Czas milosci A5.doc

(2879 KB) Pobierz
Czas miłości




Colleen McCullough

Czas miłości

 

 

Przełożyła z angielskiego: Bożena Krzyżanowska

Tytuł oryginalny: The Touch

Rok pierwszego wydania: 2003

Rok pierwszego wydania polskiego: 2005

 

Sydney, rok 1872. Szesnastoletnia Elisabeth wysiada ze statku, na którym przybyła z dalekiej Szkocji, by poślubić swego kuzyna. Nigdy go nie widziała. Wie tylko, że jest znacznie starszy i że w młodości uciekł z jej miasteczka w poszukiwaniu lepszego losu.

Inteligentny, ambitny i oczytany Alexander przemierzył cały świat i jest człowiekiem sukcesu: czego się w życiu tknie, obraca się w złoto. Ale majątek nie przynosi mu szczęścia, a Elisabeth nie jest w stanie go pokochać. Ta „trzecia” to Ruby, kochanka Alexandra, właścicielka domu publicznego i jego bystra wspólniczka w interesach.

Wspaniała love story i jednocześnie saga rodzinna, przesycona przygodą, namiętnością, tragedią i patosem, wpisana w egzotyczną rzeczywistość XIX-wiecznej Australii.

 

Spis treści:

CZĘŚĆ I. 1872 - 1885.              3

CZĘŚĆ II. 1888 - 1893.              338

CZĘŚĆ III. 1897 - 1900.              525


CZĘŚĆ I. 1872 - 1885.

1. ODMIANA LOSU.

- Twój kuzyn Alexander przysłał list z prośbą o żonę - powiedział James Drummond, unosząc wzrok znad kartki papieru.

Wezwanie na rozmowę z ojcem we frontowym salonie spadło na Elizabeth jak grom z jasnego nieba; zwykle była to zapowiedź upomnienia z powodu niesubordynacji i zwiastun odpowiedniej kary. Prawdę mówiąc, dziewczyna wiedziała, na czym polegało jej przewinienie: tego ranka przesoliła owsiankę; zdawała sobie również sprawę, jaka czeka ją za to kara - do końca roku będzie musiała jeść owsiankę bez choćby odrobiny soli. Ojciec nie lubił niepotrzebnie wydawać pieniędzy - nie miał zamiaru kupować ani o jeden kryształek soli więcej, niż było to konieczne.

Elizabeth splotła więc ręce za plecami i stała nieruchomo przed zniszczonym krzesłem z wysokim oparciem. Usłyszawszy słowa ojca, otworzyła usta ze zdumienia.

- Prosi o Jean. To czysta głupota! Czy on myśli, że czas stoi w miejscu?!

James z oburzeniem machnął listem, potem przeniósł wzrok z kartki papieru na swoją najmłodszą pociechę, która stała w promieniach słońca wpadających przez okno. Starszy pan siedział w cieniu.

- Masz wszystko, co powinna mieć kobieta, więc wyślę mu ciebie.

- Mnie?

- Jesteś głucha, dziewczyno? Taak, ciebie. Czy jest tu ktoś inny?

- Ależ, ojcze, jeśli Alexander prosi o Jean, nie będzie mnie chciał!

- Sądząc po tym, co dzieje się tam, skąd pisze twój kuzyn, zadowoli go każda cnotliwa i odpowiednio wychowana młoda kobieta.

- A skąd on pisze? - spytała, zdając sobie sprawę, że ojciec nie pozwoli jej przeczytać listu.

- Z Nowej Południowej Walii - burknął James z wyraźnym zadowoleniem. - Wygląda na to, że Alexandrowi dopisało szczęście i dorobił się niewielkiej fortunki w jakiejś kopalni złota. - Czoło starszego pana pokryło się zmarszczkami. - A przynajmniej - grał na zwłokę - zarobił tyle, że może sobie pozwolić na żonę.

Gdy początkowe zaskoczenie minęło, Elizabeth poczuła konsternację.

- Czy nie prościej by było, ojcze, gdyby sobie poszukał żony tam na miejscu?

- W Nowej Południowej Walii? Podobno nie ma tam nikogo oprócz ladacznic, kobiet zesłanych do kolonii za karę i angielskich snobek. Podczas ostatniego pobytu w domu widział Jeannie. Bardzo przypadła mu wówczas do gustu. Poprosił nawet o jej rękę. Odmówiłem. No cóż, nie widziałem powodu, dla którego miałbym oddawać zaledwie szesnastoletnią córkę niemrawemu uczniowi kotlarza z Glasgow. Była wtedy dokładnie w twoim wieku. Dlatego jestem pewien, że mu się spodobasz - lubi młode dziewczęta. Chce mieć szkocką żonę, z którą łączyłyby go więzy krwi i której mógłby zaufać. Tak przynajmniej twierdzi. - James Drummond wstał, obszedł córkę i skierował się do kuchni. - Zrób herbatę.

Kiedy Elizabeth wrzucała suche liście do podgrzanego dzbanka i zalewała je wrzątkiem, ojciec wyjął butelkę whisky. James Drummond był prezbiterianinem - starszym w zborze - w związku z tym nie pijał, a już z całą pewnością nigdy się nie upijał. Zdarzało mu się natomiast, że dolewał sobie nieco whisky do herbaty, ale robił to tylko przy wyjątkowych okazjach lub po otrzymaniu jakiejś wspaniałej wiadomości - na przykład, gdy urodził mu się wnuk. Czy jednak była to taka wspaniała wiadomość? Jak starszy pan poradzi sobie bez córki, która dotychczas się nim zajmowała?

Co naprawdę było w liście? Pragnąc przyspieszyć parzenie herbaty, Elizabeth mieszała ją łyżeczką. Po cichutku liczyła na to, że dzięki whisky zdoła się czegoś dowiedzieć. Po pewnej ilości alkoholu ojciec stawał się o wiele rozmowniejszy. Może coś zdradzi.

- Czy Alexander napisał coś jeszcze? - spytała, gdy James nalewał sobie drugą filiżankę herbaty.

- Niewiele. Nie jest zbyt wylewny, jak wszyscy Drummondowie. - James prychnął. - Też mi Drummond! Zresztą wcale już się tak nie nazywa, chociaż aż trudno w to uwierzyć. Gdy był w Ameryce, zmienił nazwisko na Kinross. W związku z tym nie będziesz panią Alexandrową Drummondową, tylko panią Alexandrową Kinrossową.

Elizabeth nawet nie próbowała protestować przeciwko arbitralnej decyzji, która dotyczyła jej przyszłości; nie sprzeciwiła się jej również nieco później, gdy była już w stanie spojrzeć na wszystko z większym spokojem. Jakakolwiek myśl o tym, że mogłaby sprzeciwić się ojcu w tak ważnej sprawie, była bardziej przerażająca niż wszystko, co dziewczyna potrafiła sobie wyobrazić - z wyjątkiem nagany wielebnego Murraya. To wcale nie znaczyło, że Elizabeth Drummond brakowało odwagi czy charakteru; raczej wynikało z faktu, że jako najmłodsze, pozbawione matki dziecko przez całe życie była tyranizowana przez dwóch okropnych starców: ojca i pastora.

- Kinross to nazwa naszego miasta i hrabstwa, nie klanu - zauważyła.

- Śmiem twierdzić, że miał powód, by zmienić nazwisko - powiedział James z niezwykłą jak na niego tolerancją, sącząc drugą herbatę.

- Ma na sumieniu jakieś przestępstwo, ojcze?

- Wątpię. Gdyby miał, nie występowałby tak oficjalnie. Alexander zawsze był nieustępliwy i bardzo ambitny. Twój stryj, Duncan, próbował mu to wybić z głowy, ale bez skutku. - James ciężko westchnął. - Zaproponuję Alastairowi i Mary, żeby się do mnie wprowadzili. W zamian za to, gdy przeniosę się na tamten świat, odziedziczą po mnie niewielką sumkę.

- Niewielką sumkę?

- Taak. Alexander przysłał pieniądze na pokrycie kosztów twojej podróży do Nowej Południowej Walii. Tysiąc funtów.

Otworzyła szeroko usta.

- Tysiąc funtów?

- Przecież słyszysz! Tylko niech ci się od tego nie przewróci w głowie, dziewczyno. Możesz liczyć na dwadzieścia funtów na wyprawę i pięć na ślubną suknię. Twój przyszły mąż pisze, żeby wysłać cię pierwszą klasą, w towarzystwie służącej... No cóż, jestem zdecydowanym wrogiem wszelkich ekstrawagancji! Jak można w ogóle myśleć o czymś takim?! Jutro napiszę do Edynburga i Glasgow, żeby w tamtejszych gazetach zamieszczono ogłoszenie. - Piaskowe rzęsy przesłoniły oczy, co oznaczało, że James intensywnie nad czymś myśli. - Spróbuję znaleźć godne szacunku prezbiteriańskie małżeństwo, które ma zamiar wyemigrować do Nowej Południowej Walii. Jeżeli zgodzą się zabrać cię ze sobą, zapłacę im pięćdziesiąt funtów. - Uniósł powieki i odsłonił jasnoniebieskie oczy. - Na pewno znajdą się chętni. A dziewięćset dwadzieścia pięć funtów powędruje do mojej sakiewki. Niewielka sumka.

- Tylko czy Alastair i Mary będą chcieli się do ciebie wprowadzić, ojcze?

- Jeśli nie, zostawię swoje pieniądze Robbiemu i Belli albo Angusowi i Ophelii - wyjaśnił James Drummond, zadowolony z siebie.

Po podaniu ojcu na niedzielną kolację dwóch grubych kanapek z bekonem Elizabeth przerzuciła warkocz przez ramię i uciekła, tłumacząc się, że chce sprawdzić, czy krowa wróciła do zagrody.

Dom, w którym James Drummond wychował swoją liczną rodzinę, stał na przedmieściach Kinross, miasteczka, które mogło się poszczycić tym, że odbywają się w nim targi i jest stolicą hrabstwa Kinross. Hrabstwo Kinross miało szesnaście kilometrów szerokości i dziewiętnaście długości. Było najmniejszym hrabstwem w Szkocji, ale wcale nie najbiedniejszym.

Fabryka wełny, dwa młyny i browar stale wyrzucały w niebo czarny dym, ponieważ żaden z właścicieli tych zakładów nie pozwalał na wygaszanie kotłów na niedzielę; i tak wychodziło to taniej niż rozpalanie ich na nowo w każdy poniedziałek. Niewielkie zasoby węgla w południowej części hrabstwa umożliwiły wybudowanie w tej okolicy kilku fabryk, dzięki czemu James Drummond nie cierpiał tak ogromnej nędzy jak większość Szkotów, którzy musieli opuścić ojczyznę w poszukiwaniu pracy i kawałka chleba, a jeśli się na to nie zdecydowali, żyli w nędzy w cuchnących miejskich slumsach. Podobnie jak starszy brat, ojciec Alexandra, Duncan, James przez pięćdziesiąt pięć lat pracował w fabryce wełny, produkując bele materiału dla Anglików, którzy chętnie hołdowali wprowadzonej przez królową modzie na szkocką kratkę.

Silny szkocki wiatr rozwiał dym z kotłów i odsłonił bezkresne, jasnoniebieskie sklepienie. W oddali było widać Ochils i Lomonds, fioletowe od jesiennych wrzosów wysokie, dzikie góry, w których stały opustoszałe chłopskie chaty z pootwieranymi, przegniłymi drzwiami, a szykujący się do wyjazdu właściciele ziemscy wybijali resztki zwierzyny płowej i łowili ryby w jeziorach. Nie martwiło to mieszkańców Kinross, żyznej równiny pełnej bydła, koni i owiec. Bydło było przeznaczone na najlepsze pieczenie wołowe w Londynie, konie hodowano pod siodło i do powozów, a owce zapewniały wełnę do fabryk i baraninę na miejscowe stoły. Nie brakowało również roślin uprawnych, ponieważ pięćdziesiąt lat temu osuszono podmokłe tereny.

