Children Babel's - Clive Barker Wyścig.pdf

(247 KB) Pobierz
- Bo to było takie proste. Słuchaj, starcze, on musiał umrzeć prędzej czy później,
prawda? W ten sposób uczyniliśmy jego śmierć użyteczną: dla Boga, dla Kościoła, dla
Hiszpanii. I dla Francisco Pizarra. Czy potrafisz to zrozumieć?
- Chyba tak - powiedział Sokrates. - Lecz czy sądzisz, że zrozumiał to król Atahualpa?
- Każdy król zrozumiałby coś takiego.
-Więc powinien zabić cię w chwili, w której postawiłeś stopę na jego ziemi.
;
- Chyba, że
Bóg chciał, byśmy ich podbili i dał mu to do zrozumienia. Tak. Tak, to właśnie musiało się
zdarzyć.
- Może on jest gdzieś tutaj i będziemy mogli go zapytać - powiedział Sokrates. Oczy
Pizarra rozbłysły.
- Matko Boga, tak! Doskonały pomysł! A jeśli nie zrozumiał, to co! Spróbuję mu
wszystko wytłumaczyć. Może ty mi pomożesz? Wiesz, jak mówić, jak sprawiać, by słowa
tańczyły. Co o tym sądzisz? Pomożesz mi?
- Jeśli go spotkamy, chciałbym z nim porozmawiać - powiedział Sokrates. -Oczywiście
chciałbym wiedzieć, czy
zgadza
się z tobą na temat przydatności swojej śmierci z twych rąk.
- Uśmiechnięty Pizarro stwierdził:
- Przewrotny jesteś! Ale lubię cię. Bardzo cię lubię. Chodź. Poszukamy Atahualpy.
Babel’s Children
Clive Barker Wyścig
Przełożył
Krzysztof Sokołowski
Czemu właściwie Vanessa nie była w stanie oprzeć się nieoznaczonej drodze; drodze,
która prowadziła jeden Bóg wie gdzie? Przecież entuzjazm, z jakim wędrowała w nieznane,
wystarczająco często pakował ją w kłopoty. Samotna noc w Alpach, która omal nie skończyła
się fatalnie, zdarzenie w Marrakeszu, niemal uwieńczone gwałtem, wypad z uczniem
połykacza noży w dżunglę dolnego Manhattanu... A jednak mimo tego, czego powinno
nauczyć ją gorzkie doświadczenie, gdy tylko miała wybór między drogą oznaczoną i
nieoznaczoną zawsze, bez najmniejszych wątpliwości, wybierała tę ostatnią.
Na przykład tu. Droga prowadząca zakosami ku wybrzeżu Kithnos; cóż może zdarzyć
się na tej drodze oprócz nudnej jazdy wśród niskich krzaczków? Oprócz spotkania z przygodną
kozą i pięknego widoku na błękitne Morze Egejskie? Taki sam widok miała z hotelu nad
Zatoką Merikha i nawet nie musiała wstawać z łóżka. Lecz wszystkie drogi wychodzące z tego
skrzyżowania były tak jasno oznaczone; jedna prowadziła do Luthra z jego zrujnowanym
weneckim fortem, a druga do Driopis. Nie odwiedziła do tej pory żadnej z tych wiosek;
słyszała, że obie są czarujące, lecz sam fakt, że na znakach były ich nazwy, sprawił, iż nie
stanowiły dla niej żadnej pokusy. A ta, chociaż mogła prowadzić - i w rzeczywistości
najprawdopodobniej prowadziła - nigdzie, to przynajmniej było to nie nazwane nigdzie. Niezłe
referencje. A więc, napędzana czystą perwersją, Vanessa skręciła właśnie w nią.
Krajobraz po obu stronach drogi (która szybko stawała się ścieżką) w najlepszym razie
nie wyróżniał się niczym. Nie było tu nawet kóz, których się podświadomie spodziewała, lecz
nędzna roślinność prawdopodobnie nie zapewniała im odpowiedniej diety. Ta wyspa nie była
rajem. Nie przypominała Santorini z jej malowniczym wulkanem lub Mykonos, Sodomy,
Cykladów, z przytulnymi plażami i jeszcze przytulniejszymi hotelikami. Tu nic nie przyciągało
turystów. Nieco upraszczając, właśnie to przyciągnęło Vanessę; znalazła się bardzo daleko od
tłumów, a dzięki tej drodze niewątpliwie oddali się od nich jeszcze bardziej.
Krzyk, który dobiegł do niej ze wzgórka, z pewnością nie został wydany po to, by go
zignorować. Był to krzyk czystego strachu, który skutecznie zagłuszył-stuki' w silniku jej
wynajętego samochodu. Vanessa zatrzymała gruchot i przekręciła kluczyk w stacyjce. Po
chwili znów usłyszała krzyk, po nim strzał, przerwę i drugi strzał. Bez zastanowienia otworzyła
drzwi i wyszła na drogę. Powietrze przepełniał zapach lilii i dzikiego tymianku, wewnątrz
samochodu całkowicie stłumiony zapachem benzyny. Odetchnęła głęboko; w tym momencie
padł trzeci strzał i tymi razem dostrzegła postać - zbyt daleko by mogła ją rozpoznać, nawet
gdyby był to jej mąż - wspinającą się na grzbiet jednego z pagórków i zaraz znikającą w
dolince. Trzy lub cztery uderzenia serca później pojawili się ścigający. Padł kolejny strzał;
Vanessa z wielką ulgą zauważyła jednak, że strzelano w powietrze a nie do uciekiniera.
Próbowano go zatrzymać, nie zabić. Ścigających także nie sposób było rozpoznać. Jedynym - i
bardzo groźnym - szczegółem widocznym z tej odległości były powiewające czarne szaty,
otulające ich od stóp do głów.
Vanessa oparła się o samochód niepewna, czy powinna wskoczyć do środka, czy
spróbować dowiedzieć się co oznacza ta zabawa w chowanego. Huk strzałów nie brzmiał
szczególnie przyjaźnie, lecz czy wystarczy jej siły woli, by oprzeć się ta fascynującej
tajemnicy? Ludzie w czerni znikli jak ten, który przed nimi uciekał; dziewczyna wlepiła wzrok
w miejsce, w którym ich dostrzegła i ruszyła przed siebie, pochylając się i kryjąc głowę jak
tylko się dało.
W tak jednostajnym terenie trudno było ocenić odległość, jeden piaszczysty pagórek do
złudzenia przypominał następny. Brnęła pomiędzy niewysokimi wzgórkami przez pełne
dziesięć minut nim nabrała całkowitej pewności, że ominęła miejsce w którym zginęli i
uciekinier, i pogoń - a w międzyczasie zgubiła się całkowicie wśród porośniętych rzadką trawą
pagórków. Krzyki i strzały dawni umilkły. Słyszała tylko skrzek mew i zdyszaną dyskusję
kłębiących się wokół jej stóp cykad.
- Cholera! Dlaczego właściwie bez przerwy robię coś takiego?
Wybrała największe wzgórze w okolicy i ruszyła na szczyt. Nogi grzęzły jej w
piaszczystej ziemi. Chciała sprawdzić, czy z góry zobaczy ścieżkę lub chociażby morze. Gdyby
udało się jej zlokalizować klify wiedziałaby mniej więcej, w którym miejscu zostawiła
samochód i mogłaby pójść w tym kierunku wiedząc, że prędzej czy później dojdzie do ścieżki.
Lecz pagórek nie dorastał do jej wymagań; ze szczytu dostrzegła wyłącznie, jak bardzo jest
samotna. We wszystkie strony ciągnęły się podobne do siebie wzniesienia, wygrzewające boki
w zachodzącym słońcu.
Zdesperowana, polizała palec i podniosła rękę zakładając, że wiatr najprawdopodobniej
wieje od morza i nawet na tej niepewnej podstawie można oprzeć umysłową kartografię.
Wiatru prawie nie było, ale-nie miała innej wskazówki, więc ruszyła w- stronę, w której
spodziewała się znaleźć ścieżkę.
Po pięciu coraz bardziej denerwujących minutach, które spędziła włażąc na pagórki i
złażąc z pagórków, znalazła się twarzą w twarz nie z samochodem, lecz z zespołem białych
budynków, z którego wyróżniała się przysadzista wieża i, jak w koszarach, wysoki mur;
obserwując teren z góry wcale go przedtem nie zauważyła. Natychmiast uświadomiła sobie, że
uciekinier i jego trzej wielbiciele, doprawdy przesadnie manifestujący przywiązanie,
pochodzili właśnie stąd; biorąc pod uwagę tę mądrość, lepiej byłoby chyba zachować dystans.
Lecz jeśli nikt nie wskaże jej drogi, może się przecież błąkać w nieskończoność po tej pustyni i
nigdy nie trafić do samochodu, prawda4 A poza tym budynki sprawiały wrażenie od-
świeżającej bezpretensjonalności. Znad jasnych ścian prześwitywały nawet liście świadczące o
tym, że wewnątrz znajduje się być może mały ogród, w którym mogłaby znaleźć choćby
skrawek cienia. Vanessa odwróciła się i ruszyła tam.
Do bramy z kutego żelaza dotarła kompletnie wyczerpana. Dopiero na widok miejsca
gwarantującego względną wygodę zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo jest zmęczona,
wędrówka przez niskie wzgórza spowodowała, że uda u łydki drżały jej tak, że nie mogła
unieść ciężaru ciała.
Skrzydło wielkiej bramy stało otworem. Weszła do środka. Wewnętrzny dziedziniec
był brukowany i upstrzony odchodami gołębi; winni tego stanu rzeczy siedzieli na drzewach
mirtu i gruchali jej na powitanie. Z dziedzińca kilka krytych korytarzy prowadziło do
prawdziwego labiryntu budynków. Z perwersją, na którą przeżyta dopiero co przygoda nie
miała żadnego wpływu, wybrała ten najmniej obiecujący, który wyprowadził ją na słońce i do
przepełnionej żywicznym zapachem alejki z ustawionymi po obu stronach prostymi ławkami, a
po przeciwnej stronie na mały, zamknięty dziedziniec. Słońce oświetlało jedną z jego ścian, a
na ścianie, w niszy, stał posąg Maryi Dziewicy trzymającej na ręku swego osławionego syna,
wznoszącego dwa palce w geście błogosławieństwa. Dopiero teraz, na widok posągu, Vanessa
ułożyła sobie w głowie wszystkie elementy łamigłówki: sekretna lokalizacja, cisza, prostota
dziedzińców i korytarzy... to z pewnością coś w rodzaju klasztoru!
Od szesnastego roku życia była ateistką i przez następne ćwierć wieku z rzadka
przekraczała próg kościoła. Teraz, mając czterdzieści jeden lat, nie liczyła już na nawrócenie,
więc poczuła się podwójnie nie na miejscu. Ale przecież nie szukała tu azylu, prawda? Tylko
informacji o tym, jak dotrzeć do ścieżki. Zapyta i ruszy w drogę.
Kiedy tak szła po oświetlonych promieniami słońca kamiennych płytach, doznała tego
dziwnego uczucia; z podwójną siłą uświadomiła sobie, że istnieje. Uczucie to pojawiło się
zawsze wraz ze świadomością, że ktoś ją szpieguje. Pożycie z Ronaldem wyostrzyło tę
zdolność w szósty zmysł. Jego szalona zazdrość, która zaledwie trzy miesiące temu zakończyła
małżeństwo, doprowadziła do tego, że wypracował techniki szpiegowskie godne MI i CIA.
Czuła, że obserwuje ją niejedna, lecz wiele par oczu. Chociaż zerkała w wąskie okna
wychodzące na dziedziniec i w jednym z nich dostrzegła nawet ruch, nikt nie wysilił się, by ją
zawołać. Być może mnichów obowiązywała tu reguła milczenia, i to tak ściśle, że będzie
musiała porozumiewać się z nimi językiem migowym? Cóż, niech i tak będzie.
Gdzieś, za plecami, usłyszała tupot biegnących stóp; było ich kilkanaście i zbliżały się.
A z dziedzińca zabrzmiał huk zamykanej bramy. Z jakiegoś powodu serce Vanessy
przyśpieszyło gwałtownie, co wcale nie uszczęśliwiło krwiobiegu; zaskoczony zaatakował jej
twarz. Zmęczone nogi znów zaczęły drżeć.
Obróciła się twarzą w stronę niewidocznych lecz szybko przebierających nogami
biegaczy i dostrzegła, jak kamienna twarz Dziewicy obraca się o ułamek milimetra. Jej
niebieskie oczy niewątpliwie śledziły ją, gdy szła przez dziedziniec, a teraz obserwowały jak
wraca. Vanessę wmurowało w ziemię. Lepiej nie uciekać, pomyślała, kiedy Matka Boska
depcze ci po piętach. Zresztą z ucieczki i tak nic by jej nie przyszło, bowiem w tej właśnie
chwili z cienia krużganka wyłoniły się trzy zakonnice w rozwianych habitach. Tylko brody i
trzymane w rękach lśniące karabiny psuły znakomite wrażenie, jakie sprawiały te święte,
poślubione Chrystusowi panny. Być może roześmiałaby się nawet z zaskoczenia, gdyby nie
lufy karabinów, które nagle wycelowały wprost w jej serce.
Nikt nie próbował jej niczego wyjaśniać, ale przecież w miejscu zasiedlonymi przez
uzbrojonych mężczyzn przebranych za siostry zakonne zdrowy rozsądek: musiał być równie
rzadki, jak perła na pustyni.
Trzy zakonnice wyprowadziły jaz dziedzińca i przeszukały, bez osłonek, jakby właśnie
zrównała z ziemią Watykan. Nawet nie próbowała protestować; skierowane w nią lufy nie
drgnęły i w tej sytuacji posłuszeństwo wydawało się najlepszymi wyjściem.
Po zakończeniu poszukiwań jedna z sióstr kazała się jej ubrać i wszystkie razem
odprowadziły ją do małego pokoiku, po czym przekręcono klucz w zamku. Po małej chwili
któraś zakonnica miłosiernie przyniosła jej butelkę znośnej retsiny i by uzupełnić katalog
idiotyzmów, najlepszą pizzę, jaką Vanessa kiedykolwiek jadła, oczywiście nie licząc Chicago.
Zagubiona w Krainie Cudów Alicja ni mogłaby zdumieć się bardziej.
- Być może rzeczywiście popełniliśmy błąd - przyznał niechętnie mężczyzna
wywoskowanych wąsikach po kilkunastu godzinach przesłuchania. Vanessie bardzo ulżyło
gdy stwierdziła, że nie ma zamiaru udawać siostry przełożonej, choć tak dziwnie przebierał
swych żołnierzy. Jego gabinet - jeśli można go było tak nazwać - umeblowany był oszczędnie,
a jedyny wyzywający element dekoracyjny stanowiła ludzka czaszka pozbawiona dolnej
szczęki, stojąca na stole i wpatrująca się martwo w fotel dla klientów. Mężczyzna wyglądał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin