ je i poczĹĄĹ wyprzedzaÄ, wĂłwczas dokonaĹy zwrotu i skoczyĹy w gĂłrÄ wyrzucajĹĄc spod kopyt strzÄpki darni.

JuĹź przestaĹ siÄ spieszyÄ. Po caĹonocnym pochodzie przez gĂłry nabraĹ pewnoÂci, Ĺźe zdĹĄĹźy.

Miasteczko leĹźaĹo w dole. ZbiegajĹĄc rozĹoĹźyĹ ramiona i wyobraziĹ sobie, Ĺźe z kordyliery spĹywa jak sÄp, zakolami na czerwone dachy. Nim znalazĹ siÄ w dole, sĹoĹce wysuszyĹo trawy. Twarz opĹywaĹo ciepĹe powietrze pachnĹĄce sokiem roÂlin.

Z ostatniego pagĂłrka zobaczyĹ dach autobusu, pakunki w plĹĄtaninie sznurĂłw, ogon biaĹego kurzu. ZajrzaĹ w Ârodek rynku zastawionego kramami. JuĹź byĹ zatĹoczony. Przed koÂcioĹem ulepionym z gliny powiewaĹy chorĹĄgwie. Ludzie ÂciĹĄgali dróşkami z okolicy, dÂwigajĹĄc toboĹy. Juczne zwierzÄta wchodziĹy w przesmyki poÂrĂłd domĂłw.

ZanurzyĹ siÄ w gromadzie, miÄdzy zgrzebne poncza zarzucone na grzbiety. WidziaĹ

szerokie twarze spalone andyjskim sĹoĹcem, wĹosy natĹuszczone i czarne jak sadza. StĹĄpaĹ po rozsypanych strĹĄkach czerwonej papryki, wÂrĂłd kopcĂłw fioletowych i şóĹtych ziemniakĂłw, schylaĹ gĹowÄ pod wiĹĄzkami ziĂłĹ. SĹyszaĹ dÂwiÄki trzcinowych piszczaĹek.

PrzeĹźyĹ krĂłtkĹĄ chwilÄ zwĹĄtpienia. MyÂl, z ktĂłrĹĄ w gĂłrach u siebie byĹ tak oswojony, tutaj wydaĹa mu siÄ obca. Przez chwilÄ miaĹ ochotÄ uciec. ZostaĹ, gdyĹź przyszĹo mu do gĹowy, Ĺźe o jego zamiarze jeszcze nikt nie wie. Po poĹudniu, na ĹĹĄce za koÂcioĹem, gdzie graĹa muzyka, wmieszaĹ siÄ w gromadkÄ mÄĹźczyzn stajĹĄcych do biegu o nagrodÄ. Kolejno podchodzili do stolika zgĹaszajĹĄc nazwiska. Pisarz w czarnym garniturze wyskrobywaĹ je na arkuszu.

PodniĂłsĹ na niego oczy.

 Nie jeste za mĹody?  spytaĹ.  Nie dasz z nimi radyâŚ

 Dam  odparĹ Amaru.  KoĹczÄ juĹź szesnaÂcie lat.

 Popatrz, jakie to chĹopy  pisarz machnĹĄĹ piĂłrem.  Nie wyglĹĄda, Ĺźeby miaĹ tyle.

 SprĂłbujÄ Â powtĂłrzyĹ.

Gromadzili siÄ gapie. Patrzyli na ochotnikĂłw dÂwigajĹĄcych ciÄĹźary i wspinajĹĄcych siÄ po sĹupie smarowanym mydĹem, aby ze szczytu zdjĹĄÄ nagrodÄ proboszcza, nylonowĹĄ chustkÄ na gĹowÄ. Biegacze zdejmowali poncza, zwiniÄte w toboĹek oddawali kolegom lub komu z rodziny. Zawijali rÄkawy koszul. Jedni zaciskali pasy, inni przeciwnie, popuszczali dziurkÄ lub dwie. Mierzyli siÄ wzrokiem, oceniajĹĄc, ktĂłry bÄdzie groÂnym przeciwnikiem. Kilku siedzĹĄc na ziemi zzuwaĹo cholewy i trepy z rzemieni. Amaru byĹ boso, z goĹĹĄ gĹowĹĄ. Nie znaĹ

tu nikogo, wiÄc odĹoĹźyĹ plecionĹĄ torbÄ pod stolik pisarza.

TrasÄ biegu wyznaczono kitami jaskrawych bibuĹek na tyczkach. WiodĹa polnĹĄ drogĹĄ wznoszĹĄc siÄ Ĺagodnie, potem stromiej na szczyt obĹego pagĂłrka, gdzie ustawiono kosz peĹen kaczanĂłw kukurydzy. KaĹźdy z zawodnikĂłw miaĹ przynieÂÄ kaczan w garÂci na znak, Ĺźe tam dobiegĹ. Na zwyciÄzcÄ czekaĹa nagroda, czarny prosiak.

Wezwano ich na liniÄ startu wyznaczonĹĄ kijem poĹoĹźonym na trawie. Przepychali siÄ jeden przez drugiego, by byÄ w pierwszym rzÄdzie. Amaru zostaĹ kilka krokĂłw z tyĹu. WidziaĹ, jak przyjmujĹĄ postawy startowe, pochyleni, w rozkroku, niektĂłrzy bokiem, kto przyklÄknĹĄĹ na ziemi.





3


CzekaĹ z rÄkami ugiÄtymi w Ĺokciach, gĹÄboko oddychaĹ. SĹyszaĹ, jak serce tĹucze mu siÄ w piersi, nie mĂłgĹ go uciszyÄ. PoczuĹ dotkniÄcie na ramieniu.

 W ten sposób przegrasz od razu  powiedziaŠpisarz, wycierajťc chustkť spoconť twarz.

 Pchaj siÄ do przodu, wyjd przed nich.

ZaprzeczyĹ ruchem gĹowy. WiedziaĹ, co ma robiÄ, uczyĹ siÄ tego od dawna. Gdy wystartowali na okrzyk pisarza, od razu zostaĹ kilkanaÂcie krokĂłw za nimi. WidziaĹ, jak wyrywali co siĹ do przodu, chcĹĄc natychmiast zyskaÄ przewagÄ. TrĹĄcali siÄ Ĺokciami, potykali, ktĂłry upadĹ.

RuszyĹ miÄkko i bez poÂpiechu, rozluÂniajĹĄc miÄÂnie. Zamiast na plecy przeciwnikĂłw patrzyĹ ponad ich gĹowami. PrzymknĹĄĹ oczy i wczuĹ siÄ w rytm wĹasnego kroku. Gdy zgraĹ go z oddechem, poczĹĄĹ przyspieszaÄ. DotarĹszy do skraju miasteczka, wyprzedziĹ pierwszego z biegaczy. RozciĹĄgnÄli siÄ na wiejskiej drodze, po dwĂłch lub trzech razem. Co kilkanaÂcie metrĂłw wyprzedzaĹ kogoÂ. Byli tacy, co zrywem prĂłbowali dotrzymaÄ mu kroku. Biegli zadyszani, czerwieniejĹĄc na twarzy, aby wkrĂłtce daÄ za wygranĹĄ. WciĹĄĹź jeszcze przyspieszaĹ, gdy inni dali juĹź z siebie wszystko.

Kolorowe bibuĹki prowadziĹy przez pole jÄczmienia. OpuÂciĹy drogÄ i po trawiastym zboczu jÄĹy siÄ wznosiÄ na pagĂłrek. U jego podnóşa miaĹ przed sobĹĄ juĹź tylko dwĂłch przeciwnikĂłw. W poĹowie wysokoÂci zrĂłwnaĹ siÄ z prowadzĹĄcym, silnym, mĹodym mÄĹźczyznĹĄ, rozebranym do pasa. UsĹyszaĹ jego urywany oddech, ujrzaĹ muskularne ramiona pracujĹĄce z wysiĹkiem.

Nie musiaĹ juĹź przyspieszaÄ, wystarczyĹo zachowaÄ szybkoÂÄ, to tamci zwalniali. Na szczycie znalazĹ siÄ przed nimi. ObiegĹ kosz z kukurydzĹĄ, chwyciĹ kaczan i poczĹĄĹ zbiegaÄ.

Znowu mijaĹ ich wszystkich, tym razem zaglĹĄdajĹĄc im w twarze. Ledwie go widzieli, oczy mieli zalane potem, wĹosy lepiĹy siÄ do czoĹa. NiektĂłrzy szli juĹź raczej, niĹź biegli, pnĹĄc siÄ na pagĂłrek. Przy pierwszych domach miasteczka popatrzyĹ za siebie. NastÄpny biegnĹĄcy byĹ w poĹowie trasy. DokoĹczyĹ bieg poÂrĂłd ludzi stĹoczonych przy drodze. PrzeskoczyĹ kij na mecie. Przyniesiony kaczan rzuciĹ do kosza prosiakowi. SchyliĹ siÄ pod stolik po torbÄ i, zarzuciwszy jĹĄ na ramiÄ, odbiegĹ, znikajĹĄc w tĹumie otaczajĹĄcym koÂciĂłĹ. Nie zwaĹźaĹ na woĹania pisarza:

 Dokťd, zaczekaj, nagroda!

Z wysokiej skaĹy patrzyĹ na sÄpy krťşťce nad dachami i nad pustym rynkiem, wypatrujĹĄce w przedwieczornym Âwietle porzuconych resztek. SprĂłbowaĹ odnaleÂÄ szlak niedawnego biegu. Wiejska droga wÂrĂłd pola wydawaĹa siÄ stĹĄd dziwnie krĂłtka, pagĂłrek spĹaszczyĹ siÄ i zniknĹĄĹ.

 WygraĹem!  powiedziaĹ do siebie.

Stary don Garcilaso nie omyliĹ siÄ, mĂłgĹ juĹź wygrywaÄ nie tylko z wiejskimi chĹopcami w swojej szkĂłĹce. Dzi wreszcie przekonaĹ siÄ, Ĺźe Äwiczenia caĹego roku nie poszĹy na marne.

CzuĹ, Ĺźe mĂłgĹby biec jeszcze szybciej i dalej. Don Garcilaso obiecaĹ, Ĺźe uczyni go tak szybkim, jak dawni goĹcy pocztowi przemierzajĹĄcy te gĂłry przed kilkuset laty w sĹuĹźbie wielkiego Inki.

Siedzieli wĂłwczas z don Garcilasem na progu koÂcioĹa, oparci plecami o wybielone deszczami wrota, zabite na gĹucho, odkĹĄd ostatni proboszcz opuÂciĹ wioskÄ. Kryli siÄ w cieniu rzucanym przez okap, patrzyli na zaroÂniÄty zielskiem plac, ktĂłry kiedy byĹ rynkiem, na rozsypujĹĄce siÄ, rozmyte gliniane Âciany domĂłw. Don Garcilaso mruczaĹ co pod nosem strugajĹĄc laskÄ, potem siÄgnĹĄĹ w zanadrze i spod poncza wydobyĹ tÄ ksiĹĄĹźkÄ oprawionĹĄ w skĂłrÄ, z tĹoczonym napisem noszĹĄcym Âlady pozĹoty, o grubym, poşóĹkĹym papierze. Litery ksztaĹtem zaledwie przypominaĹy drukowane pismo z podrÄcznikĂłw szkolnych Amaru.

Palcem pokazaĹ datÄ, rok 1540, oraz dziwny rysunek biegnĹĄcego czĹowieka, Indianina z wĹosami spiÄtymi w kok na karku, dzierşťcego w dĹoni co na ksztaĹt drĹĄĹźka z pÄkiem piĂłr.