W pobliżu Kinross znajdowało się jezioro Loch Leven - rozległy, lekko pomarszczony, zasilany przez przejrzyste, torfowiskowe strumienie zbiornik wodny w charakterystycznym dla Szkocji stalowoniebieskim kolorze. Elizabeth stanęła na brzegu jeziora, zaledwie kilka metrów od domu, i spojrzała na przeciwległy brzeg, na zieloną równinę między Loch Leven a Firth of Forth. Czasami, gdy wiał wiatr od wschodu, czuła zimne, pachnące rybami głębiny Morza Północnego, ale dzisiaj podmuch nadchodził od strony gór i przynosił słabą woń gnijących liści. Na Lochleven Isle stał zamek, w którym przez ponad rok więziona była królowa Szkocji Maria Stuart. Ciekawe, jak się czuła, będąc jednocześnie władczynią i jeńcem. Była kobietą, która próbowała rządzić krainą zamieszkaną przez dzikich, gwałtownych mężczyzn. Niestety, chciała przywrócić katolicyzm, a Elizabeth Drummond wychowała się wśród prezbiterian, nie mogła zatem darzyć królowej zbyt wielką sympatią.

Wyjeżdżam do krainy, którą nazywają Nową Południową Walią, by poślubić człowieka, którego nigdy nie widziałam na oczy - pomyślała Elizabeth. Człowieka, który prosił o rękę mojej siostry, nie moją. Wpadłam w sieć, którą zastawił mój ojciec. Co będzie, jeśli już tam, na miejscu, nie przypadnę Alexandrowi Kinrossowi do gustu? Jeżeli jest człowiekiem honoru, z pewnością odeśle mnie do domu! Musi być człowiekiem honoru, ponieważ inaczej nie prosiłby o żonę z rodu Drummondów. Gdzieś jednak czytałam, że w dalekich koloniach rzeczywiście brakuje odpowiednich kandydatek na żony, w związku z tym podejrzewam, że mimo wszystko się ze mną ożeni. Dobry Boże, spraw, żeby mnie polubił! Spraw, żeby mi się spodobał!

Elizabeth przez dwa lata chodziła do szkoły wielebnego Murraya; wystarczająco długo, by się nauczyć czytać i pisać, dzięki czemu była stosunkowo oczytana, chociaż w bardzo wąskim zakresie. Gorzej rzecz się miała z pisaniem, ponieważ James za nic w świecie nie chciał wydawać pieniędzy na papier dla głupich dziewcząt. Dopóki jednak Elizabeth utrzymywała dom w nieskazitelnej czystości, gotowała ojcu posiłki według jego upodobania, była oszczędna i nie zadawała się z innymi głupimi dziewczętami, mogła czytać każdą książkę, która wpadła jej w ręce. Dziewczyna korzystała z dwóch źródeł: z biblioteki wielebnego Murraya na plebanii i niewyczerpanych zasobów lichych, ale stosownych powieści, które krążyły wśród członkiń kongregacji. Nic zatem dziwnego, że Elizabeth lepiej orientowała się w teologii niż geologii, więcej wiedziała o rzeczywistości niż o miłości.

Nigdy nie myślała o tym, że kiedyś będzie musiała wyjść za mąż, chociaż była już w odpowiednim wieku, żeby zacząć się zastanawiać nad rozkoszami i niebezpieczeństwami małżeństwa, a także z fascynacją i zainteresowaniem przyglądać się związkom starszych sióstr i braci. Alastair i Mary tak bardzo się różnili, że ciągle wybuchały między nimi kłótnie, mimo to czuła, że łączy ich jakaś głębsza więź; Robert i Bella idealnie się dobrali, jeśli chodzi o skąpstwo; Angus i jego rozćwierkana Ophelia sprawiali wrażenie, jakby robili wszystko, żeby nawzajem się zniszczyć; Catherine i Robert mieszkali w Kirkaldy, ponieważ on był rybakiem; Mary i James, Anne i Angus, Margaret i William... Była jeszcze Jean, najstarsza córka, rodzinna piękność, która w wieku osiemnastu lat wyszła za mąż za Montgomery'ego - godna pozazdroszczenia partia dla dziewczyny z dobrym rodowodem, ale bez żadnego posagu. Mąż zabrał ją do swojej rezydencji na Princess Street w Edynburgu i Drummondowie nigdy więcej nie widzieli Jean.

- Wstydzi się nas - mawiał James z pogardą.

- Wykazuje ogromny spryt - bronił jej Alastair, który zawsze kochał Jean i starał się być wobec niej lojalny.

- Wykazuje ogromny egoizm - prychała Mary.

Musi być bardzo samotna - pomyślała Elizabeth, która dość słabo pamiętała Jean. Gdyby jednak samotność zbyt mocno dokuczyła Jean, zawsze mogła liczyć na rodzinę, która mieszkała zaledwie osiemdziesiąt kilometrów od niej. Tymczasem ja nigdy nie będę mogła przyjechać do domu, chociaż dom jest wszystkim, co znam.

Gdy Margaret wyszła za mąż, zadecydowano, że Elizabeth, ostatnie i najmłodsze z dzieci Jamesa, zostanie starą panną, przynajmniej do śmierci ojca, co zdaniem przesądnej rodziny nie powinno nastąpić zbyt szybko; był niezniszczalny jak stare buty i twardy jak skała Ben Lomond. Teraz, za sprawą Alexandra Kinrossa i tysiąca funtów, wszystko się nagle zmieniło. Alastair, duma i radość Jamesa, przekona Mary i wraz z siódemką dzieci oboje przeprowadzą się do domu ojca. Z czasem Alastair i tak przejąłby wszystko w spadku, ponieważ podbił serce starszego pana, zastępując go przy krosnach w fabryce. Gorzej z Mary! Biedna Mary, jakże ona będzie cierpieć! Ojciec uznał ją za szokująco rozrzutną, ponieważ kupiła dzieciom porządne buty na niedziele, a dżem stawiała na stole przez cały tydzień - zarówno na śniadanie, jak i na kolację. Kiedy wprowadzi się do Jamesa, jej dzieci będą nosić zniszczone botki, a dżem dostaną tylko w niedzielę wieczorem.

Wiatr przybrał na sile; Elizabeth zadrżała, bardziej ze strachu niż z chłodu. Co ojciec powiedział na temat Alexandra Kinrossa? „Niemrawy uczeń kotlarza z Glasgow”. Co to znaczy „niemrawy”? Że nie lubi się wysilać? Jeśli tak, czy odbierze ją ze statku w Australii?

- Elizabeth, wracaj do domu! - zawołał James.

Elizabeth posłusznie wykonała rozkaz.

Dni mijały szybko, jakby wszystko się sprzysięgło, żeby Elizabeth nie miała czasu na myślenie; chociaż codziennie po położeniu się do łóżka próbowała zastanowić się nad swoim losem, w chwili, kiedy przykładała głowę do poduszki, zasypiała jak kamień. Codziennie była świadkiem kłótni między Jamesem i Mary; Alastair miał szczęście: o świcie wychodził do fabryki i wracał do domu dopiero po zmroku. Wszystkie meble, które należały do Mary, zostały przeniesione do jej nowego domu, gdzie wyraźnie odróżniały się od zniszczonych, poobijanych sprzętów Jamesa. Jeżeli Elizabeth nie biegała w górę i w dół po schodach z naręczami pościeli lub ubrań (łącznie z butami) albo nie pomagała przenosić pianina, biurka czy szafy, jak szalona trzepała przed domem dywaniki Mary. Żona Alastaira była krewną wielebnego Murraya i wniosła do małżeństwa nieco sprzętu, niewielki posag, a także niezależność, o którą Elizabeth nie posądziłaby żadnej kobiety. Po wprowadzeniu się do teścia Mary nie zmieniła się ani na jotę; co więcej, w częstych utarczkach nie zawsze wygrywał starszy pan. Dżem pojawiał się na stole przez okrągły tydzień, zarówno rano, jak i wieczorem. Dzieci przed niedzielną mszą wielebnego Murraya wkładały na nogi porządne buty, a Mary wsuwała swoje zgrabne stopy w piękne buciki na tak wysokich obcasach, że musiała dreptać. James poświęcił mnóstwo czasu na wpajanie dyscypliny i już wkrótce jego wnuki żyły w zdrowym strachu przed kijem, ale starszy pan szybko się przekonał, że Alastair jest przy Mary miękki jak wosk.

Elizabeth mogła uniknąć domowych zawirowań tylko w jeden sposób: składając wizyty pannie MacTavish. Jej mały domek stał na rynku w Kinross, a frontowy salon wychodził bezpośrednio na chodnik. W ogromnym oknie stał bezpłciowy manekin w długiej, różowej sukni z tafty - krawcowa za nic w świecie nie chciała urazić parafian widokiem piersi.

Jeśli ktoś nie umiał sobie sam uszyć ubrania, szedł do panny MacTavish, skłonnej do omdleń starej panny, która nieuchronnie dobiegała pięćdziesiątki. Odziedziczywszy sto funtów, rzuciła pracę szwaczki i otworzyła własny zakład krawiecki. Miała sporo roboty, ponieważ w Kinross nie brakowało kobiet, które mogły sobie pozwolić na skorzystanie z jej usług, a ona sama była wystarczająco sprytna, by dostarczać klientkom londyńskie czasopisma z modą kobiecą.

Pięć z dwudziestu funtów Elizabeth wydała na wełnę z fabryki, korzystając przy tym zakupie z niewielkiego, ale mile widzianego rabatu, który zapewniała posada Alastaire'a. Miała zamiar samodzielnie uszyć sobie z niej i surowego, brązowego płótna kilka sukni domowych, dorzucić do tego reformy, koszule nocne, koszulki i halki. Po podliczeniu wszystkich wydatków okazało się, że zostało jej szesnaście funtów, które mogła wydać u panny MacTavish.

- Dwie suknie przedpołudniowe, dwie suknie popołudniowe, dwie suknie wieczorowe i ślubna kreacja - powiedziała panna MacTavish, zachwycona dużym zamówieniem.

Wiedziała, że nie zarobi na nim zbyt wiele, ale nie każdego dnia miała do czynienia z młodą, ładną dziewczyną - och, co za figura! - pozbawioną matki czy ciotki, które mogłyby zepsuć krawcowej całą zabawę.

- Dobrze, że jestem na miejscu, Elizabeth - trajkotała, trzymając w ręku metr krawiecki. - Gdybyś pojechała do Kirkaldy albo Dunfermline, zapłaciłabyś dwa razy więcej i miałabyś połowę tego, co u mnie. Co więcej, mam w magazynie kilka pięknych materiałów, które idealnie będą pasować do twojej cery. Ciemnowłose piękności nigdy nie wychodzą z mody, nie znikają w tłumie. Słyszałam, że twoja siostra Jean - cóż za piękność! - wciąż jest ozdobą Edynburga.

Elizabeth, która przeglądała się w lustrze panny MacTavish, usłyszała tylko ostatni fragment tego, co mówiła krawcowa. James nie pozwolił na to, by w jego domu było lustro, i nawet wygrał z Mary związaną z tym potyczkę. Kiedy starszy pan zasłonił się wielebnym Murrayem, synowa zgodziła się trzymać swoje zwierciadło w sypialni. Elizabeth podejrzewała, że słowo „piękność” z ogromną łatwością pada z ust panny MacTavish i ma na celu uciszenie obaw jej klientek. Zdecydowanie nie widziała w swoim odbiciu niczego pięknego, chociaż określenie „ciemnowłosa” było prawdziwe. Miała bardzo ciemne włosy, gęste brązowe brwi i rzęsy, ciemne oczy i pospolitą swoim zdaniem twarz.

- Och, jaka wspaniała cera! - zachwycała się panna MacTavish. - Biała i bez skaz! Nie pozwól, by ktokolwiek namówił cię na stosowanie różu, to nie w twoim stylu. A ta łabędzia szyja!

Panna MacTavish wzięła miarę, po czym zaprowadziła Elizabeth do pokoju, w którym trzymała materiały - piękne muśliny, batysty, jedwabie, tafty, koronki, aksamity i satyny. Kłębki wstążek we wszystkich kolorach. Pióra, jedwabne kwiaty.

Elizabeth z rozpromienioną twarzą podeszła prosto do sztuki jasnoczerwonego materiału.

- Chcę mieć to, panno MacTavish! - zawołała. - To! Twarz szwaczki zamienionej w krawcową zrobiła się czerwona jak materiał.

- Och kochanie, to niemożliwe - powiedziała przez ściśnięte gardło.

- Bardzo podoba mi się ten kolor!

- Jasna czerwień - wyjaśniła panna MacTavish, odsuwając sztukę materiału w głąb półki - nie nadaje się dla wszystkich, moja droga Elizabeth. Trzymam ją dla klientek, których... hmmm... cnotą nie jest to, co powinno. Oczywiście, przychodzą do mnie o wcześniej umówionych godzinach, żeby oszczędzić zażenowania innym paniom. Wiesz, o co mi chodzi, dziecko... Słyszałaś o „rozwiązłych kobietach”?

- Ochhh!

Najbliższa jasnej czerwieni była rdzawoczerwona tafta. Nienaganna.

- Nie sądzę - powiedziała Elizabeth pannie MacTavish, kiedy po wybraniu materiału usiadły przy filiżance herbaty - żeby mój ojciec pochwalił którąkolwiek z tych kreacji. Będę w nich wyglądać, jakbym się wywyższała ponad stan.

- Twój stan - wyjaśniła dobitnie panna MacTavish - wkrótce się zmieni, i to całkowicie, Elizabeth. Wyjeżdżasz jako narzeczona mężczyzny, którego stać było na przysłanie ci tysiąca funtów. Nie możesz zabrać ze sobą tylko wełny w kratkę i gładkich brązowych płócien. Jak sądzę, czekają cię przyjaciele, bale, powozy, wizyty u żon innych bogatych mężczyzn. Twój ojciec nie powinien zatrzymywać dla siebie tak dużej części tego, co, bez wątpienia, należy do ciebie, nie do niego.

Powiedziawszy to (ponieważ koniecznie musiała wspomnieć, jakim żałosnym sknerą jest James Drummond!), panna MacTavish dolała herbaty i namówiła Elizabeth na kawałek ciasta. Taka piękna dziewczyna i tak marnuje się w Kinross!

- Tak naprawdę to nie mam ochoty jechać do Nowej Południowej Walii i wychodzić za mąż za pana Kinrossa - wyznała Elizabeth ze smutkiem.

- Bzdura! Potraktuj to jak przygodę, kochanie. Uwierz mi, nie ma w Kinross młodej kobiety, która by ci nie zazdrościła. Zastanów się nad tym. Tutaj nie znajdziesz odpowiedniego męża, spędzisz swoje najlepsze lata, opiekując się ojcem. - Jasnoniebieskie oczy krawcowej zasnuły się łzami. - Uwierz mi, wiem coś o tym. Przez wiele lat zajmowałam się matką póki nie umarła, a potem nie miałam już żadnych szans na zamążpójście. - Nagle westchnęła i uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Alexander Drummond! Dobrze go pamiętam. Uciekł, gdy miał zaledwie piętnaście lat, ale już wtedy nie było w Kinross kobiety, która by go nie zauważyła.

Elizabeth zamarła w bezruchu. Nagle zdała sobie sprawę, że w końcu znalazła kogoś, kto może jej coś powiedzieć o przyszłym mężu. W przeciwieństwie do Jamesa Duncan Drummond miał tylko dwoje dzieci - Winifredę i Alexandra. Winifreda jeszcze przed urodzeniem się Elizabeth wyszła za mąż za pastora i wyjechała w okolice Invernessu, nie było więc możliwości zdobycia informacji z pierwszej ręki. Próby wypytywania o Alexandra starszych członków własnej rodziny jedynie zwiększyły ciekawość dziewczyny; odnosiła wrażenie, że jej przyszły mąż to zakazany temat. Elizabeth zdawała sobie sprawę, że to sprawka ojca, który nie chciał rezygnować z gotówki i narażać się na ryzyko. Co więcej, jeśli chodzi o małżeństwo, był zdecydowanym zwolennikiem błogiej nieświadomości.

- Czy jest przystojny? - spytała z zapałem.

- Przystojny? - Panna MacTavish skrzywiła się i zamknęła oczy. - Nie, raczej nie użyłabym określenia „przystojny”. Za to jak on chodził! Dumnie jak paw. Zawsze nosił wyraźne ślady kija Duncana, więc czasami musiało mu być ciężko trzymać podniesioną głowę, jakby cały świat należał do niego, ale mu się udawało. A jaki miał uśmiech! Od razu człowiekowi topniało serce.

- Uciekł?

- W dniu swoich piętnastych urodzin - wyjaśniła panna MacTavish, po czym opowiedziała swoją wersję wydarzeń. - Poprzedni pastor, doktor MacGregor, był załamany. Często powtarzał, że Alexander jest cholernie mądry. Chłopak znał grekę i łacinę, a MacGregor liczył na to, że wyśle swojego pupila na uniwersytet. Niestety, Duncan się na to nie zgodził. Uważał, że dla chłopca znajdzie się praca w fabryce w Kinross. Chciał go zatrzymać w domu, zwłaszcza że Winifreda wyjechała. Duncan Drummond był trudnym człowiekiem! Swego czasu nawet się do mnie zalecał, ale wtedy musiałam opiekować się matką; odmówiłam mu bez cienia żalu. Teraz ty masz wyjść za mąż za Alexandra! To wszystko wygląda jak sen, Elizabeth, jak sen!

Ostatnia uwaga była prawdziwa. W nielicznych chwilach wytchnienia od ciężkiej pracy Elizabeth myślała o swojej przyszłości jak o chmurach, które suną wysoko po błękitnym szkockim niebie; czasami przypominają niemal przezroczyste, beztroskie smużki, kiedy indziej są smutne i szare, to znów burzowoczarne. Nieznana przyszłość w nieznanym świecie; ograniczona przestrzeń, w której Elizabeth spędziła zaledwie szesnaście lat, nie dodawała otuchy ani nie zapewniała potrzebnych informacji. Po lekkim dreszczyku emocji następowały łzy, po wybuchu radości - otępiające przygnębienie. Nawet po uważnym przejrzeniu słownika geograficznego i encyklopedii biedna Elizabeth nie miała pojęcia, co ją czeka.

Suknie, łącznie ze ślubną kreacją, zostały uszyte, wszystkie rzeczy poskładano, włożono między arkusze bibułki i spakowano do dwóch kufrów. Alastair obdarował siostrę kuframi, Mary - welonem z koronki francuskiej, żeby miała co włożyć na ślub, panna MacTavish - parą białych satynowych pantofelków. Każdy z członków rodziny, oprócz Jamesa, sprezentował dziewczynie jakiś drobiazg: a to wodę kolońską, a to broszkę z muszelek, poduszeczkę na igły czy pudełeczko cukierków.

James wybrał szacowne, prezbiteriańskie małżeństwo z Peebles, które odpowiedziało na jedno z jego ogłoszeń. Po wymianie kilku listów umówiono się, że za pięćdziesiąt funtów ludzie ci z przyjemnością zaopiekują się młodą narzeczoną.

Alastair i Mary mieli odwieźć Elizabeth dyliżansem do Kirkaldy, wsiąść tam razem z nią na parowiec i wyruszyć w podróż przez Firth of Forth do Leith. Stamtąd mieli dojechać następnym dyliżansem do Edynburga i na Princess Street Station, gdzie oczekiwali na nich pan Richard Watson i jego żona.

Elizabeth była zbyt otumaniona przeprawą na kołyszącym się statku, by cieszyć się podróżą; nigdy w życiu nie wypuściła się dalej niż do Kirkaldy, w związku z tym tak ogromne miasto jak Edynburg powinno ją oszołomić. Mieszkali tutaj Catherine i Robert, którzy ich przenocowali i pokazali Elizabeth zabytki. Dziewczyna nie była jednak w stanie wykrzesać z siebie ani odrobiny entuzjazmu dla panującej w Edynburgu gorączkowej krzątaniny, zimowego piękna tegoż miasta ani zalesionych wzgórz i wąwozów. Gdy ostatni z dyliżansów dowiózł ich na stację kolejową, pozwoliła, by Alastair usadowił ją w wagonie drugiej klasy, w maleńkim, podobnym do pudełka przedziale, który miała dzielić z Watsonami w drodze do Londynu; zostawiła również bratu poszukiwanie na zatłoczonym peronie spóźniających się opiekunów.

- Wcale nie jest tu najgorzej - powiedziała Mary, rozglądając się wokół siebie. - Siedzenia są wyściełane, a ty masz pled, dzięki czemu nie będzie ci zimno.

- Nie zazdroszczę pasażerom trzeciej klasy - dorzucił Alastair, wciskając do lewej rękawiczki Elizabeth dwa maleńkie kartoniki. - Nie zgub ich, to kwity na twoje kufry, które spoczywają bezpiecznie w przedziale towarowym.

Potem wsunął jej do drugiej rękawiczki pięć złotych monet.

- Od ojca - wyjaśnił z uśmiechem. - Zdołałem go przekonać, że nie możesz jechać na drugi kraniec świata z pustą portmonetką, ale kazał ci powiedzieć, żebyś nie straciła ani ćwierci pensa.

W końcu pojawili się zadysza...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin