Ogrod tajemnic A5.doc

(1685 KB) Pobierz
Ogród tajemnic




Mark Mills

Ogród tajemnic

 

 

Przełożył Jerzy Malinowski

Tytuł oryginału: The Savage Garden

Wydanie oryginalne 2007

Wydanie polskie 2008

 

 

Piękna, stara toskańska willa, tajemniczy ogród, dwa zagadkowe morderstwa - jedno z szesnastego, drugie z dwudziestego wieku - oraz arystokratyczna rodzina o pełnej sekretów przeszłości spotykają się w tej intrygującej historii z powojennych Włoch. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym ósmym Adam Strickland, młody naukowiec z Cambridge, przejeżdża do Toskanii, aby zobaczyć szesnastowieczny ogród, zaprojektowany i zbudowany przez dalekiego przodka rodziny Doccich na cześć tragicznie zmarłej żony. Kręte alejki, sztuczne groty i meandrujące strumienie fascynują Stricklanda równie mocno jak historia rodziny, w której śmiertelne tragedie zdają się być na porządku dziennym.


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie możemy wyrzec się odkryć,

U kresu zaś odkrywania

Dojdziemy do punktu wyjścia,

Świadomi go po raz pierwszy.

T.S. Elliot, Little Gidding

przeł. Adam Pomorski


Sierpień 1958.

Nieco później, kiedy było już po wszystkim, wracał myślami do tamtego słonecznego majowego dnia w Cambridge - gdzie wszystko się zaczęło - i zastanawiał się, czy wiedząc to, co wie teraz, postąpiłby inaczej.

Niełatwo było na tak postawione pytanie odpowiedzieć.

Z trudem rozpoznawał siebie w beztroskim młodzieńcu przemierzającym rowerem biegnące wzdłuż rzeki ścieżki holownicze, walczącym zaciekle z koleinami, z podrygującą w koszu butelką wina.

Choć się starał, nie mógł pojąć tego dziwnego sposobu rozumowania. Wystarczy zobaczyć, jak przyjął wiadomość, że tuż za rogiem kryje się tajemnica morderstwa.


1.

Znany był przede wszystkim ze swojej uprawy kabaczków.

Już to czyniło z niego w oczach dam z Towarzystwa Ogrodniczego wystarczająco podejrzanego osobnika. Wcześniej, nim pojawił się w tej okolicy, bez większych kłótni rywalizowały pomiędzy sobą o najbardziej upragnioną doroczną nagrodę w kategorii warzyw. Sam fakt, że był tu nowy, wystarczył do wzbudzenia ich niechęci. Jeśli dodać do tego, że mieszkał sam, w towarzystwie gospodyni młodszej od niego o kilka lat, której oblicza nie można było określić słowem innym jak orientalne, nic dziwnego, że gorycz porażki znalazła ujście w złośliwych plotkach.

Przypominam sobie, że kiedy pierwszego roku zdobył nagrodę, pani Meade i jej koleżanki ścieśniły się w głębi namiotu jak krowy przed nadciągającą burzą. Pamiętam też pastora, wyraźnie zmęczonego gorliwym próbowaniem różnego rodzaju jabłeczników, jak ogłaszał swój werdykt w kategorii kabaczka. Z wyraźnym, niemal lubieżnym zadowoleniem uznał, że ogromny okaz pana Athertona jest wręcz obrzmiały (tym samym umocnił moje przekonanie, że dobry z niego pasterz).

Pan Atherton, wysoki i szczupły, choć bagaż siedemdziesięciu kilku lat nieco przygarbił jego plecy, podszedł do podium, nie podpierając się na lasce. Z dumą przyjął dyplom (oraz towarzyszącą mu butelkę likieru z dzikiego bzu) i wrócił na swoje miejsce. Tak się zdarzyło, że siedziałem obok niego w to gorące, choć wietrzne popołudnie. Płótno namiotu trzeszczało pod naporem wiatru, a pastor chwiejnym krokiem podążał pomiędzy tymi, którzy przynieśli tego dnia ciasto biszkoptowe. Pan Atherton pochylił w moim kierunku głowę, w jego oczach dostrzegłem szelmowski błysk.

- Sądzi pan, że kiedykolwiek mi to wybaczą? - wymamrotał cicho.

Doskonale wiedziałem, kogo miał na myśli.

- Cóż, wątpię - odparłem. - Bardzo wątpię.

To były pierwsze słowa, jakie kiedykolwiek wymieniliśmy, choć nie po raz pierwszy obdarzał mnie swoim uśmiechem. Nieco wcześniej tego lata zauważyłem, że obserwuje mnie z rozbawieniem spod ronda swojej panamy. Wylegiwał się wówczas na leżaku tuż przy skraju boiska do krykieta. Krzepki, przysadzisty wybijający, bez wątpienia pochodzący z Droxford z niższej klasy, trzy razy z rzędu wykonał sześć celnych rzutów w moim kierunku, przypieczętowując zarazem haniebną porażkę drugiej jedenastki Hambledon.

 

 

Adam przewrócił kartkę, spodziewając się dalszego ciągu. Tymczasem następna strona była pusta.

- To wszystko? - zapytał.

- Najwidoczniej - odpowiedziała Gloria. - I co o tym myślisz?

- Dobre.

- Dobre? Dobre brzmi jak miłe. Matki mówią dobre o dzieciach, które nie sprawiają kłopotu. O nudnych dzieciach! Na miłość miłość boską, Adam, rozmawiamy o mojej powieści.

Lepiej było w tej sytuacji nie wspominać o zbyt częstym stosowaniu przecinków.

- Bardzo dobra. Wspaniała - powiedział.

Gloria, wciąż nadąsana z racji raczej skromnej wielkoduszności, pochyliła się nad nim, wypinając obleczoną w bawełnianą sukienkę pierś.

- To dopiero prolog, ale intrygujący, prawda?

- Intrygujący. Tak. Bardzo tajemniczy. Kim jest ten pan Atherton z nabrzmiałym kabaczkiem?

- Aha! - zakrzyknęła chełpliwie. - Widzisz? To pierwsza strona, a ty już zadajesz pytania. To dobrze.

Uniósł zaskoczony brwi, słysząc, że użyła nielubianego słowa dobrze, ale ona tego nie zauważyła.

- Jak sądzisz, kim on jest? A może lepiej zapytam: Kim on jest według ciebie?

Nie potrafiła się z nim dzisiaj dogadać. Wino wcale nie pomagało, było zbyt ciepłe, by je przełknąć w takie gorące popołudnie, na dodatek wokół szyjki butelki krążyły smętnie osy.

- Nie mam pojęcia.

Gloria odgoniła dłonią osy i napełniła swój kieliszek, dolewając przy okazji Adamowi.

- To niemiecki szpieg - obwieściła.

- Niemiecki szpieg?

- Zgadza się. Widzisz, trwa wojna, jest tysiąc dziewięćset czterdziesty rok, na niebie nad małą wioską w hrabstwie Hampshire toczy się w bitwa o Anglię, a tymczasem na lądzie rozpoczyna się druga, inna. Jak na górze...

- ...tak i na dole.

Czyżby faktycznie cytowali Hermesa Trismegistosa?

- Myślałem, że to było Kent - powiedział Adam.

- Kent?

- Bitwa o Anglię. Rozegrała się nad hrabstwem Kent i częścią Sussex, a nie nad Hampshire.

Ta informacja wydawała się dla Glorii zupełnym zaskoczeniem.

- A może niektóre samoloty, no... nie wiem... zboczyły z kursu.

Adam nie pozbył się wątpliwości.

- Do diabła! - zawołała Gloria. - Planowałam opisy walk powietrznych.

- Więc przenieś akcję do hrabstwa Kent.

- Ale to musi być Hampshire.

- Dlaczego? - Szybko pożałował swojego pytania.

- Bo wszystko kręci się wokół tajnej bazy marynarki wojennej w Portsmouth.

I to był efekt jej dwuletnich studiów literatury angielskiej? Cały Beowulf i Chaucer, sir Gawain i Zielony Rycerz? A pozostała tylko tajna baza marynarki w Portsmouth?

- O co chodzi? - zapytała nieufnie Gloria.

- Tak sobie tylko pomyślałem. Twój narrator to mężczyzna. A dlaczego nie kobieta, której zdarzało się grać w wiejskiej drużynie krykieta?

- I co z tego?

- To niełatwe ustanawiać narratorem mężczyznę.

- Myślisz, że nie dam sobie rady?

- Tego nie powiedziałem.

- Czterech braci - oświadczyła, wyciągając trzy palce.

- Nie jesteś pierwszym chłopakiem, z którym chodzę - rzekł, jakby ją uprzedzając.

To była prawda, którą lubiła od czasu do czasu usłyszeć, dodając przy tym nieco niesmacznych szczegółów. Tym razem była jednak zbyt zła na niego.

Wylała resztkę wina na rosnącą wokół wysoką trawę i nieco niepewnie wstała.

- Idę.

- Nie - zaprotestował, delikatnie chwytając ją za rękę. - Zostań.

- Wcale tego nie chcesz.

- To nieprawda.

- Wiem, co sobie myślisz.

- Mylisz się. Przysięgam.

To było z jego strony prostackie zagranie, ale wiedział, że skuteczne. Poza tym właśnie dlatego uciekli z lekcji i poszli na łąkę, czyż nie?

- Przepraszam - powiedział, kapitulując przed jej nieśmiałym uśmiechem. - Jestem po prostu zazdrosny.

- Zazdrosny?

- Sam bym tak nie napisał, zdaję sobie z tego sprawę. To wspaniałe. Naprawdę. Od razu mnie wciągnęło. A pijany pastor, to jest dopiero postać.

- Podoba ci się?

- Bardzo.

Gloria pozwoliła, żeby położył ją na kocu w ich ukrytym przed ludzkim wzrokiem legowisku, z dala od ścieżki holowniczej, pod konarami przysadzistych wierzb.

Jego palce sunęły leniwie, lecz konsekwentnie w górę po białym udzie, gładząc ciepłą, miękką jak świeżo wyrobione ciasto skórę.

Wtuliła się w niego i pocałowała go, rozchylając mu językiem wargi.

Posmakował taniego białego wina z jej ust i poczuł, że jego ciało zaczyna wirować pod wpływem jej dotyku. Jego dłoń powędrowała do jej piersi, kciukiem zaczął pieścić brodawkę, tak jak najbardziej lubiła.

Seksualna danina za zwykłą pochwałę. Więc to takie proste?

Zamyślił się wściekły na siebie, że zapomina o tym, czym powinny zajmować się teraz ręce.

Nie miał powodów do obaw.

- Wiesz co? - powiedziała Gloria, odrywając się od niego i łapiąc oddech. - To jednak musi dziać się w Hampshire. Chrzanić bitwę o Anglię.

 

 

Kiedy wrócił do college'u, w jego przegródce czekała wiadomość. Bez trudu rozpoznał charakter pisma. Były to te same ledwie czytelne bazgroły, które zdobiły wszystkie jego cotygodniowe prace. W notatce napisano:

 

Drogi panie Strickland

Przepraszam, że zajmuję pański drogocenny czas, ale muszę z panem podyskutować na temat jego pracy dyplomowej.

Czy moglibyśmy się spotkać, powiedzmy o siedemnastej, w moim gabinecie na wydziale? (To ten duży, zbudowany z kamienia budynek na końcu Trumpington Street, na wypadek gdyby pan zapomniał).

Pozdrawiam serdecznie

Profesor Leonard

 

Adam spojrzał na zegarek. Miał piętnaście minut na przedarcie się przez miasto. Kąpiel musiała zaczekać.

 

 

Profesor Crispin Leonard był człowiekiem-instytucją nie tylko w obrębie wydziału, ale i na całym uniwersytecie. Choć dobiegał siedemdziesiątki, wcale nie przypominał swoich rówieśników, którzy wyściubiali nos ze swoich gabinetów jedynie w porze posiłku, a przynajmniej takie sprawiali wrażenie, kiedy powłócząc nogami, wędrowali do i ze stołówki po aksamitnych trawnikach, odziani w wyświechtane togi. Niewielu już pamiętało, czym ci staruszkowie zasłużyli sobie (jeśli w ogóle) na taką synekurę. Wydawało się, że wystarczało napisanie książki, jednej książki, jakiejkolwiek, nawet jeśli jej wartość dawno już przeminęła. Z jakichś powodów uznawano, że spełnili swoją powinność i teraz należy im się od college'u nieobarczona jakimikolwiek obowiązkami zdziecinniała starość.

Profesor Leonard wydawał się człowiekiem z innej gliny. Wykładał i egzaminował z trzech przedmiotów, nadal sprawował funkcję opiekuna grupy i pozostawał członkiem licznych stowarzyszeń, których kilka sam niegdyś założył. Mimo tylu obowiązków znajdował wciąż czas, by pisać i publikować. Było to nie lada obciążeniem, choć profesor zadawał się znosić je bez większego trudu.

Jak sobie z tym radził? Nigdy się nie spieszył i nigdy się nie spóźniał. Maszerował sprężystym krokiem jak dobrze wypasiony kocur i sprawiał wrażenie wiecznie nieobecnego, zaprzątniętego myślami.

Kiedy Adam wchodził do gabinetu, profesor wyglądał na pogrążonego w głębokim śnie. Pukanie nie zbudziło go. Dlatego Adam, wsadzając głowę do środka i widząc profesora leżącego bezwładnie w fotelu, z rozłożoną na kolanach książką, zapukał ponownie.

Profesor Leonard, widząc Adama, otrząsnął się z resztek snu.

- Przepraszam, musiałem przysnąć. - Zamknął książkę i odłożył ją na bok. Adam spostrzegł, że było to jedno z dzieł samego profesora, dotyczące rzeźby Mantegny.

- To żadne przestępstwo.

Profesor Leonard tolerował brak należytego szacunku, nawet zachęcał do łamania zasad, ale tym razem Adam wystraszył się przez chwilę, czy nie przekroczył pewnej granicy.

- Byłoby lepiej, panie Strickland, gdyby zechciał pan kiedyś przeczytać moją książkę o Mantegnie. À propos, jak pański serwis?

- Przepraszam?

- Cóż, ostatnio, kiedy pana widziałem, gnał pan na złamanie karku na rowerze środkiem King's Parade. Na ramie wiózł pan jakąś młodą damę, a w ręku ściskał rakiety do tenisa.

- Och...

- To jak, poprawił się?

- Poprawił?

- Pański serwis, panie Strickland. Przecież będzie sympatyczniej, jeśli znajdzie pan jakieś dobre usprawiedliwienie swojej nieobecności.

- Ja naprawdę ciężko pracuję - wyjęczał Adam. - Do późna.

Profesor sięgnął po leżące na biurku papiery.

- Skoro już pan tu jest, proszę to wziąć. - Przerzucił kartki pracy Adama i oddał mu całość. - Mam wrażenie, że zaniżyłem panu ocenę.

- Och. - W jego głosie znać było lekką urazę.

- Ale uznałem, że mógł pan bardziej rozwinąć temat.

- Który, panie profesorze?

- Niech pan sobie nie pochlebia, panie Strickland. Przeczytałem tę pracę dwukrotnie i dotyczy ona tylko jednego tematu. Pozostałe, które pan poruszył, zostały żywcem przepisane z poleconych przeze mnie książek. - Wzniósł długi, kościsty palec. - Muszę jednak panu zwrócić honor. Przepisał pan także część tekstu z książek, o których panu nie wspominałem. Doceniam własną inicjatywę.

Wręczył Adamowi jego pracę.

- Podyskutujemy o niej dłużej innym razem. A teraz pańska praca dyplomowa. Ma pan jakieś nowe pomysły?

Adam zastanawiał się już nad różnymi tematami: ikonografia islamska w sztuce romańskiej, użycie kreski we wczesnorenesansowych szkicach, ale profesor widział w nich samo sedno - mętne spekulacje na temat dobrze już opracowanych tematów. Nie, lepiej było milczeć.

- Właściwie to nie.

- Ma pan jeszcze oczywiście przed sobą cały rok, ale radziłbym już wziąć się do pracy, jeżeli rzecz jasna chce nas pan oczarować, panie Strickland.

- Tak, oczywiście - odpowiedział Adam.

- Jak u pana ze znajomością włoskiego?

- Nieźle. Chociaż trochę zapomniałem.

- No dobrze. Może w takim razie będę miał coś dla pana.

Profesor wyjaśnił, że ostatnio skontaktowała się z nim jego dawna znajoma. Signora Docci, zagadkowa kobieta, właścicielka dużej rezydencji wiejskiej w górach Toskanii, na południe od Florencji. Dość przeciętna, ale ciekawa z racji regionalnego, toskańskiego późnorenesansowego stylu - tak profesor opisał architekturę budynku. Cały swój zachwyt przelał za to na ogród, nie jako formalne renesansowe założenie tarasowe otaczające rezydencje, ale późnomanierystyczny dodatek zajmujący okoliczny zagajnik. Zaplanowany i stworzony przez zrozpaczonego męża na pamiątkę zmarłej żony. Ten skrawek lasu zaopatrywał w wodę przepływający przez środek strumień, a całość przypominała dawne rzymskie ogrody pełne ścieżek i cieków wodnych, rzeźb, inskrypcji i neoklasycznych budowli.

- To zupełnie niezwykłe miejsce - powiedział profesor. - Wyjątkowo frapujące.

- Zna je pan?

- Tak. Byłem tam kilka lat temu. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin