Po drugiej stronie stołu - Łopińska Justyna.pdf

(794 KB) Pobierz
Łopińska Justyna
Po drugiej stronie stołu
Moje wizyty u matki odbywają się zawsze tak samo. Ja naciskam
dzwonek, matka otwiera, uśmiecha się, mówi dzień dobry i całuje. Całuje w
ten sam, nieco przesadny sposób, przejeżdżając wargami po moim lewym
policzku, a prawy głaszcząc dłonią. W drugiej dłoni trzyma papierosa marki
Vogue, wypalonego mniej więcej do połowy. Myślę sobie wtedy, że powinna
odłożyć go na tę chwilę do popielniczki, zamiast dmuchać mi prosto w twarz
śmierdzącym dymem.
Za każdym razem obiecuję sobie, że zwrócę jej na to uwagę, ale nigdy
jeszcze tego nie zrobiłam. Przede wszystkim dlatego, że wiem, iż ona i tak
mnie nie posłucha. Oczywiście obieca już więcej mnie nie całować, mając
usta pełne dymu, ale jej obietnice nie znaczą nic. I tak zrobi, co zechce, co
sama uzna za słuszne albo dla niej wygodne. Tak, moja matka jest egoistką,
ale na szczęście nie z tych zimnych i wyrachowanych. Powiedziałabym
raczej, że jest niedostosowana społecznie, co znaczy, że przebywa we
własnym świecie, lekceważąc wszelkie reguły życia codziennego.
Nie próbuję tego zmieniać, już nie próbuję. Odkąd postanowiłam
bezwzględnie walczyć o swoją pry-
watność, co głównie miało polegać na wydarciu ze szponów matki
wszelkich spraw do niej nie należących, czyli moich, a nie jej, postanowiłam
konsekwentnie nie ingerować w to, co robi. Co mi to daje? Na dłuższą metę
— niewiele. Ale za każdym razem, gdy matka próbuje w jakikolwiek sposób
wpłynąć na moje decyzje albo bezceremonialnie wypytywać o szczegóły
życia, albo radzić, karcić i ustawiać, mam tę satysfakcję, że mogę rzucić jej
prosto w twarz: Ja się w twoje życie nie wtrącam!
Dlatego nic nie mówię, robię tylko grymas całkowitego obrzydzenia,
licząc na to, że da jej do zrozumienia, iż nie życzę sobie, by witała się ze mną
w taki sposób. Grymas obrzydzenia był kiedyś grymasem dezaprobaty, ale
ponieważ nie zadziałał, więc z każdą kolejną wizytą wykrzywiałam twarz
coraz bardziej, aby przekaz zyskał na wyrazie. Matka jeszcze nie załapała.
Ale widzi. Widzi i komentuje.
— Co się tak krzywisz? — pyta.
— Wcale się nie krzywię — mówię.
Próbuję się nie zdenerwować, co prawie mi się udaje. To zabawne, jak
często intelektualne ustalenia odbiegają od rzeczywistej ich realizacji. Wiem,
że zachowujemy się z matką jak marionetki, skrupulatnie odgrywające swoje
role, chociaż żadna z nas nie wyraziła na nie zgody. Robimy to, czego nie
chcemy robić. Najgorsze jest to, że na przykład ja doskonale zdaję sobie
sprawę z absurdalności naszego zachowania, a nie potrafię temu
przeciwdziałać. W dodatku wygłaszam kwestie, tak, wyuczone kwestie, co
do których obiecuję sobie, że już więcej ich nie wypowiem.
— Ale przecież widzę, że się krzywisz, co się stało?
— Nic się nie stało — odpowiadam, po czym zupełnie naburmuszona
wchodzę do jedynego pokoju w mieszkaniu mojej matki. Siadam na sofie,
zaciskając dłonie na kolanach, albo zakładam nogę na nogę i drygam, to
znaczy kiwam stopą, która jest w górze.
— Nie drygaj — mówi matka, stojąc nade mną, jak kat nad dobrą duszą.
— Nie drygam — opowiadam i nadal drygam. Patrzę na nią wymownie,
choć nie mówię nic.
Tym razem ma na sobie długą spódnicę w indyjskie wzory, bluzkę z
uśmiechniętym misiem na biuście, a na nogach japonki.
Na stopach dostrzegam białe skarpety o kroju standardowym, a więc
można sobie wyobrazić, jak kosmicznie to wygląda.
— Mamo, co ty na siebie włożyłaś? — pytam.
— A bo zimno mi się zrobiło w stopy, a nie chciało mi się szukać innych
butów.
No tak. Niech będzie, myślę. Dlaczego nałożyła wzorzystą kieckę do
bluzki dwunastoletniej dziewczynki, nie wyjaśniła.
Postanawiam nie naciskać, co wywołuje we mnie dwojaką reakcję. Z
jednej strony, czuję coraz większą irytację i chcę się wyładować, z drugiej
strony jako osoba taktowna, wolę temat przemilczeć. Zabawne, że tak się
skupiam na rzeczach nieistotnych, prawda? Bo tak to już z moją matką jest.
Nauczyła mnie drobiazgowego analizowania rzeczywistości. Nie w taki
sposób, że zwracała mi uwagę na szczegóły, ale poprzez swoje egzaltowanie
się błahostkami, na których ja za nic w świecie bym się nie skupiła.
Zawsze musiałam być gotowa na niespodzianki z jej strony, na uwijanie
się wokół spraw drugorzędnych przy jednoczesnym pomijaniu zagadnień
waż-
nych. Pamiętam, jak spóźniłam się dwadzieścia minut na mszę, w trakcie
której miałam przyjąć pierwszą komunię. Stałam już kompletnie ubrana, z
wiankiem na głowie, w rękawiczkach i białych bucikach, a ona sterczała
przed lustrem, nie mogąc się zdecydować, które kolczyki pasują do garsonki.
Prędzej, błagałam, wymachując ze zdenerwowania białym woreczkiem z
modlitewnikiem w środku, prędzej. Zaraz, zaraz, odpowiadała, nie przejmuj
się kochanie, bez nas nie zaczną. A oni zaczęli, wyobraźcie sobie.
Atmosfera jest napięta. Ja jestem wściekła na brak porozumienia między
nami. Zdaję sobie sprawę, że ponoszę sporą odpowiedzialność za to, co się
dzieje. Mówię sobie, że to nie moja wina, że to naturalna i zdrowa odpowiedź
na to, co wyprawia i wyprawiała moja matka, na jej kosmiczną osobowość,
na jej wychowanie i na jej psychopatyczną chęć wkroczenia w
najintymniejsze zakątki mojego życia. Nie pomaga, słyszę głos sumienia,
wyrzucający mi niegodziwość i brak poszanowania dla matki rodzicielki.
Jestem bliska wytłumaczenia jej powodów mojego zdenerwowania, tak
przecież błahych, dotyczących głupiego peta, trzymanego w dłoni, kiedy się
ze mną całuje. To drobiazg, chcę krzyknąć, przepraszam cię, mamusiu, już
wszystko w porządku. — Masz kogoś? — słyszę.
Krew mnie zalewa. Nie, mamo, nie mam — chcę wycedzić przez
zaciśnięte zęby. Ale nie, duma nie zezwala. Gdybym tak po prostu
odpowiedziała na to pytanie, weszłabym w jej grę, w to jej śledztwo,
wydające się zupełnie nie na miejscu, zważywszy na mój wiek, na jej wiek i
na to, że już od stuleci nie mieszkamy razem. Zazwyczaj odpowiadam
pytaniem na pytanie, w stylu: — A to ludzi można posiadać? Albo: — Ojej, a
kogo masz na myśli?
Albo odpowiadam: Tak, mam kota, mam przyjaciół, znajomych, dziadka
i matkę. Ona puszcza te słowa mimo uszu.
Nadal nade mną stoi, wpatrując mi się w środek czoła.
Przesłuchanie trwa, kto zbił szybę, przyznaj się, smarkaczu, nie puszczę
cię, jeśli nie powiesz prawdy.
— Mamo — nie wytrzymuję presji — mam trzydzieści dwa lata, jestem
dorosła, prowadzę swoje własne życie, nie życzę sobie, żebyś się w nie
wtrącała, ja się w twoje nie wtrącam.
Ona się obraża, podchodzi do stolika, wyjmuje papierosa, wkłada do ust i
dopiero wtedy szuka zapalniczki. Najczęściej znajduje od razu, ale zdarza się,
że biega nerwowo po pokoju z vogue’em w zębach, który wyglądałby jak
patyczek od lizaka, gdyby nie majtał się na wszystkie strony.
— Chcesz?
Rzuca we mnie paczką.
— Nie palę — odpowiadam, prawie rycząc ze wściekłości, po czym
wyjmuję papierosa i zapalam, gdy ona znajduje zapalniczkę.
Matka siada na krześle przy stole i nic nie mówi. Milczymy, wydychając
kłęby dymu.
— Mamo — mówię w końcu — ja wiem, że się o mnie martwisz. Ale
naprawdę nie ma o co. Ja jestem bardzo zadowolona ze swojego życia. Mam
pracę, którą lubię, przyjaciół, doktorat. Już minęły te czasy, gdy jedynym
sensem kobiety był mężczyzna. Oczywiście, jeżeli spotkam kogoś
właściwego, będę przeszczęśliwa, ale nie chcę go szukać na siłę, rozumiesz?
Ja nie potrzebuję pierwszego lepszego
faceta, żeby tylko go mieć. Jakbym chciała, to bym go sobie znalazła.
— To znajdź — słyszę. — Znajdź sobie faceta — mówi prawie
błagalnym tonem moja matka.
— Dobrze, mamo, jutro. Przejdę się Marszałkowską i go poszukam.
— Skarbie, to naprawdę nie o to chodzi, że ja chcę się wtrącać w twoje
życie. Ja się o ciebie po prostu martwię. Jako twoja matka, rozumiesz? Już
prawie rok żyjesz w celibacie i myślę, że pora sobie kogoś znaleźć, choćby
dla zwykłej rozrywki.
— Skąd wiesz, że po Julianie nikogo nie było?
— Bo cię znam.
— W ogóle mnie nie znasz.
Julian. Najważniejszy mężczyzna w moim życiu. Sześć lat cudownego
związku, plany ślubno-weselne, nagłe rozstanie, które nie wiadomo jak i
czemu, zburzyło nasze wspólne szczęście. Powiedziałam: To koniec, Julianie,
ja odchodzę, i nie śmiałam się przez trzy miesiące. To się skończyło tak
szybko i niespodziewanie, że nie jestem nawet w stanie ogarnąć tej sytuacji
rozumem, wytłumaczyć, czemu tak się stało, jak się stało i kto tutaj okazał się
winny. Nie żałuję, nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje, czemu jeszcze
latem ubiegłego roku życia sobie bez niego nie wyobrażałam, a teraz, gdy
wspominam czas z nim spędzony, czuję pustkę i nie chcę do tej pustki
wracać.
I nic złego się nie stało, nic w sensie takim, że nie potrafię wyjaśnić
naszego rozstania w kategorii konsekwencji jakiegoś zbioru przemyśleń,
rozmowy, kryzysu, konkretnego zdarzenia albo ciągu zdarzeń, albo
czegokolwiek wytłumaczalnego, wyobra-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin