Terzani, Tiziano - W Azji.pdf

(2187 KB) Pobierz
TERZANI TIZIANO
W Azji
Tytuł oryginału: In Asia Copyright © 1998, by Tiz
iano Terzani
Copyright © for the Polish
edition by Wydawnictwo W.A.B., 2009 Copyright © for the Polish
translation by
Wydawnictwo W.A.B., 2009
Wydanie I Warszawa 2009
Pamięci Marca Filloux, Kokiego Ishihary i wszystkich innych
kolegów, którzy sumiennie wykonując zawód dziennikarza, czasem
tylko dlatego, że pojechali sprawdzi ć jakiś szczeg ół, oddali
życie na azjatyckich frontach.
Początek
Zostałem dziennikarzem,
ponieważ w wyścigach byłem zawsze
ostatni.Chodz łem do jednego z florenckich liceów i z uporem
i
ucz
estniczyłem we wszystkich biegach prz łajowych, jakie odbywały
e
się w parku Cascine. Nie miałem żadnych osiągnięć - z wyjątkiem
rozśmieszania kolegów. Pewnego raz
u pod koniec zawodów, kiedy
publiczność już się roz
chodzi ła, a ja dopiero dotarłem na metę,
podszedł do mnie mniej więcej trzydziestoletni pan z notesem i
powiedział coś w rodzaju: „jesteś ucz
niem? A więc nie startuj w
biegach, tylko je opisuj!" Miałem wtedy szesnaście lat i to był
pierwszy dziennikarz, z jakim się zetknąłem, a także moja
pierwsza propozycja pracy: sprawozdawcy sportowego „Giornale del
Mattino". Zacząłem od biegów, potem prz
erzuci łem się na wyścigi
kolarskie, a jeszcze później na mecze piłki nożnej. Odtąd w
niedzielę, zamiast chodzi ć na tańce, jeździ łem po wioskach i
miastecz
kach Toskanii starą Vespą 98. „Zr óbcie prz ście, idz
ej
ie
dziennikarz" - mówili organizatorzy, kiedy się prz
edstawiałem.
Byłem dzieciakiem, a na sporcie zna łem się mało albo wcale, ale
dzi ęki temu zaj ęciu mogłem liczyć na dobry punkt obserwacyjny, a
dzień później - zobaczyć swoje nazwisko nad krótkim artykułem na
sportowych stronach miejskiej gaz
ety. Do owych dwóch praw - a
wręcz przywilejów - zawsze byłem przywiązany. W niezwykłym
zawodzie dziennikarza, który poz wszystkim jest stylem życia,
a
pociągała mnie możność znajdowania się w centrum wydarze ń,
zadawania najbardz
iej niewygodnych pytań, prz
echodzenia prz
ez
wszystkie drzwi, brania pod lupę ludzi wpływowych, a wreszcie -
zdawania relacji. Dzi ęki zdaniu: „zróbcie prz ście, idz
ej
ie
dziennikarz", wypowiadanemu na różne sposoby, w różnych językach,
stanęło prz
ede mną otworem wiele miejsc, prz
ez które prz
etoczyła
się historia, prz
eważnie smutna, moich czas ów: były to fronty
niepotrz
ebnych wojen, mogiły ofiar potwornych rzezi, upadlające
więzienia i szklane klosze pałaców należących do dyktatorów. Nie
opuszcza ło mnie przy tym poczucie, że wypełniam „misję", że
jestem ocz
ami,
usz
ami,
powonieniem, niekiedy nawet sercem
czytelników - tych, którzy nie mogli pojechać tam, dokąd jechałem
ja. I nie tylko czytelników. Jeśli bowiem jest prawdą, że we
wcz
orajszą gaz ę dziś zawija się rybę, to prawdą jest także,
et
że od dziennikarstwa zaczyna się historia. Zawsze czu łem tę
odpowiedzialność. Stąd wyczulenie na szczeg óły, dokładanie
starań,aby precyzyjnie przytacza ć fakty, liczby, nazwiska. Jeżeli
detale pojedynczego zdarzenia, jakiego było się świadkiem, nie są
wiernie oddane, to co z wiernością całej moz
aiki historii, którą
potem ktoś będzie rekonstruował na podstawie tych okruchów?
Nie twierdzę bynajmniej, że na następnych stronach nie ma błędów;
mówię jedynie, że starałem się ich unikać i że nigdy nie
wymyśliłem niczego po to, aby wypełnić lukę albo upiększyć
opowieść. Niektóre artykuły zostały napisane na gorąco, pod
presją, gdy liczyła się każda minuta; inne są dziełem dni - a
niekiedy tygodni - badań i prz
emyśleń. Jedne są wyłącznie
kroniką,drugie próbą nakreślenia portretu kraju albo konkretnej
sytuacji. A wszystkie mają coś wspólnego z Azją, bo Azja od ponad
dwudziestu pięciu lat jest celem moich wypraw. Czemu Azja?
Wybrałem ją głównie dlatego, że była daleko, dlatego, że
sprawiała na mnie wrażenie ziemi, na której zostało jeszcze coś
do odkrycia. Pojechałem tam w poszukiwaniu „innego", wszystkiego,
czego nie zna łem, w pogoni za ideami, ludźmi znanymi tylko z
lektury. Zacząłem od nauki języka chińskiego, ponieważ pragnąłem
zamieszkać w Chinach i zobaczy ć maoizm na własne oczy. Przyjąłem
stanowisko korespondenta wojennego, gdyż uważałem, że to, co
dzieje się w Wietnamie, jest również moją sprawą. Reszta przyszła
sama, w tym także wybór krajów. Zawsze podejmowałem decyzje raz
em
z rodziną, kierując się własnymi zainteresowaniami, nie za ś
osobistą
wygodą
czy
wolą
prz łożonych.
e
Korzyść
z
bycia
dziennikarzem w porównaniu, na przykład, z byciem dyplomatą -
polega na wolności. Nie tylko na wolności wyrażania własnych
poglądów, ale także na swobodzie zmiany pracodawcy, jeśli nie
pozwala nam on robić tego, co byśmy chcieli. Ambasador
prz
enoszony z jednej stolicy do drugiej nie może powiedzie ć:
„Zostanę tutaj i będę reprezentował inne państwo". Dziennikarz
natomiast może prz ść do innego tytułu, aby zostać lub pojechać
ej
tam, gdz
ie mu się podoba. Ja miałem szczęście - nigdy nie
musiałem zmieniać odbiorcy moich tekstów, aby mieszkać tam, gdz
ie
mnie ciągnęło: w Singapurze od 1971 do 1975 roku, w Hongkongu od
1975 do 1979 roku, w Chinach od 1979 do 1984 roku, potem zn ów
prz
ez rok w Hongkongu, w Japonii do 1990 roku, w Tajlandii do
1994 roku, a od tamtego czasu w Indiach. W moim przypadku
szczęście wiąza ło się ze spotkaniem odpowiedniego człowieka:
Rudolfa Augsteina, za łożyciela i szefa „Der Spiegel", który w
1971 roku, może roz
bawiony pojawieniem się tego dziwnego
gastarbeitera szukającego zatrudnienia, zaproponował mi
współpracę, a kilka miesięcy później stanowisko korespondenta. Od
tamtej
pory
byłem
„dziennikarzem
niemieckim".
Wcz śniej
e
próbowałem być także włoskim dziennikarzem, ale - podobnie jak w
biegach - nie miałem na tym polu znaczących osiągnięć. W owych
latach żaden włoski dziennik ani tygodnik nie posiadał wysłannika
na Wschodzie ani nie był zainteresowany stworzeniem takiego
stanowiska. Pisanie w obcym języku, dla czytelnika, którego nie
zna łem, niekiedy mi ciążyło, więc od czasu do czasu wysyłałem
artykuły do włoskich gaz
et. Współpracowałem z tytułami: „II
Giorno", „II Messaggero", „L'Espresso", „La Repubblica", a od
1989 roku z „Corriere delia Sera". Po włosku prowadzi łem
prz
ewa żnie własne dzienniki, z których potem powstało kilka
Książek. Zbiór tutaj zamieszczony to wybór tekstów wyłącznie
dziennikarskich, napisanych w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu
lat. Większ ść z nich została prz łumaczona z oryginałów w
o
et
języku niemieckim lub angielskim, inne artykuły istniały od
początku w języku włoskim. Oddałem je do druku bez zmian, w
postaci, w jakiej je odnalazłem - starsze na papierze welinowym
albo w wersjach prz łanych prz
es
ez teleks, nowsze zapisane w
pamięci
komputera.
Mówią,
że
wraz
z
rozwojem
narzędzi
elektronicznych dziennikarstwo się zmienia, że pogoń za sensacją
wypaczyła etykę zawodową i że wkrótce znikną tacy jak ja -
krążący jeszcze po świecie i ścigający jakieś małe prawdy. Trudno
się nie zgodzi ć, chociaż to bardzo przykre. A jednak mam pewność,
że mimo hipermaterializmu i amoralności obecnych dzisiaj w każdej
dziedzinie, wartości ducha nie prz
eminęły i także ten zawód, jak
inne, na prz ór wszystkim komputerom wnoszącym chłód do naszego
ek
świata, może nadal być wykonywany z ucz
uciem i namiętnością, może
nadal być postrzegany jako misja, służba publiczna, sposób na
życie. A im więcej telewizja będzie prz
esyłać do naszych domów
skrótów wydarze ń - podanych błyskawicz
nie, ale powierzchownie -
tym bardziej będą potrzebni ci, którzy jadą na miejsce, aby
zobaczyć, powęszyć, prz ąć się jakąś historią daleką albo
ej
bliską,a potem ją opowiedz ć tym, co jeszcze chcą słuchać. Mam
ie
pewność, że tak właśnie jest. A jeśli nie - bo nie jestem
nieomylny - oto kopalne ślady prz
edstawiciela ginącego gatunku.
Orsigna, kwiecień 1998
W latach 1958-1961 byłem studentem Kolegium Prawa Wyższej Szko ły
Pedagogicznej w Piz
ie. Po obronie mieszkałem prz
ez sze ść miesięcy
w Anglii, a w 1962 roku zacząłem pracę w Olivetti. Sprzedawałem
maszyny do pisania, potem spędzi łem trochę czasu w fabryce, a
jeszcze później oddelegowano mnie do działu kadr zagranicznych. W
1965 roku, jako dwudziestosiedmiolatek, zostałem wysłany do
Japonii, gdz
ie miałem prowadzi ć szkolenia dla firmy. Po drodze do
Tokio zatrzymałem się na jeden dzień w Bangkoku. Wtedy po raz
pierwszy postawiłem stopę na kontynencie azjatyckim. Uderzyło
mnie piękno bugenwilli. W Tokio korzystałem z każdej wolnej
chwili, aby odkrywać miasto i pisać do Angeli o pierwszych
wrażeniach.
Pierwszy raz
Tokio, 4 stycznia 1965
Droga żono,
jeszcze błogo nieświadomy, żeśmy się pożegnali, nagle jestem na
miejscu: w Japonii...Nowoczesność czyni wszystko pospolitym, a
cywilizacja cywilizowanym. Wylądowałem w Tokio, jakby to był
Mediolan. Hotel równie dobrze mógłby się znajdować w Sztokholmie,
a obsługa gości - standard Olivetti - nie różni się niczym od tej
z Liz
bony czy Hagi. Z okna, o które dzwoni natarczywa mżawka,
widzę szereg niskich domów i pustą jeszcze ulicę. Chciałbym tylko
jednego: wyrwać się z tego sennego spokoju hoteli dla menadżerów,
którzy używają identycz
nego mydła co w Toronto, i powłóczyć się
po szarej równinie, wśród domów. Chciałbym zrzucić pancerz
ochronny, który wszystko wokół mnie czyni łatwym i uśmiechniętym.
Tokio, 6 stycznia 1965
[...]
Jadłem
po
raz
pierwszy
w
japońskiej
restauracji,
rozśmieszaj ąc wszystkich sąsiadów uporem, z jakim starałem się
używać pałecz
ek. Gdyby nie rodzina siedząca naprzeciwko, której
każdy gest naśladowałem, zap łaciłbym w końcu rachunek, nie
tknąwszy niczego poz
a kilkoma ziarnkami ryżu. Tutaj nie tylko
inne są przybory do jedzenia i produkty, ale także sposób
nakrywania do stołu: zamiast talerzy pojawiają się miseczki, w
których coś pływa...Koniec i początek roku świętuje się rodzajem
wielkiej uczty trwającej dwa tygodnie: ulice są dekorowane słomą
ryżową, kobiety zak ładają odświętne kimona, na samochodach
łopoczą chorągiewki z intrygującymi napisami, których nie
roz
umiem. W biurach pije się piwo i je z drewnianych pudełek
misternej roboty, ozdobionych kwiatami i ideogramami. W ocz
ach
człowieka Zachodu ideogram jest niezwykle eleganckim elementem
dekoracyjnym dodającym każdemu prz
edmiotowi tajemniczo ści, toteż
zdumiewam moich japońskich kolegów, przystając z zachwytem, aby
przyjrze ć się wielkiej reklamie, na której zresztą - jak mi mówią
- widnieje hasło COCA-COLA, albo napisowi na odwrocie krótkiego
błękitnego kimona noszonego prz
ez robotników, oznaczającemu - jak
mi mówią - TOKIJSKIE PRZ
EDSIĘBIORSTWO TELEFONICZNE. Jestem
ocz
arowany wszystkim, co obce, tą niemożliwością porozumienia
się,tym tajemniczym kręgiem twarzy używających do prz
ekazywania
ucz ć tak odmiennych kodów, tym kręgiem znak ów, których sekrety
u
pragnę prz
eniknąć.
Tokio, 9 stycznia 1965
(...) Jednemu ze sprzedawców, których szkolę, właśnie umarło
maleńkie dziecko. Odwróciło się w kołysce i przydusiło poduszk ą.
Wezwano karetkę, która przyjechała z tlenem, ale bez złączki i
rurki, żeby go podać. Dziecko umarło. Sanitariusze i rodzice
wymienili niskie ukłony, prz
epraszając na zmianę: pierwsi za to,
że kaz
ali na siebie czekać, drudzy - że wezwali ich nadaremno...
Tokio, 14 stycznia 1965
(...) Uczę się. Dzi ś w metrze słuchałem rozmowy staruszki o
prz
ezroczystej, gładkiej twarzy i jej koleżanki, która wiozła
zakupy w prz
epi ęknej chuście. Ta pierwsza mówiła, a druga, nie
prz
estając kiwać głową, odpowiadała: „Hai...hai...aah...so...
iiiii...ooooooo... uuuuuu...hai". Trwało to dobre piętnaście
minut, a potem wstały i wyszły, kołysząc się na boki, stawiając
Zgłoś jeśli naruszono regulamin