4


Don Garcilaso szeleÂciĹ kartkami, odczytywaĹ pojedyncze zdania. Amaru nie odzywaĹ siÄ ani sĹowem. Zanim wstali, zapaliĹo siÄ to w nim jak pĹomieĹ.

Nie mĂłgĹ usnĹĄÄ, przewracaĹ siÄ na posĹaniu. WstaĹ o Âwicie, przeskoczyĹ rozsypany mur zagrody i poszedĹ na ĹĹĄki, aby jeszcze przed lekcjami pomyÂleÄ o sĹowach don Garcilasa.

CzuĹ, Ĺźe zbudziĹy w nim co waĹźnego, i wiedziaĹ, Ĺźe nikomu nie moĹźe siÄ zwierzyÄ. Ani uczniom w szkĂłĹce, ani Ĺźadnemu z mÄĹźczyzn w wiosce wrzucajĹĄcych ziarna kukurydzy do dziur wybitych koĹkiem w ziemi, ani kobietom dÂwigajĹĄcym pĹachty z dzieÄmi na plecach.

WiedziaĹ, Ĺźe przez nikogo z tutejszych nie mĂłgĹby byÄ zrozumiany.

CieĹ ogarnĹĄĹ zbocze. Zadyszany wspinaĹ siÄ wprost w gĂłrÄ stromym Ĺźebrem, nie szukajĹĄc nawet ÂcieĹźek wydeptanych przez lamy, byle przy resztkach ÂwiatĹa przekroczyÄ siodĹo przeĹÄczy. Trawy ustÄpowaĹy miejsca porostom. OkrĹĄĹźaĹ wysepki kaktusĂłw otulone puchem, ktĂłry je chroniĹ od nocnego mrozu. WszedĹ miÄdzy pĹaty Âniegu. JuĹź zszarzaĹy, tylko niebo ÂwieciĹo jeszcze jak szkĹo niebieskiej butli. ZnalazĹ siÄ na grani i usĹyszaĹ Âwist wiatru, wpadĹ

w jego strumienie. Z doliny leşťcej po drugiej stronie podchodziĹ biaĹy obĹok. ZdĹĄĹźyĹ

odnaleÂÄ ÂcieĹźkÄ ze Âladami kopyt. StaraĹ siÄ jej nie zgubiÄ. ZapadĹy ciemnoÂci. CzuĹ na twarzy i rÄkach zimne dotkniÄcie pĹatkĂłw Âniegu. PadaĹy gÄsto i po kilku minutach, pod warstwĹĄ pokrywajĹĄcĹĄ ziemiÄ, niepodobna juĹź byĹo wyczuÄ wydeptanej drogi. SzedĹ na oÂlep wiedzĹĄc, Ĺźe jeÂli zdoĹa przeciĹĄÄ szerokie siodĹo i opuÂciÄ siÄ z drugiej strony, wynurzy siÄ z chmury. BrnĹĄĹ po kostki w lepiĹĄcym siÄ Âniegu, wydaĹo mu siÄ, Ĺźe idzie pod gĂłrÄ. ZmieniĹ

kierunek raz i drugi. WciĹĄĹź wracaĹo zĹudzenie, iĹź wspina siÄ po zboczu. ZrozumiaĹ, czym to moĹźe groziÄ, jeÂli zadymka potrwa kilka godzin. O powrocie do domu przed Âwitem, zanim siÄ obudzĹĄ, nie byĹo juĹź co marzyÄ.

Wiatr zatrzymywaĹ go w miejscu, mroziĹ i ogĹuszaĹ. WiedziaĹ, Ĺźe musi siÄ poruszaÄ, ale nie miaĹ juĹź siĹy. PrzystanĹĄĹ, odwrĂłciĹ siÄ tyĹem do wiatru, kolana uginaĹy siÄ pod nim, chciaĹ

przypaÂÄ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin