Jan Englert, Kamila Drecka - Bez oklasków.pdf

(5190 KB) Pobierz
Od kilku lat namawiano mnie do napisania książki podsumowującej moje – nie
wiem, jak to nazwać – życie? Odpowiadałem wówczas, że już piszę, że mam
pomysł, ale podjąć ostatecznego wysiłku nie umiałem. Pewnie na zapowiedziach
by się skończyło, gdyby nie spotkanie z panią Kamilą Drecką.
Jak to się stało, że przełamała moją niechęć do rozmawiania o sobie samym, że
polubiłem nasze spotkania, że wspaniale umiała moje niejednoznaczne zdania
złożone i  kpiąco-ironiczny ton – łatwy do wychwycenia w  rozmowie, ale trudny
w  zapisie – uwiarygodnić, a  nawet poprawić? To nie tylko zasługa jej uroku
osobistego, ale także talentu.
Chcę w  ten nietypowy sposób podziękować Kamili za wytrwałość, inspirację,
opiekę i wzorową współpracę. Ta książka to jej zasługa.
Będziemy tworzyć mity czy mówić prawdę?
Mit zawsze wygrywa z prawdą.
Bo prawda jest mniej ciekawa?
Oczywiście. Mit to jest prawda upudrowana, ufarbowana, uwznioślona, ubrana
w wieńce laurowe albo w wianki dziewicze. Fakty są prawdziwe, ale interpretacja
już nie. Mity są ciekawsze.
Po co nam mity w życiu? Myśli pan, że łatwiej wtedy żyć?
Budowanie mitów to jest pewien rodzaj twórczości.
To co, tworzymy mity?
No właśnie nie. Jeżeli już decyduję się na mówienie o  sobie, to po to, żeby
demolować mity. Może dlatego, że chcę odróżnić się od innych. Z  próżności. To
nie jest szlachetność, raczej pycha. I to wynika także z potrzeby łamania własnego
mitu.
*
Kiedy przygotowywałem się do spotkań z panią, pomyślałem, że być może nie
rozsadzę tego własnego mitu tak, jak bym chciał. A  ponieważ zawsze, już jako
nastolatek, pisałem i  wciąż czuję niedosyt, mam teraz okazję, by to nadrobić.
Mówiłem, próżność! Ale możliwe, że dzięki tym „obrazkom” będzie nam się też
łatwiej rozmawiało. Bo przecież wielu sądzi, że do łatwych nie należę.
Dawno już nie myślałem o  J. Teraz posadziłem go przed sobą. Obwąchujemy się
wzajemnie z  ostrożnością, ale też ciekawością. Przyglądam mu się: kruczoczarne włosy,
jasne, podobno przenikliwe oczy, twarz pociągła z  zapadniętymi policzkami, brak
przynajmniej pięciu centymetrów wzrostu i okropne zęby. Po mieczu w tej rodzinie wszyscy
dziedziczą brak drugich siekaczy. Jedynki, na szczęście dość duże, przerwa i od razu kły. J.
lubi się śmiać, ale ma kłopot z uśmiechem, dolną wargą próbuje zasłaniać ubytki, więc jego
uśmiech nie wygląda naturalnie.
J. urodził się przy Marymonckiej w  Warszawie. Niedaleko był Centralny Instytut
Wychowania Fizycznego (dzisiaj AWF) – koszary niemieckiego Wehrmachtu; twierdza nie
będzie atakowana nawet w  powstaniu warszawskim, które wybuchnie za rok. Dalej Lasek
Bielański – miejsce spacerów, więc wojna wydawała się w nim daleka.
Zachowały się zdjęcia z tamtego czasu. Kilka z ojcem, chyba pierwszych i ostatnich, na
których byli razem, no i  zdjęcie zrobione przez dziadka, jakimś cudem zachowane –
radosnego bobasa, przewidująco podpisane przez dziadka, kaligrafa, „The
youngest star of
Hollywood”.
J. podobno uwielbiał śmiać się do księżyca. Być może dlatego, że była to
najśmieszniejsza zabawka, jaką oglądał, a może widział coś więcej niż tylko jego blask, choć
o  Twardowskim jeszcze nie mógł słyszeć. Księżyc pozostał jego ulubionym ciałem
niebieskim przez wiele lat.
Niecały miesiąc przed powstaniem warszawskim urodziły się siostry bliźniaczki, nie
przeżyły sierpnia 1944. J. z rodzinnych relacji, opowieści o przebiegu zdarzeń powstańczych,
z  przeczytanych wiele lat później książek
Zośka
Parasol,
z  filmu
Kanał,
w  którym
w  odczuciu J. fikcja została zaadaptowana do budowania biografii – stworzył tragiczny
scenariusz śmierci w kanałach. Siostry bliźniaczki niesione przez matkę wraz z nim, rocznym
niemowlakiem, umierają. J. przychodzi ponownie na świat przy kanałowym włazie
w Śródmieściu. Wierzy w tę historię do dziś.
Próbowałem ją wielokrotnie odcedzić od konfabulacji, ale J. był wówczas zajęty
budowaniem własnego mitu i  ten dramatyczny epizod z  dzieciństwa uwiarygadniał
niezwykłość jego życiorysu.
Teraz, kiedy siedzimy naprzeciw siebie, wiem, że nie powinienem nawet rozpoczynać
tematu. Sprawia mi jednak frajdę możliwość nakłucia jego drażniącej pewności siebie, chęć
wywołania kontrataku zrzucającego mnie z  wygodnego stołka narratora. J. zawsze miał
skłonność do konfabulacji. Wszyscy ją mamy. Cóż warta byłaby literatura, ba, nawet historia,
gdyby oskubać ją z tych ozdóbek, tego lukru tylko cienką kreską oddzielającego ubarwienie
zdarzeń od kłamstwa.
J. jednak używa konfabulacji trochę jako elementu gry. Układa scenariusze, które
sprawdza na rozmówcach, leczy kompleksy wobec lepszych i zdobi się efekciarskim sznytem
wobec słabszych. Na jego usprawiedliwienie powiem, że nigdy (na szczęście) nie zgubił
świadomości nadużycia efektów. Tyle że raczej był sobą zachwycony, nie towarzyszył mu
wstyd. Być może wstyd przychodzi z wiekiem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin