Brandenburg A5.doc

(3287 KB) Pobierz
Brandenburg




Glenn Meade

Brandenburg

 

 

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

Tytuł oryginału: Brandenburg

Wydanie oryginalne 1994

Wydanie polskie 1997

 

 

W slumsach, w stolicy Paragwaju ginie bestialsko zamordowany młody Niemiec, reporter miejscowej gazety. Jego kuzynce udaje się zainteresować sprawą Kwaterę Główną Direction de Securité Européenne w Strassburgu. Śledztwo, prowadzone przez oficera Sekcji Brytyjskiej, obejmuje rychło wiele krajów Ameryki Południowej i Europę, z czasem koncentrując się na Niemczech. Tu wśród neofaszystów i nobliwych biznesmenów - także i polityków - wspominających z sentymentem III Rzeszę i führera znajdują wytłumaczenie wszystkie zagadkowe i tragiczne zdarzenia rozgrywające się na drugiej półkuli.


 

 

 

 

 

 

 

Moim rodzicom Tomowi i Carmel

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wiosłujemy twardo naprzód, pod prąd, który bez przerwy znosi nas wstecz, ku przeszłości.

F. Scott Fitzgerald

„Wielki Gatsby”


Prolog.

Był środek lata. Błękitna woda lśniła w promieniach słońca, ale na plaży było pusto. Młody lekarz i chłopiec stali przy drzwiach domu; dzieciak drżał z lęku i niepewności, ale jego oczy były suche.

Kiedy na wąskiej piaszczystej drodze pojawił się niewielki, szary austin, serce chłopca zaczęło uderzać mocniej. Mama miała na sobie błękitną bawełnianą sukienkę i wyglądała naprawdę prześlicznie, ale gdy wysiadła z samochodu i zdjęła przeciwsłoneczne okulary, natychmiast zorientował się, że niedawno płakała.

Ruszyła w stronę willi, a wtedy chłopiec puścił rękę mężczyzny, podbiegł do matki i przycisnął twarz do błękitnego materiału, ona zaś pochyliła się, aby go pocałować. Czuł nie tylko zapach jej perfum, lecz także ciepło miłości, jaką go darzyła, i od razu poczuł się lepiej.

- Wszystko w porządku, Josephie. Mama już jest z tobą. Wszystko w porządku.

Zbliżył się młody lekarz.

- Jestem doktor Rhys, pani Volkmann - przedstawił się, wyciągając rękę. - Czy możemy porozmawiać?

Kobieta skierowała wzrok na niewielką willę o białych ścianach, stojącą w pobliżu plaży. Jedno z okien było otwarte, dzięki czemu chłodny, wiejący znad morza wiatr wpadał do środka, poruszając kolorową zasłoną, lecz inne okna, w tym także to należące do sypialni, w której leżał pogrążony we śnie ojciec chłopca, były zamknięte. Przez otwarte okno widać było lśniącego steinwaya oraz ustawione na okapie kominka fotografie w srebrnych ramkach.

Matka chłopca ponownie spojrzała na lekarza.

- Jak się czuje mój mąż?

- Dałem mu kilka tabletek nasennych. Powinny działać co najmniej przez osiem godzin.

Kobieta mocno ścisnęła dłoń chłopca, jakby chcąc dodać mu otuchy, po czym cała trójka ruszyła w stronę plaży. Fale rozbijały się z hukiem na skałach, promienie słońca zaś spływały łagodnie na kamienisty brzeg.

- Obawiam się, że to coś poważnego - ciągnął lekarz. - Dlatego do pani zadzwoniłem. - Uśmiechnął się do chłopca. - Ten mały dżentelmen spisał się znakomicie: pobiegł aż do wsi po pomoc. - Lekarz pogładził chłopca po włosach i przeniósł spojrzenie na kobietę. - Proszę opowiedzieć mi o swoim mężu, pani Volkmann. Czy zawsze miał te problemy?

- Doktor Mansfield nic panu nie powiedział?

- Nic. Jest teraz na urlopie, a ja tylko go zastępuję. Chciałbym jednak wiedzieć, na co mam być przygotowany, gdyby coś takiego wydarzyło się ponownie.

 

 

Tutaj, na skraju plaży, huk fal roztrzaskujących się o skały był wręcz ogłuszający. Młody lekarz usiadł na zboczu najbliższej wydmy; po chwili matka chłopca uczyniła to samo, po czym otworzyła torebkę, wyjęła papierosy i zapaliła jednego.

- Od bardzo dawna. Ataki nie powtarzają się często, ale następują zupełnie niespodziewanie.

- Co je powoduje?

- Czasem artykuł w gazecie, czasem jakaś audycja w radiu lub telewizji, niekiedy po prostu pogoda albo pora roku. Ciężar staje się wtedy zbyt wielki i mąż tonie jak kamień.

Lekarz sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego.

- Przyznam, że nie bardzo rozumiem... Jaka jest konkretna przyczyna, pani Volkmann?

W tej chwili niemal jednocześnie rozbiły się dwie ogromne fale, przez co chłopiec nie usłyszał słów matki - nie zdołały się przedrzeć przez huk przyboju i donośny szum wody spływającej po kamienistej plaży - bez trudu natomiast dostrzegł wyraz przerażenia na twarzy lekarza.

- Mój Boże, nie miałem pojęcia... To naprawdę okropne. - Doktor długo zdawał się szukać właściwych słów, po czym powiedział: - Przypuszczam, że znajduje się pod opieką specjalistów?

- Doktorze, można starać się przywyknąć do koszmarnych wspomnień, ale nie sposób je wymazać. Proszę mi wierzyć, wiem coś na ten temat.

- Pani jednak dała sobie radę, choć ma za sobą równie ciężkie przeżycia.

Matka chłopca potrząsnęła głową.

- Owszem, dałam sobie radę, ale to, co oni zrobili mojemu mężowi, nie da się nawet opisać.

- Proszę mi wybaczyć. Staram się pomóc najlepiej, jak potrafię.

- Jemu już nie można pomóc, doktorze, ale dziękuję panu za dobre chęci. - Skierowała na chłopca spojrzenie błyszczących brązowych oczu. - Tylko Joseph nam pomógł. Dzięki niemu oboje poczuliśmy się znacznie pewniej.

Lekarz wyglądał na zupełnie bezradnego i znacznie młodszego niż w istocie.

Kolejna fala uderzyła o skalisty brzeg, po czym zapadła cisza. Wreszcie mężczyzna spojrzał niepewnie na kobietę i powiedział:

- Kiedy wyjaśniłem przez telefon organizatorowi koncertu, co się stało, od razu wiedział, że pani odwoła występ. Musi pani być bardzo ciężko... Naturalnie myślę o pani mężu.

- Wcale nie, ale jeśli coś się dzieje, Joseph i ja jakoś dajemy sobie radę.

- Kiedyś słuchałem pani w Londynie. Grała pani wspaniale, pani Volkmann.

- Jest pan bardzo miły. Dziękuję, że zajął się pan moim mężem.

Lekarz podniósł się i otrzepał spodnie z piasku.

- Niestety muszę już wracać. Gdyby działo się coś niedobrego, proszę dać mu dwie pastylki. - Wręczył jej szklaną fiolkę. - Powinny działać co najmniej przez osiem godzin. W razie potrzeby proszę mnie natychmiast zawiadomić. Do zobaczenia, pani Volkmann.

Uścisnął jej rękę i ruszył w kierunku samochodu. Po chwili zasiadł za kierownicą, uruchomił silnik i odjechał piaszczystą drogą.

 

 

Kiedy chłopiec spojrzał ponownie na matkę, przekonał się, że właśnie wyrzuciła nie dopalonego papierosa i w zadumie patrzy na morze.

- Mamo...

- Słucham, kochanie?

- Co oni zrobili tatusiowi?

W brązowych oczach kobiety pojawiły się łzy. Objęła chłopca i mocno przytuliła do piersi.

- Coś strasznego, Josephie. Coś naprawdę strasznego. Dlatego tak bardzo potrzebuje naszej opieki i miłości.

- Czy tobie też to zrobili, mamusiu?

Dopiero teraz spojrzała na syna, ale natychmiast odwróciła wzrok. Chłopiec poczuł, że matka przytula go jeszcze mocniej, a kiedy wreszcie odpowiedziała, w jej głosie słychać było ogromny ból.

- Tak, Josephie. Mnie także.

Chłopiec odsunął się nieco, wyciągnął rękę i delikatnie pogładził ją po twarzy.

- Już nigdy tego nie zrobią, mamusiu. Ani tobie, ani tacie. Ja się wami zaopiekuję.

Matka otarła łzy i uśmiechnęła się blado, ale kiedy odpowiedziała, jej głos brzmiał niemal tak samo jak głos ojca, kiedy był zupełnie zdrowy.

- Oczywiście, najdroższy.

Odgarnęła mu włosy z czoła, pocałowała go, jeszcze raz otarła łzy spływające jej po policzkach, a wreszcie podniosła się z piaszczystej wydmy.

- Chodźmy, Josephie. Zobaczymy, jak się miewa tata. Chłopiec wyciągnął rękę, matka zaś chwyciła ją mocno i pozwoliła poprowadzić się do domu.


Część 1.

Rozdział 1.

Asunción, Paragwaj Ameryka Południowa.

Kiedy lekarze ze szpitala Świętego Ignacego powiedzieli Nicolasowi Tsarkinowi, że niedługo umrze, starzec ponuro skinął głową, zaczekał aż wszyscy wyjdą, wstał z łóżka, ubrał się, po czym nie odzywając się do nikogo ani słowem wsiadł do mercedesa i pojechał na skrzyżowanie z Calle Palma, trzy przecznice od swego domu.

Zaparkował samochód przy krawężniku, wszedł przez obrotowe drzwi do niewielkiego banku mieszczącego się na rogu ulicy i oznajmił kierownikowi zmiany, że pragnie dostać się do swojej skrytki. Kierownik natychmiast polecił jednemu z urzędników, by zszedł z señorem Tsarkinem do podziemi. Bądź co bądź, señor Tsarkin należał do najstarszych i najlepszych klientów.

- Niech pan mu powie, żeby zostawił mnie tam samego - zażądał starzec w charakterystyczny dla siebie, obcesowy sposób.

- Oczywiście, señor Tsarkin. Jak pan sobie życzy. - Kierownik złożył jeszcze jeden głęboki ukłon. - Buenos dias, señor Tsarkin.

Jak zwykle miał na sobie niebieski garnitur i jak zwykle niezmiernie irytował Tsarkina swymi nie kończącymi się ukłonami oraz przymilnym złotozębnym uśmiechem.

Buenos dias... Co takiego dobrego było w tym dniu? Przed chwilą powiedziano mu, że ma przed sobą najwyżej czterdzieści osiem godzin życia, ból w żołądku stał się zaś tak silny, że prawie nie do wytrzymania. Co prawda zażył silny środek uśmierzający, ale od pewnego czasu leki właściwie przestały na niego działać, w dodatku zaś był słaby jak dziecko. Czy to powód, żeby się uśmiechać albo życzyć komukolwiek dobrego dnia?

Jednak mimo wszystko Nicolas Tsarkin odczuwał także coś w rodzaju ulgi, że już nie będzie musiał więcej kłamać.

Podążając za urzędnikiem do podziemnego skarbca, przyjrzał się swemu odbiciu w błyszczących stalowych drzwiach. Miał osiemdziesiąt dwa lata i jeszcze pół roku temu wyglądał najwyżej na siedemdziesiąt. Znajdował się wtedy w wyśmienitej kondycji fizycznej, jadł to co należy, w ogóle nie palił i nie nadużywał alkoholu. Wszyscy byli przekonani, że dociągnie do setki.

Mylili się.

Lśniące stalowe drzwi powiedziały mu, jak teraz wygląda: szczupły, właściwie wychudzony, niewiele różniący się od trupa. Wraz z krwią sączącą się bez przerwy do żołądka wypływały z niego siły życiowe. Jednak bez względu na ból, bez względu na przepowiednie lekarzy, musi zrobić jeszcze parę rzeczy. Dopiero kiedy się z nimi upora, będzie mógł spokojnie zasnąć. Już na zawsze. Chyba że jednak istnieje Bóg i życie pozagrobowe, bo wtedy czeka go pokuta za grzechy, ale Tsarkin mocno w to wątpił. Po tym, co kiedyś robił, żaden Bóg nie pozwoliłby mu tak długo cieszyć się dostatnim, pozbawionym trosk życiem. Nie, człowiek po prostu umiera i zamienia się w proch. Nie ma bólu, nie ma nieba ani piekła. Jest tylko nicość.

Przynajmniej miał taką nadzieję.

Urzędnik otworzył stalową kratę i wprowadził go do niewielkiego, pozbawionego okien pomieszczenia. Od wyłożonej marmurowymi płytami podłogi ciągnęło chłodem. Urzędnik zerknął na przywieszkę przy kluczu, przesunął ręką po metalowych drzwiczkach, znalazł skrytkę Tsarkina, otworzył ją, wyjął pojemnik i postawił go na drewnianym stole pośrodku pomieszczenia. Zaraz potem wręczył starcowi klucz, sam zaś wyszedł.

Tsarkin doskonale znał obowiązujące zwyczaje; kiedy będzie gotów, naciśnie przycisk umieszczony pod blatem stołu, a wtedy urzędnik zjawi się ponownie, by wyprowadzić go z podziemi. Tymczasem był tu zupełnie sam.

Nagle przyszło mu do głowy, że w pomieszczeniu jest zimno i cicho jak w kostnicy. Zadrżał na tę myśl. Wkrótce tam właśnie się znajdę, uświadomił sobie. Wkrótce nic już nie będzie mnie boleć. Usiadł na jedynym krześle, przysunął metalowy pojemnik, otworzył go kluczem, podniósł wieko i rozłożył dokumenty na wypolerowanym blacie.

Była w nich jego przeszłość. Na chwilę ogarnęły go wątpliwości, czy aby na pewno podjął słuszną decyzję, ale bez trudu je odegnał. Zrobi to, o czym marzył od dłuższego czasu. Ból był już nie do zniesienia, on zaś uważał, że życie jest po to, by korzystać z jego uroków.

Starannie złożył papiery, włożył do dużej szarej koperty i zgiął ją w pół, potem zaś nacisnął przycisk.

Już niedługo, pomyślał, słysząc kroki urzędnika. Już bardzo niedługo.

Metalowa krata otworzyła się z cichym trzaskiem. Nicolas Tsarkin wziął do ręki kopertę, wstał z krzesła i ruszył w kierunku wyjścia. Na stole został niepotrzebny już klucz od skrytki.

 

 

Dom stał przy Calle Iguazu, na obrzeżach miasta. Miał białe ściany, był ogromny i otoczony wysokim murem, zasłaniającym go przed wzrokiem ciekawskich. Tsarkin mieszkał w najbogatszej, najdroższej dzielnicy Asunción. Za pomocą pilota otworzył bramę z kutego żelaza, przejechał wiodącą szerokim łukiem alejką i zatrzymał mercedesa na żwirowym podjeździe.

Burknął coś pod nosem do służącego, który zjawił się nie wiadomo skąd, by otworzyć drzwi samochodu, po czym udał się prosto do gabinetu i zamknął za sobą drzwi na klucz. W pokoju, którego ściany i sufit były obite boazerią, panowała wysoka temperatura. Bardzo wysoka. Stojąc przy zajmującym całą ścianę oknie, za którym zaczynał się wspaniale utrzymany, malowniczy ogród, starzec rozpiął dwa górne guziki koszuli. Był właścicielem kilku nieruchomości w Asunción oraz trzech farm w głębi kraju, ale najbardziej upodobał sobie właśnie tę posiadłość.

Po chwili usiadł za biurkiem z czereśniowego drewna, wyłożył zawartość koperty na lśniący blat i zaczął uważnie przeglądać dokumenty.

Na wierzchu leżał paszport. Nicolas Tsarkin. Znakomicie. Tyle że on wcale się tak nie nazywał. Jego prawdziwe imię i nazwisko... Boże, prawie zapomniał, jak brzmią naprawdę. Powiedział je teraz na głos i aż się uśmiechnął, bo wydały mu się zupełnie nierealne. Tyle lat kłamstw, tyle lat fałszu... Odłożył paszport na bok.

Kiedyś poszukiwano go listami gończymi w co najmniej dziesięciu krajach.

Kiedyś, jeszcze pod tym dziwnie brzmiącym, obcym nazwiskiem, dopuścił się straszliwych czynów, zadając ludziom śmierć i cierpienie, ale kiedy przyszło co do czego, okazało się, że sam nie jest w stanie znieść bólu...

Nie pora na filozoficzne rozważania, skarcił się w myślach. Zrób, co masz zrobić.

Mozolnie przekopywał się przez stare, zniszczone dokumenty, świadczące o jego przeszłości. Czytał je wszystkie od początku do końca i zagrzebane głęboko obrazy stopniowo stawały się coraz wyraźniejsze, niczym senne koszmary odtwarzane na podstawie strzępów wspomnień. Przerażenie malujące się na twarzach ofiar, krew, okrucieństwo... Mimo to nie czuł skruchy. Zrobiłby to wszystko jeszcze raz. Z całą pewnością.

Wreszcie odłożył ostatni dokument, z szuflady biurka wyjął kilka czystych kartek oraz białą kopertę i zabrał się do pisania.

Kwadrans później postawił ostatnią kropkę, włożył kartki do koperty, zakleił ją i wsunął do kieszeni, po czym zgarnął z biurka dokumenty przechowywane przez wiele lat w bankowej skrytce, zaniósł je do kominka i ułożył na palenisku. Podpalił stos papierów zapałką z pudełka, które zawsze leżało na okapie kominka, następnie podszedł do obrazu, za którym był ukryty ścienny sejf, odsunął płótno na bok i otworzył stalowe drzwiczki. Z sejfu wyjął kolejną porcję dokumentów, które dołożył do płonących w kominku. Przyglądał się, jak ogień pożera papier, a kiedy został tylko popiół, rozgarnął go pogrzebaczem, aby upewnić się, że nie ocalał ani skrawek papieru.

Potem wyszedł z domu, wsiadł do samochodu, pojechał na pocztę i wysłał list ekspresem. Wróciwszy do rezydencji, wprowadził mercedesa do garażu i znowu skierował się do gabinetu.

Zrób to. Zrób to natychmiast - powtarzał mu jakiś natarczywy głos.

Nie chciał myśleć o bólu, nie chciał myśleć o niczym. Z górnej szuflady biurka wyjął colta kaliber 45 o długiej lufie, upewnił się, że w bębenku są pociski, włożył lufę do ust, a kiedy poczuł jej dotyk na podniebieniu, nacisnął spust.

Nawet nie usłyszał wystrzału. Pocisk wyleciał z tyłu głowy, rozrywając czaszkę na kawałki, martwe ciało runęło na podłogę, a bryzgi krwi, fragmenty kości i strzępy mózgu zachlapały kosztowny dywan i elegancką, ciemną boazerię. Wszystko trwało niespełna sekundę.

Takiej właśnie śmierci pragnął Nicolas Tsarkin: szybkiej, łatwej i bezbolesnej.


Rozdział 2.

Asunción, Paragwaj środa, 23 listopada.

Rudi Hernandez palił papierosa i z aprobatą taksował wzrokiem sylwetkę dziewczyny stojącej przy stanowisku odpraw. W budynku dworca lotniczego roiło się od pasażerów, on jednak gapił się tylko na nią.

Nie zapominaj, kto to jest, powtórzył sobie w myślach po raz nie wiadomo który, lecz bez rezultatu. Czy to jego wina, że dziewczyna ma wspaniałe, opalone nogi oraz kształtny tyłeczek opięty krótką, czerwoną spódniczką z cienkiego materiału? Tak, widok był naprawdę wspaniały. Hernandez uśmiechnął się pod wąsem; lubił kobiety, a szczególnie Erikę.

Wreszcie uporała się z formalnościami, zgarnęła z lady paszport i bilet, po czym wzięła ręczny bagaż, odwróciła się i obdarzyła go pogodnym uśmiechem.

Wkrótce potem znalazła się przy nim.

- Wszystko w porządku? - zapytał. Erika skinęła głową.

- Mam jeszcze kwadrans do odlotu. Myślisz, że zdążymy napić się kawy?

- Jasne.

Wziął jej torbę i ruszył przodem w kierunku baru usytuowanego po przeciwnej stronie hali. Wyszukawszy wolny stolik, zamówił dwie kawy i dwie brandy. Kelner szybko przyniósł napoje, dzięki czemu Hernandez mógł przez dłuższą chwilę obserwować dziewczynę, pijącą kawę małymi łyczkami, zastanawiając się, czy powinien powiedzieć jej o swoich uczuciach.

- Mam wrażenie, że coś cię gnębi - przerwała milczenie Erika. - Chodzi o tę sprawę, nad którą pracujesz?

Niewiele brakowało, a Rudi Hernandez pokręciłby głową. Nie, nie chodzi o żadną sprawę, tylko o ciebie, a raczej o to, co do ciebie czuję.

Dziewczyna miała dwadzieścia pięć lat, a więc była o pięć lat młodsza od niego, i za każdym razem, kiedy widział ją po dłuższej przerwie, wydawała mu się jeszcze piękniejsza. Niedawno obcięła długie, jasne włosy; nowa fryzura pasowała do uroczej twarzy o nieco wystających kościach policzkowych. Odniósł wrażenie, że od ich ostatniego spotkania zmieniła się nieco także jej figura, stając się pełniejsza, bardziej kobieca. Zauważył również, że Erika nosi teraz dyskretny makijaż jeszcze bardziej podkreślający jej urodę.

W ostatniej chwili zapanował nad sobą i skinął głową.

- Tak, właśnie o to.

Skłamał, ale czy mógł powiedzieć prawdę? Istotnie, przez cały czas myślał o artykule, nad którym obecnie pracował, lecz w jej obecności myśli te uciekały gdzieś daleko, stanowiąc jedynie tło dla innych, dotyczących Eriki.

- Musisz mi obiecać, że będziesz ostrożny - powiedziała zupełnie poważnie. - Obiecujesz?

Obdarzył ją pogodnym uśmiechem.

- Ja zawsze jestem ostrożny, Eriko. Czasem nawet zbyt ostrożny.

Ze swymi jasnymi włosami tak bardzo różniła się od południowoamerykańskich kobiet, czarnowłosych i ciemnookich, że przyciągała liczne spojrzenia. Indianka sprzedająca kwiaty na Calle Estrella zapytała, czy może dotknąć jej włosów, twierdząc, że to najlepszy sposób na zapewnienie sobie pomyślności.

- Jest piękna - szepnęła, po czym spojrzała na Rudiego. - Przyniesie nam obojgu szczęście. Zobaczysz.

Przede wszystkim jednak gapili się na nią mężczyźni. Rudi bez trudu mógł odgadnąć ich myśli, ale nie miał im ich za złe, ponieważ kiedyś sam myślał tak samo.

Wrócił pamięcią do dnia, który spędzili w porośniętych lasem górach na granicy z Brazylią. Jak blisko siebie wtedy byli, jak niewiele brakowało, żeby...

- Może powinieneś poprosić Mendozę o pomoc? - zapytała z troską w głosie, wyrywając go z zamyślenia.

Rudi wzruszył ramionami.

- Po co? Sądzę, że ta nić doprowadzi mnie do czegoś naprawdę wielkiego, ale nie mani dowodów, Eriko. Żadnych dowodów. Tylko słowa Rodrigueza, no i te zdjęcia.

Poprzestał na tym, ponieważ nie chciał jej jeszcze bardziej niepokoić, ale bez trudu przypomniał sobie widok zwłok Rodrigueza spoczywających na metalowym stole w szpitalnym prosektorium oraz uczucie pustki w żołądku, jakiego doznał, kiedy jeden z ubranych na biało ludzi zdjął prześcieradło, odsłaniając posiniałe, zmaltretowane ciało. Po grzbiecie przebiegły mu mrówki strachu, ale odepchnął od siebie obawy i pochylił się w stronę dziewczyny. Słodki zapach jej perfum działał na niego jak najsilniejszy afrodyzjak.

- Muszę poruszać się powoli i ostrożnie, mając nadzieję, że natrafię na coś więcej. - Wyciągnął rękę i delikatnie poklepał ją po przedramieniu, choć w tej chwili najbardziej na świecie pragnął przygarnąć dziewczynę do siebie i pieścić całe jej ciało. - Obiecuję ci, że nie zrobię żadnego głupstwa.

Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł, że gdyby byli teraz sami w hotelowym pokoju, niemal na pewno odważyłby się chwycić ją w objęcia, pocałować, kochać się z nią. Ciekawe, jak by zareagowała; czy odwzajemniłaby pieszczoty, czy raczej spo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin