Grochola Katarzyna & Szelągowska Dorota - Makatka.pdf

(723 KB) Pobierz
*Katarzyna Grochola i Dorota Szelągowska
Makatka
Prolog
Dorota
Po pierwsze, ta książka miała mieć tytuł
Warkocze z pępowiny.
Nie znalazłam bardziej
dramatycznego zdania na początek, a to jest w dodatku prawdziwe.
Wybijanie tego pomysłu z głowy Mojej Matce trwało dwa tygodnie.
— W wydawnictwie się podoba i Wieśka też twierdzi, że tytuł jest świetny! — mówiła Matka.
— Owszem, powiedziałam, że jest nieco kontrowersyjny — stwierdziła Wieśka, do której
zadzwoniłam dzień później.
— Ta twoja koleżanka Baśka nigdy ci dobrze nie życzyła — odpowiadała Matka, kiedy to ja
powoływałam się na innych. — A czy Marcin ma jakiekolwiek pojęcie o tytułach? — pytała
retorycznie.
Nie było łatwo. W końcu Matka jednak uległa, choć wiem, że nadal uważa, iż popełniamy wielki
błąd.
5
W przeciwieństwie do wydawnictwa, które zmianę przyjęło z wielką ulgą.
Po drugie, nasza książka jest oczywiście nepotyzmem w najczystszej jego postaci. Co prawda, można
było dla bezpieczeństwa i przejrzystości zaproponować rolę córki komuś zupełnie obcemu, ale
uznałyśmy, że jednak będzie nam razem łatwiej. Poza tym jestem jedną z niewielu osób, których maile
Matka czyta, oszczędziło to więc wydawnictwu wielu godzin umawiania autorek i pośredniczenia
między nimi.
Po trzecie, nie mam pojęcia, jak ona to robi.
Chodzi o Moją Matkę i pisanie. W jej Królestwie
Chaosu, gdzie miłościwie panuje od ponad pięćdziesięciu lat, wszystko wykonuje się naraz i bez
żadnego planu. A jeżeli już jakiś plan się pojawi, to wtedy trzeba koniecznie postępować wbrew
niemu.
Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób i tak wyszło na to, że ja z moim poukładanym trybem pracy
zawsze byłam nieterminowa, spóźniona, poza grafikiem, a ona robiła wszystko na czas. Frustrujące.
6
Po czwarte i najważniejsze: do niedawna uznawałam, że jeśli nie jedynym, to z pewnością
najistotniejszym powodem, by napisać książkę, jest rozdział „tytułem wstępu”. W nim mogę
podziękować najbliższym, że niezależnie od okoliczności trwali przy mnie przez ostatnie -dzieścia
lat; tym, którzy pojawiali się w moim życiu na krótko, ale zawsze w najbardziej odpowiednim
momencie, tym, których doceniłam po czasie, i tym, którym najtrudniej to powiedzieć
face to face.
A
innych mogę pominąć okrutnie, aż im w pięty pójdzie.
Układałam sobie w głowie ten dziękczynny wstęp od chwili, kiedy postanowiłam, że wydam książkę,
czyli od mniej więcej dwunastego roku życia. Co prawda większość wymienianych osób zmieniała
się jak w kalejdoskopie w zależności od tego, jaki chłopak właśnie mnie rzucał, a w jakim się
zakochiwałam, u którego nauczyciela miałam egzamin poprawkowy i która przyjaciółka zawiodła
mnie na śmierć i życie. Wstęp więc ewoluował i kiedy w końcu uznałam, że nadeszła wiekopomna
chwila i mogę podzielić się nim ze światem, Moja Matka
postanowiła zostać jedną z najpopularniejszych
7
polskich pisarek i zrozumiałam, że nigdy już nie wydam żadnej książki. Na jakiś czas przedsenny
zwyczaj dziękowania wszystkim na kartach mojego dzieła zastąpiły więc tradycyjne podziękowania
wygłaszane ze sceny przy odbiorze „jakiejś bardzo ważnej nagrody”. Ich zawartość merytoryczna nie
była jednak szczególnie istotna, gdyż zbytnio skupiałam się na własnym wyglądzie. Wymyślanie
sukienki i fryzury, która miała wszystkich rzucić na kolana, było tak wykańczające, że zasypiałam,
zanim ze sprytnie ukrytej pod krynoliną kieszonki
udawało mi się wygrzebać kartkę, z której miałam czytać.
Podobno Matka załatwiała takie sprawy, wyobrażając sobie, że przelatuje nad swoim konduktem
żałobnym i z satysfakcją przypatruje się, jak wszystkim, którzy kiedykolwiek jej nie kochali, nie
zauważali, nie doceniali oraz którzy stawiali dwóje, jest ogromnie przykro i każdy, ale to każdy chce
cofnąć czas. Nie wiem, czy miała inne wersje tej potwornej zemsty, ale ostatecznie to ona została
słynną pisarką i mogła sobie do woli dziękować, dedykować, a nawet sklecać negatywnych
8
bohaterów o cechach tych prawdziwych z konduktu, we wszystkich książkach, które do tej pory
napisała.
Dobiegając trzydziestki, powoli zaczęłam się godzić z tym, że moja
dziennikarsko-designerska praca, nieważne jak bardzo przeze mnie lubiana, nie prowadzi na żaden
piedestał, z którego będę mogła rozdawać względy i komukolwiek dziękować. I wtedy właśnie
dostałyśmy z Matką propozycję wspólnego pisania felietonów, a w naszych głowach zaczął
kiełkować pomysł na książkę. Ponieważ najlepszym sposobem na poradzenie sobie
ze wszystkimi lękami jest wyjście im naprzeciw, uznałam, że nie ma lepszego sposobu — i tak jak
pewna kobieta cierpiąca na arachnofobię, którą kiedyś widziałam na Discovery, weszła do szklanej
trumny z tarantulami, ja podjęłam wyzwanie. Być może łatwiej byłoby napisać najpierw powieść pod
pseudonimem i być ocenioną wyłącznie za jej zawartość, bez tych wszystkich szufladek i
nepotycznych koligacji, ale czy rzeczywiście o to chodzi?
Jestem tym, kim jestem, ze wszystkimi konsekwencjami. I wiecie co? Dobrze mi z tym.
9
Po piąte — prolog właściwy — czyli dziękuję tym, bez których...
Mojej ukochanej od dwudziestu lat Kasi — najlepszej przyjaciółce, jaką mogłabym sobie wymarzyć,
bez której nie byłoby części mnie. Mojej wspaniałej, prawie włoskiej rodzinie — za Kikoły,
wszystkie dyskusje przy stole, gry w tabu i jengę oraz prawdziwe wigilie. Zańczakowi — jednemu z
niewielu wyjątków potwierdzających regułę, że nie ma przyjaźni między mężczyzną a kobietą, który
zawsze zna dwa ostatnie wersy moich limeryków.
Oli — mistrzyni analiz, zapalenia oskrzeli w weekend i towarzyszenia w dziurach czasowych —
dziękuję, mimo iż zawsze o te kilka punktów wygrywa ze mną w SingStar. Mani — za wszystkie
kawy wypite przy płocie, mnóstwo nowych zasad karcianych, wiosny, burze w ważnych momentach i
wspólne doprowadzanie naszych Matek do białej gorączki.
Zośce — za wdzięk podczas doprowa-
dzania do białej gorączki, za kakao z pianką w so-
botnie poranki i drugie wigilie. Kani — za wszyst-
kie ucieczki przez okna, spacery o świcie, a także
barszczyk na sucho, o każdej porze dnia. I Dawi-
niowi, bo jest. Grażynie — zastępczej matce, dla
10
której nie ma spraw nie do załatwienia. Milenie —
bufetowej z rejonu, której do twarzy nawet w oku-
larach ochronnych. Karolinie, zwanej Szefową —
za frytki w Grudeksie, samolotowe puszki coli, noc
w garderobie i maturę z angielskiego. Mojemu bra-
tu Tomkowi, bo bardzo go kocham. Fiedlerowi,
żeby się nie obraził. Fantastycznym Dorotce i Mar-
cinowi — za wycieczki do lekarzy i whisky po.
Przezdolnej i cudnej Gosi — za wszystkie niesa-
mowite słodkości. Moni — za dom (dla mnie)
otwarty i winne spotkania. Natalii i Michałowi —
wiecie, że wasze małżeństwo powinno być w
Sevres obok wzorca metra? Igorowi — mimo
amnezji, bo słucha i nie ocenia (przynajmniej na
głos) — dziękuję za pomoc przy książce; nie dałeś
Zgłoś jeśli naruszono regulamin