Opowieść o rastamanach.doc

(87 KB) Pobierz
Gazeta Wyborcza 01

Gazeta Wyborcza 01.11.2000

SEN O ZIEMI OBIECANEJ

Bracia rasta na wyspie od dawna przepowiadali nadejście Tego Dnia. Skrupulatnie śledząc telewizyjne dzienniki, wertując gazety, a także obserwując niezwykłe zjawiska przyrody, zbierali dowody, potwierdzające ich nadzieje i obawy - jakże bowiem nie bać się nieznanego?! - że nadciąga Czas Sądu Ostatecznego.

Odurzeni słodkim dymem świętego ziela, gandzi, które pomagało im nawiązać łączność z Najwyższym i dawało niezwykłą jasność umysłu, rozprawiali o swoich spostrzeżeniach. A raczej przemawiali, troskliwie dobierając mistyczne zaklęcia, gdyż połączeni świętym zielem z Wszechmocnym, tracili nagle zdolność słuchania tego, co mają do powiedzenia inni, zebrani w magicznym kręgu.

Byli pewni, że Koniec Świata jest już blisko. Jakże inaczej bowiem wytłumaczyć, że trujące deszcze i tajemnicze pożary unicestwiały dziewicze lasy, rzeki i morza przybrały kolor krwi, ludzie zaczęli zapadać na nieznane, straszliwe choroby, a w dalekiej Rosji zaczęło nagle wysychać wielkie morze położone w samym środku pustyni? A jeszcze huragany, zabójcze trzęsienia ziemi i wojny, które, wydawało się, wkrótce ogarną cały świat?

A jakże przejść do porządku nad tym, że przywódcą Ameryki został Ronald Wilson Reagan? Bracia rasta szybko obliczyli, że każdy z trzech wyrazów składających się na jego nazwisko liczy po sześć liter. Odkrycie to przeraziło ich w równym stopniu, co usatysfakcjonowało. Trzy szóstki - znak Szatana. Nic dziwnego, że ten żyjący Antychryst tak nienawidził braci rasta i wszelkich innych buntowników, że gotów był wydać im wojnę w dowolnym zakątku świata? A rządzących jamajską wyspą namówił, by zakazali uprawy świętego ziela i pozbawili braci rasta łączności z Bogiem! Młodzież z Getta sięgnęła więc po inne pocieszycielki, mniej mistyczne, za to skuteczniejsze - heroinę i kokainę, a drogę do wolności i zbawienia, wytyczoną przez braci rasta, uznała za zbyt trudną. Wszystko to było dziełem Szatana, Sześć, Sześć, Sześć.

Wypatrując Dnia Sądu Ostatecznego, bracia rasta unikali jednak podawania precyzyjnych terminów. Zbyt wiele razy oszukali się i ośmieszyli. Jak siódmego lipca 1977 roku, kiedy zgodnie z przepowiedniami miał nastąpić Koniec Świata. Siedem symbolizuje wszak doskonałość i wieczność, a magiczna data składająca się z samych siódemek nie mogła być takim samym dniem jak inne. Już poprzedniego dnia miasta i wsie Jamajki opustoszały, a rząd wysłał wojsko do patrolowania ulic. Komunikaty radiowe uspokajały, że władze nad wszystkim panują, ale ludzie i tak woleli tego dnia nie wychodzić z domów.

Cała wyspa zamarła, gdy zegary wybijały siódmą godzinę, a potem, gdy mijała siódma minuta i siódma sekunda po siódmej. Nie wydarzyło się jednak nic szczególnego. Czekano jeszcze na siódmą wieczorem, ale już bez takiego napięcia i ciekawości.

Ale minęły cztery lata i oto nadeszła kolejna wieść, która zapowiadała Koniec Świata. Umarł Robert Nesta Marley, uważany przez wielu braci rasta za zbawcę, Posłańca Najwyższego, spadkobiercę pierścienia króla Salomona z wizerunkiem Lwa Judy, tym samym, który nosił na palcu Jah Ras Tafari, cesarz Etiopii Hajle Sellasje I. Wielu wierzyło, że Marley był Przewodnikiem, który poprowadzi ich w Wielką Wędrówkę z Wygnania do Ziemi Obiecanej, z przeklętego Babilonu do Syjonu oznaczającego wieczną szczęśliwość i odkupienie. Dla braci rasta, którzy nie wierzyli w śmierć, było jasne, że Jah wezwał Marleya przed swoje oblicze. Uradowali się więc, bo zapowiadało to nadejście Sądu Ostatecznego i sprawiedliwości.

Biała kobieta masuje kark Marleyowi

- Czy człowiek może umrzeć z powodu skaleczonego podczas meczu piłkarskiego palca u stopy? Nie sądzę - Paulie nawet nie odwrócił wzroku w moją stronę. Przegadaliśmy wiele godzin na trawniku przed domem przy Drodze Nadziei w Górnym Mieś-cie, gdzie kiedyś mieszkał Marley. Odgrzebując wspomnienia, Paulie dokładnie dobierał słów. I mówił niezmiennie wpatrzony prosto przed siebie. Początkowo odbierałem to jako przejaw niechęci, a nawet wzgardy. Zapytałem kiedyś o to Julię. "Nie przejmuj się - machnęła niecierpliwie ręką. - On tak zawsze".

Przed piętrową, schowaną wśród potężnych drzew kamienicą bez przerwy przewalali się ludzie. Wchodzili, wychodzili, przysiadali na ławeczkach i na trawie, w cieniu. Witali się albo przystawali bez słowa, jakby na coś czekając. Tak jak dawniej, kiedy jeszcze żył. O tym, że Tamto się skończyło, przypominał ustawiony przed werandą posążek Marleya odlany w betonie, pokraczny i wymalowany jaskrawymi kolorami. W przerobionym na muzeum domu nie przetrwało nawet wspomnienie po dawnym życiu. Tylko martwe sprzęty, których kiedyś używał. Gitary, na których grał, maty, które służyły mu do spania, portret cesarza Hajle Sellasje w sypialni.

Marley przeprowadził się na Drogę Nadziei, gdy za sprawą swojej muzyki stał się już sławny i bogaty. Uciekł z Getta, tak jak uczyniłby to każdy inny jego mieszkaniec, wszyscy przecież żyli tylko tą myślą. Sobie samym gratulowaliby ucieczki, Marleya zaś potępili. Bo dla nich nie był on byle kim, kimś zwyczajnym. Nie chcieli, by postępował tak, jak postąpiliby oni sami.

Stając się Bohaterem Getta, Bob stał się jednocześnie tym, czym chcieli być jego mieszkańcy. Uosobieniem ich wyobrażeń o rycerskości, romantyzmie, sprawiedliwości, solidarności w nieszczęściu. Czyż nie o tym im śpiewał? Został królem i niewolnikiem.

Kiedy w Getcie rozeszła się wieść, że Marley kupił dom przy Drodze Nadziei w Górnym Mieście, bracia rasta uznali to za ohydne kłamstwo, rozpowszechniane przez sługusów Babilonu. Aby ukręcić łeb plotkom, wybrali spośród siebie delegację, która miała wszystko sprawdzić. Kiedy emisariusze dotarli pod wskazany adres, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Na drewnianej werandzie otoczony nieznanymi im ludźmi Marley grał na gitarze, a stojąca za nim biała kobieta masowała mu kark.

Następnego dnia Bob udał się do Getta, by pogodzić się z braćmi. Trench Town powitało go chmurną, pełną rozczarowania i żalu pogardą, której nie rozwiały nawet zapewnienia, że choć uciekł z Getta, pozostawił w nim swoje serce i duszę, a jego dom w Górnym Mieście zawsze będzie domem wszystkich braci, że mogą tam przychodzić i mieszkać, kiedy tylko zapragną. Braciom z Getta wcale nie spodobał się pomysł, by wędrować wiele kilometrów na Drogę Nadziei, tylko po to, by w obłoku świętego ziela zapaść w sen na podwórzu Marleya. Tym bardziej że, jak podejrzewali, najlepsze, zacienione miejsca będą zajęte przez nowych przyjaciół Boba.

- Ja sobie myślę - Paulie przerwał naelektryzowaną oczekiwaniem ciszę - że go zabili.

To wyspa króla Jerzego, a nie Hajle Sellasje

Dla mieszkańców małej rybackiej wioski Morant Bay proces Leonarda Percivala Howella z marca trzydziestego czwartego był wydarzeniem, które nie tylko znakomicie urozmaiciło rutynę ich codziennej beznadziejności, lecz także uczyniło ich mieścinę sławną na całą wyspę. Czarnoskóry brodacz o sylwetce gladiatora sądzony był za wywrotową działalność i nawoływanie do buntu przeciwko miłościwie panującemu królowi Jerzemu V.

Po wielu dniach dociekliwych przesłuchań, najsurowszych oskarżeń i błyskotliwych replik, sędzia, sir Robert William Lyall-Grant, wydał wyrok.

- Podajesz się za ambasadora Etiopii, choć nigdy w tym kraju nie byłeś. Podburzasz rybaków, by nie płacili podatków brytyjskiemu królowi, jedynemu prawowitemu władcy tej wyspy, i wmawiasz im, że nie są jego poddanymi, ale jako potomkowie wywiezionych z Afryki niewolników winni są posłuszeństwo cesarzowi Etiopii Hajle Sellasje. W świetle tych przestępstw uznaję cię za niebezpiecznego wywrotowca - sędzia nawet nie patrzył na stojącego przed nim hardo oskarżonego. - Uznaję cię także za oszusta, gdyż mamisz pobożnych rybaków herezjami, że cesarz Etiopii jest mesjaszem, który sprowadzi wszystkich czarnoskórych do ich ojczyzny, Afryki. A podając się za cesarskiego ambasadora, wyłudzasz od biedaków pieniądze, sprzedając im po szylingu zdjęcia Hajle Sellasje i twierdząc, że są to paszporty i bilety, dzięki którym będą mogli wyruszyć w wędrówkę do Afryki. W świetle powyższego skazuję cię na dwa lata więzienia i nie uważam, by kara ta była zanadto surowa.

Więzienie nie nauczyło jednak Howella pokory. Na wolności skrzyknął swoich uczniów i pod Spanish Town założył komunę, której członkowie zaczęli się wkrótce odróżniać od innych mieszkańców miasta długimi, posklejanymi w warkocze włosami oraz dziwną, mistyczną mową. Mówili o sobie rasta, poddani Ras Tafari, etiopskiego cesarza Hajle Sellasje, Ojca Stworzenia, Zbawcy Świata, Króla Królów, Żyjącego Boga na Ziemi, Zwycięskiego Lwa Judy, Dziedzica Tronu Salomona.

Tłumaczyli, że to właśnie czarnoskórzy Afrykanie są Narodem Wybranym. Że karaibska wyspa Jamajka jest tylko Domem Niewoli, Babilonem, z którego właśnie mesjasz Hajle Sellasje lub jego Posłannik, poprowadzi ich w wędrówkę do Ziemi Obiecanej, Syjonu, Etiopii. Cytowali przy tym rozmaite fragmenty Pisma Świętego, dowodząc, że ich prawdziwa historia, zapisana w Biblii, została zakłamana przez białych ciemięzców, którzy zniewolili ich i podając kłamstwo za prawdę, chcieli tym łatwiej utrzymać w poddaństwie.

Ale nadchodzi kres wygnania, tułaczki i niedoli - zapowiadali. - Oto w Afryce, tak jak przepowiedziano, koronował się król, który wyprowadzi ich z babilońskiej niewoli. Pozostaje tylko czekać na Armageddon, a wtedy zostaną zbawieni.

Poza głoszeniem Słowa Bożego, Howell uprawiał gandzię, a także miłość z trzynastoma kobietami, które pojął za żony. Pewnego ranka ogłosił, że to on, a nie Hajle Sellasje, jest Bogiem i wyniósł się do pieczary w górach pod miastem. Ogłoszono go wariatem.

Czekajcie na wieści z Etiopii. Czekajcie na wieści z Etiopii

Dla wnuków czarnoskórych niewolników, uprowadzonych przed laty przez piratów do Nowego Świata, Afryka była mityczną krainą, do której uciekali w myślach, snach i tęsknotach. Żaden z nich nie był nigdy w Afryce ani niczego o niej nie wiedział, poza przekazywanymi z pokolenia na pokolenie opowieściami, które z czasem coraz bardziej przypominały heroiczne legendy. Ci, którzy pamiętali jeszcze Afrykę, dawno pomarli, a i ich świadectwa z biegiem lat traciły na ostrości i precyzji. A gdy handel ludźmi został w końcu zakazany i niewolnicze statki przestały cumować w karaibskich zatokach, jedynym źródłem wiedzy o Afryce pozostały krótkie wzmianki w gazetach, które potrafili odczytać nieliczni z czarnych.

Etiopia była miejscem magicznym. Nie tylko mówiło o niej Pismo Święte, lecz także jako jedyne afrykańskie królestwo nie została podbita przez obcych, nie dała sobie odebrać wolności. Etiopia była więc nadzieją i obietnicą. - Czekajcie na wieści z Etiopii! - nauczał w swoich płomiennych kazaniach najsławniejszy kaznodzieja wyspy, przezywany "Mojżeszem" Marcus Garvey. - Powiadam wam, czekajcie na wieści z Etiopii. Właśnie tam zostanie koronowany afrykański król, który zostanie waszym zbawcą.

Im mniej potomkowie niewolników wiedzieli o Afryce, tym bardziej jawiła się im ona jako wyśniona, rajska kraina, w której ich podły żywot musiałby zostać odmieniony. Wywodzili się wszak stamtąd, przynależeli do niej, to było ich miejsce pod słońcem. Aby tam trafić, trzeba było tylko w jakiś cudowny sposób jeszcze raz przeprawić się przez Atlantyk, a więc w jakimś sensie zawrócić czas. Tak jak pierwsi niewolnicy, którzy wierzyli, że po śmierci ich duchy odlatują jak ptaki do Afryki.

Król Królów zna mowę zwierząt i ptaków

Warren Wint zdmuchiwał kurz z pożółkłych, oprawionych w tekturę tomów starych gazet. Przewracał z nabożną czcią kruche jak bibuła stronice, aż wreszcie zamarł, wpatrując się w wielki, biegnący przez całą gazetową płachtę napis. Światłość Świata. Czwarty listopada 1930 roku.

To były wieści z Etiopii, gdzie książę Ras Tafari Makonen, syn Ras Makonena, gubernatora prowincji Harar i prawnuk króla Sahekiego Sellasje z Szoa ogłosił się cesarzem, a podczas koronacji przyjął tytuły wskazujące na to, że jest dziedzicem króla Salomona i królowej Makedy z Saby. Negus Negesti, Król Królów, Zwycięski Lew Plemienia Judy.

W Getcie zawrzało. Nędzarze, potomkowie afrykańskich niewolników zaczęli gorączkowo wertować Pismo Święte i odgrzebywać w pamięci szczegóły przekazywanych z pokolenia na pokolenie przepowiedni o Zbawicielu, który zostanie koronowany na Ziemi Dawida i pod którego panowaniem zostanie obalony tron Babilonu. Król Królów miał mieć wełniste włosy, spojrzenie palące jak ogień i skórę ciemną jak popiół. Z fotografii, które wkrótce sprowadzono na wyspę, ubrany w paradny mundur i koronę etiopski cesarz spoglądał z tronu przeszywającym, jakby oskarżającym wzrokiem, a jego czarne oczy były ledwie widoczne w gęstwinie krzaczastych brwi i zarostu, zakrywającego niemal całą twarz monarchy. Mówiono, że Ras Tafari znał mowę zwierząt i ptaków i nie raz widziano, jak rozmawiał z lwami i lampartami. Kapłanów porażał wręcz swoją wiedzą teologiczną. Opowiadał o życiu królów, świętych mężów i mesjaszów tak, jakby sam był świadkiem opisywanych wydarzeń. Mówiono też, że cesarskie dłonie nosiły wyraźne ślady blizn. Jakby kiedyś zostały przebite.

Nie ma miejsca dla praw Babilonu

Wszystko wskazywało więc, że Jah Ras Tafari zszedł na ziemię. Pozostawało tylko czekać na Znak, a czekając żyć, jak przykazał Pan. Starszyzna rasta szukała w Piśmie prawideł regulujących szczegóły ludzkiego żywota. Aby lepiej pojąć objawione prawdy, bracia sięgali po święte ziele, o którym wyczytali w którymś z fragmentów Starego Testamentu, że zostało stworzone przez Pana specjalnie dla człowieka jako źródło mądrości.

Wzmocnieni gandzią bracia rasta wyczytali, że nie powinni strzyc włosów ani pozwolić, by odjęto im nawet najmniejszy fragment ich ciała. To dlatego zaczęli nosić długie, posklejane w warkocze włosy upodabniające ich do biblijnego Samsona. To dlatego też Bob Marley nie pozwolił cudzoziemskim lekarzom odjąć sobie rannego palca u stopy, choć ostrzegali go, że choroba, którą nazwali rakiem, strawi całe jego ciało i w końcu zabije. Operacja przedłużyłaby mu może życie, ale zamknęła drogę do zbawienia.

Czekając na exodus, wędrówkę do Syjonu, należało unikać wszystkiego, co wiązało się z Babilonem. Nie wolno było poddać się machinacjom Babilonu, stanowiącego przecież jedynie przejściową formę zniewolenia umysłu. Nie chcąc się zbrukać, bracia rasta, recytując mantry miłości, pokoju i braterstwa, starali się unikać wszelkich czynności, noszących znamiona niewolnictwa. Nie pracowali więc jako robotnicy najemni w fabrykach czy na plantacjach, a na życie zarabiali jako wolni artyści lub rolnicy.

Zamykali się w twierdzy oczekiwania, medytacji i dymu ze świętego ziela, znakomicie rozpraszającego wątpliwości i przywracającego niezmąconą wiarę, pogodę i nadzieję. Zdawali się nawet nie zwracać uwagi na otaczającą ich rzeczywistość jamajskiego państwa, którego stali się obywatelami. Rezygnując z ochotą ze wszystkich wynikających z tego tytułu przywilejów i praw, pragnęli tylko, by zwolnić ich także ze wszystkich obowiązków. Żyli jak w nieprzytomnym, narkotycznym śnie, w którym nie było miejsca dla Babilonu, jego praw ani tych, którzy je stanowili i pilnowali ich egzekucji: polityków, urzędów, sądów, policji. Żyli obok, wyrywani z odrętwienia tylko pojawianiem się kolejnych proroków i mesjaszów, z których każdy kolejny okazywał się fałszywym.

Dolne Miasto i Górne Miasto

Bierne czekanie na Dzień Zbawienia stawało się coraz trudniejsze do zniesienia. Nie pomagały już zaklęcia kolejnych fałszywych proroków. Ba! Nie pomagała nawet gandzia, która dotąd w tak cudowny sposób uzbrajała w świętą cierpliwość. Zbuntowani młodzi, którzy dotąd wyniośle ignorowali Babilon, a więc wszystko, co w jakikolwiek sposób kojarzyło się im z wyspą, teraz zaczęli zwracać się przeciwko niej jako ucieleśnieniu wszystkich nieszczęść, upokorzeń i zawiedzionych nadziei. Nie potrafili już jedynie z pogardą i politowaniem nie zauważać policjantów, sędziów, związkowych bonzów i partyjnych kacyków, plantatorów i urzędników Babilonu. Pojawiło się coś, jakiś zapiekły gniew, nienawistna bezsilność, paraliżująca trwogą wizja zmarnowanego życia, coś, co kazało walczyć, popychało do buntu. W komunach rasta dojrzewała rewolucja.

Rebelia tliła się nie tylko na jamajskiej wyspie. Połowa dwudziestego stulecia stała się dekadą buntu potomków afrykańskich niewolników na całym świecie - powstania wybuchały na karaibskich plantacjach trzciny cukrowej, w murzyńskich dzielnicach amerykańskich miast, w Afryce, która wreszcie upomniała się o swoją wolność. Do buntu przeciwko niesprawiedliwościom i niegodziwościom wzywali czarnoskórzy pastorzy, jak Martin Luther King, i rewolucjoniści, jak Angela Davies czy Malcolm X.

W getcie Kingston wybuchły zamieszki, które miały trwać jeszcze przez wiele, wiele lat. Dla młodych buntowników wrogiem był każdy z Tamtej Strony, wszyscy, których Babilon za zdradę wynagrodził bogactwem. Buntownicy w Dolnym Mieście palili samochody, grabili sklepy, rzucali kamieniami w policjantów, a pod osłoną nocy przedzierali się przez kordony do Górnego Miasta, by i tam siać trwogę i zniszczenie. Dla strażników porządku nienawistnym wrogiem był każdy chłopak z Getta. Młodociani gangsterzy stawali się zaś ludowymi herosami, bohaterami pieśni śpiewanych po tawernach i podwórzach.

Ląduje Hajle Sellasje i dzieją się cuda

Iskrą, która wznieciła rewolucyjny pożar na karaibskiej wyspie, była niezwykła wizyta, jaką złożył na Jamajce sam Jah Ras Tafari. Władze wyspy, zaniepokojone nie na żarty ostentacyjnym bojkotem i pogardą, które spotykały je ze strony coraz liczniejszych rastafarian, od dawna szukały sposobu, by dowieść utopijności nauk o Babilonie i Syjonie. Jeszcze zanim wyspa stała się niepodległym państwem, brytyjski gubernator postanowił wysłać do Afryki delegację braci rasta, by zobaczyli na własne oczy, czym jest w istocie ich wyśniona Ziemia Obiecana. Brytyjczycy liczyli po cichu, że cesarz Hajle Sellasje, gestem lub słowem, wyraźnie da swoim gościom do zrozumienia, iż nie jest bogiem.

Ale znany z zagadkowości etiopski władca nie uczynił nic, co rozwiałoby utopie karaibskich gości. Nic nie powiedział, bo i przybysze o nic nie pytali. Bracia rasta, którzy odwiedzili jeszcze Nigerię, Ghanę i Sierra Leone, wrócili do domu pełni zachwytu, którego zresztą dzięki magii świętego ziela nie tracili ani przez chwilę podczas swojej afrykańskiej wyprawy.

W tej sytuacji jamajscy przywódcy postanowili zaprosić Pana Panów, Lwa Judy, Ras Tafariego, by osobiście pofatygował się do Babilonu.

Tego dnia, 21 kwietnia roku 1966, ciepłe burzowe deszcze padały już od świtu, zadręczając dziesiątki tysięcy braci rasta, którzy od wielu dni koczowali na lotnisku Palisadoes, by na własne oczy ujrzeć Zniebazstąpienie. Kiedy z dwuipółgodzinnym opóźnieniem na ponurym niebie zamajaczyła figurka cesarskiego samolotu, zaczęły się dziać cuda. Burzowe chmury, miotające dotąd w wyspę błyskawicami i piorunami, zbiły się w siedem wielkich białych obłoków, przypominających kształtem psy. A gdy samolot z wymalowanym na burcie złotym lwem wylądował i wyłączył silniki, podniebne psy rozbiegły się, odsłaniając olśniewające słońce. Na ten widok ludzie na lądowisku padli na kolana.

Po chwili samolotowe drzwi wolno się uchyliły i oczom zgromadzonych ukazała się drobna postać etiopskiego cesarza, odzianego w paradny mundur z medalami i wielką wojskową czapkę, zasłaniającą niemal całkowicie monarsze oblicze. Ujrzawszy stutysięczny tłum, cesarz zapłakał (szydercy twierdzili, że z przerażenia), a z nim zanieśli się szlochem wszyscy zebrani na lotnisku. Po czym z okrzykiem: "Giń, Babilonie!", tratując po drodze dygnitarzy, dyplomatów i wywijających pałkami policjantów, rzucili się do samolotu na powitanie pana i władcy. Cesarz schował się z powrotem do samolotu i nie wyszedł z niego dopóty, dopóki jeden ze starszych braci, Mortimo Planno, nie namówił gawiedzi do rozstąpienia się i wygaszenia skrętów z gandzią, które mogłyby zaprószyć ogień pod samolotowymi silnikami i ściągnąć śmiertelne zagrożenie dla Jego Wysokości.

Na uroczystą kolację w stolicy zaproszono roztropnie już tylko starszyznę rasta. Podczas audiencji cesarz oznajmił, że Jamajka jest także częścią Afryki, a choć w Etiopii jest dość miejsca dla wszystkich, to Powrót powinien stać się udziałem Wybranych. Bracia rasta zrozumieli to w ten sposób: w Wielką Wędrówkę do Ziemi Obiecanej mogą wyruszyć tylko ci, którzy wyzwolą się jeszcze w Babilonie. Słowa Hajle Sellasje odebrano jako przyzwolenie na zakazaną dotąd walkę o rewolucyjne przemiany w samym Babilonie. Datę powrotu do Syjonu odroczono na Nie Wiadomo Kiedy. Któż mógł przewidzieć, kiedy i czym skończy się rewolucja?

Bob Marley to wojownik, groźny wojownik

Paulie był człowiekiem z obrzeży. Należał do stałych bywalców domu przy Drodze Nadziei, uczestników narkotycznych medytacji, uczt, muzycznych eksperymentów przeprowadzanych na werandzie, piłkarskich meczów na trawniku.

Ale takich jak on było wielu. Nigdy nie zbliżył się do Marleya na tyle, by móc go nazywać swoim przyjacielem. Był jednak przekonany, że w przeciwieństwie do innych, on, Paulie, znał i rozumiał Boba jak nikt. Zadał sobie wiele trudu, by pojąć treść pieśni, jakie śpiewał Marley. On, Paulie, naprawdę rozumiał, co Marley mówił i robił. Uzurpował sobie jakby wyłączne prawo do interpretowania żywota i dokonań Mistrza. Oburzało go wręcz uwielbienie, jakim otaczali Marleya inni, nie mający pojęcia o jego sztuce i nim samym. Jak niewiele wystarczało im, by go kochać! Jakże marna i świętokradcza wydawała się Pauliemu ta miłość, spłaszczająca Boba do roli muzyka, twórcy zgrabnych rymów i akordów układających się w wibrujące dźwięki. A Marley był przecież i przede wszystkim rewolucjonistą! Czarnoskórym, karaibskim Jose Martim i Ernesto Che Guevarą! Jakże można było tego nie dostrzegać! Czymże, jeśli nie powstańczymi hymnami, były pieśni "Revolution", "Get Up, Stand Up", "I Shot A Sheriff" czy "Burning And Looting"?

Dlaczego tak nie lubili go urzędnicy Babilonu? O, tak, Bob był wojownikiem, i to tak groźnym, że wywoływał niepokój nawet szpicli z amerykańskiej CIA, którzy widzieli w nim murzyńskiego wywrotowca i grozili mu śmiercią.

Ale Bob nie był zwyczajnym politykiem, w ogóle nie był politykiem. Nie był też zwyczajnym muzykiem. Był wojownikiem, który chciał dokonać rewolucji, posługując się nie karabinem maszynowym, ale gitarą. Mówił: "Muzyka, gdy cię trafia, sprawia tylko, że czujesz się świetnie. Kula zaś rozpierdala ci łeb w drobiazgi i potem nie czujesz już nic".

Większość zwyczajnych rewolucjonistów sięgała po broń, wierząc, że przemoc będzie remedium, które przyniesie Rozwiązanie Ostateczne. Marley zaś tylko śpiewał o wszystkim, za co inni gotowi byli zabijać. W przeciwieństwie też do większości zwyczajnych rewolucjonistów, którzy chętnie brali na swoje barki niemożliwy do udźwignięcia ciężar wyzwalania innych, Bob pilnował, by wyzwolenie zacząć od samego siebie.

Nie można zabić Boga

Każdy dzień przy Drodze Nadziei zaczynał się tak samo. Bob wstawał pierwszy, jeszcze przed świtem. Kiedy inni przecierali oczy, on ćmił już święte ziele, by połączyć się myślami z Najwyższym. Potem wszyscy mężczyźni, którym akurat zdarzyło się spędzić noc w jego domu, wybiegali na długą przebieżkę. W drodze powrotnej, po gimnastyce i kąpieli w kaskadach Rzeki Trzcinowej, kupowali na bazarze żywność, która miała starczyć całej komunie na resztę dnia - jam, kalalu, mango, banany, ryż, guawę, papaję, aki, awokado. Resztę dnia spędzali ucztując, grając reggae, paląc gandzię i rozprawiając o Jah Ras Tafari. Aż do popołudnia, gdy upał łagodniał na tyle, by dało się rozegrać piłkarski mecz na trawniku przed domem, a jeśli graczy było wystarczająco wielu - na boisku w pobliskim parku.

Dwudziestego siódmego sierpnia roku 1975 sielankę przy Drodze Nadziei zakłóciło skrzeczące radio, które w wiadomościach o północy podało, że w dalekiej Etiopii, w wieku 83 lat, umarł cesarz Hajle Sel- lasje.

Braciom rasta trudno było uwierzyć już we wcześniejsze wieści, że cesarz został obalony przez młodych oficerów, którzy świętokradczo przejęli władzę w Etiopii. Potem znaleźli w Piśmie Świętym odpowiedni fragment, że zanim zbawi świat, Jah zostanie zdradzony przez własny lud i przejdzie wiele cierpień i upokorzeń. I ta przepowiednia spełniła się co do joty. Buntownicy obwozili wszak cesarza ulicami stolicy, a tłumy nędzników ciskały w niego kamieniami krzycząc: "Złodziej!".

Na werandzie wiadomość o śmierci Hajle Sellasje wywołała grobową ciszę. Przerażeniem napełniała sama myśl o tym, co przed chwilą usłyszeli. Ciszę przerwały ciche dźwięki gitary. Wydmuchując nozdrzami biały dym, z przymkniętymi oczami i odrzuconą do tyłu głową, Marley siedział oparty o ścianę.

Sellasje żyje, Jah żyje, moje dzieci,

Tylko głupcy twierdzą,

Że Bóg braci rasta umarł.

Skończył pieśń i wciągając w płuca nowy obłok świętego ziela, wyszeptał: "Nie można zabić Boga".

Dwa lata później ktoś próbował zabić jego samego.

Marley umiera trzy razy

Zabójcy zakradli się do domu przy Drodze Nadziei nocą. Pocisk, który miał odebrać mu życie, chybił i ugodził Marleya w ramię. Dzień później obwiązany bandażami Bob wystąpił na zapowiadanym od dawna koncercie. Swój występ rozpoczął od pieśni "The War"("Wojna").

Wojna trwała w Getcie i zabijała je z zimnym okrucieństwem. Strzelaniny, brutalne mordy, uliczne zamieszki sprawiły, że z Dolnego Miasta uciekli wszyscy muzycy, poeci, wszyscy, którzy cokolwiek tworzyli, stanowili o jego duszy. Zostali tylko nędzarze, których nie stać było nawet na ucieczkę. A także nędznicy, dla których przemoc była żywiołem.

Wojnę ściągnęli do Getta politycy, słudzy Babilonu. Walcząc o głosy biedaków z Dolnego Miasta, najpierw próbowali ich przekupić, po czym wykalkulowali, że znacznie taniej będzie ich po prostu zastraszyć.

Podwórza w Getcie zostały podzielone liniami frontu, wyznaczającymi granice politycznych królestw jasnoskórych pretendentów do władzy - sprytnego i bezwzględnego Edwarda Seagi, przezywanego "Syryjczykiem", oraz pięknisia Michaela Manleya, który znudzony i zepsuty bogactwem postanowił zostać rewolucjonistą. Opłacane przez nich armie ulicznych złodziejaszków i zbirów podbijały i terroryzowały całe dzielnice Getta, a także szturmowały i oblegały te zakątki, gdzie zadomowili się wrogowie. Biedacy, którym przyszło w tym czasie żyć w Trench Town, zostali zaszeregowani do którejś z dwóch politycznych partii, stając się tym samym nienawistnymi wrogami swoich dotychczasowych sąsiadów.

Trench Town stało się prawdziwym gettem. Przestała zaglądać tu policja, by pilnować ogłoszonego przez rząd zakazu pojawiania się na ulicy po zmierzchu, a nawet strażacy wzywani do nocnych pożarów. Nikt więc nie gasił ognia, nikt nie sprzątał śmieci, nikt niczego nie remontował ani nie kończył żadnych rozpoczętych przed laty budowli. Dyrektorzy kin, którzy postanowili nie zamykać lokali nawet w czas wojny, ściągali podziurawione kulami płócienne ekrany i wyświetlali filmy na pobielonych betonowych murach.

Marley, który próbował powstrzymać tę wojnę, o mało nie stał się jej kolejną ofiarą. "Piękniś" Manley zaczarował go rewolucyjnymi zaklęciami i namówił, by wystąpił na koncercie "Uśmiechnij się, Jamajko". "Żadnej polityki" - przysięgał. Bob nie zwrócił uwagi, że tylko jedenaście dni dzieliło jego występ od daty wyborów, decydującej bitwy w wojnie o władzę. Nigdy nie wyjaśniono, kto chciał śmierci Marleya. Manley oskarżał Seagę, Seaga Manleya.

Według Pauliego, tej nocy Marley umarł po raz pierwszy. Przekonał się, że nie może być bezpieczny nawet wśród tych, których uznawał za swoich braci. Przekonał się też, z jaką łatwością sługom Babilonu udało się wyprowadzić na manowce jego, uważanego na wyspie za Przewodnika do Syjonu. Wszyscy niedoszli zabójcy Marleya zginęli. Jednego znaleziono z kulą w głowie w Nowym Jorku, drugiego w Kingston, kilku innych - z poderżniętymi gardłami w Górach Błękitnych. Dwóch ostatnich widywano, jak błąkali się po mieście, bredząc coś o wężach, kłębiących się im w czaszkach i przeżerających im czerepy i oczodoły, by wydostać się na wolność. Jeden powiesił się potem na drzewie w parafii św. Katarzyny. Drugi przepadł bez wieści.

Druga śmierć Mistrza nastąpiła, zdaniem Pauliego, podczas jego podróży do Afryki. Ziemia Obiecana, Syjon, wydawała się być jeszcze gorszym Babilonem niż wyspa, którą zostawił za sobą. Wszędzie wojny, głód, bieda, brud, brutalni tyrani, z których żaden nie przejął władzy zgodnie z wolą ludu. Zawód czekał go nawet w Zimbabwe, dokąd przybył, by swoim występem uczcić Dzień Niepodległości i zwycięstwa w wojnie wyzwoleńczej. W Zimbabwe, które wydawało się być ostatnią nadzieją, ze stadionu, na którym miał śpiewać, policja pałkami i gazem łzawiącym przepędzała tysiące rewolucjonistów i partyzantów.

Zabrakło dla nich biletów, a może po prostu nie było ich na nie stać. Ich dawni towarzysze, a dziś przywódcy, z wysokości zarezerwowanej dla dygnitarzy honorowej trybuny przyglądali się widowisku z rozbawieniem, a także z gniewem, że plebs ośmielił się podejść do nich tak blisko. W tropikalnych ciemnościach ludzie walczyli ze sobą, krzyczeli. Nikt nie słuchał ani jego muzyki, ani tego, co miał do powiedzenia. Wraz z oparami gazu łzawiącego nad sceną rozwiała się ostatecznie wizja Marleya zgodnej i solidarnej Afryki, którą żył tyle lat i która go tam ściągnęła.

Wkrótce potem umarł naprawdę.

Judy Mowatt, która śpiewała w jego zespole, siedziała tego dnia na werandzie przed domem. Dzień był pogodny, więc zdziwiła się, słysząc jakby straszny grzmot nadciągającej burzy. Podniosła głowę i dojrzała błyskawicę, która przez otwarte okno trafiła w wiszący na ścianie oszklony portret Marleya. Chwilę później w radiu podano, że Bob nie żyje.

Babilon zawłaszcza Marleya

Paulie nie poszedł na pogrzeb Mistrza. Słudzy Babilonu uczynili z pochówku swoje triumfalne święto. Manley i Seaga, którzy wcześniej usiłowali go zgładzić jako najgorszego wroga, teraz ogłosili go bohaterem narodowym Jamajki. Marley, najsławniejszy z rastafarian, bohaterem Babilonu! Jeszcze nie skończyła się żałoba, a oni już kalkulowali, jak wykorzystać i spieniężyć legendę Marleya, jego muzykę i religię.

Wielu braci rasta, którzy przybyli na stadion, by pożegnać Marleya, nie wierzyło, że drobna postać spoczywająca na wojskowej lawecie to właśnie on. Bob miał gładko ogoloną, woskową twarz, a warkocze jedynie przyczepione do włóczkowej czapki na głowie. Lwia grzywa wypad- ła mu po kuracji cudzoziemskich medyków.

W tłumie szeptano ze zgrozą, że skłócony ze starszyzną rasta Bob (starsi rasta od dawna sarkali, że Marley niewystarczająco szczodrze dzieli się z nimi swoim majątkiem) dał się ochrzcić w imię Jezusa. No i umarł. Co do tego nie można było mieć wątpliwości. Czyżby więc miał się okazać tylko kolejnym fałszywym prorokiem?

"Ludzie uwielbiają, jak się ktoś dla nich poświęca. Sami nie kiwną palcem w swojej sprawie, ale uwielbiają, jak ktoś inny idzie za nich na krzyż" - mówił Paulie, nie odrywając wzroku od stojącego naprzeciwko niego muru.

Sklep przy Drodze Nadziei

Było ich pięciu z Betonowej Dżungli. Paulie, Frank Genus, Warren Wint, Robert i Kelly. Codziennie o brzasku pustymi jeszcze ulicami wyruszali z Getta w wędrówkę na Drogę Nadziei, by przyłączyć się do świty Mistrza. Kiedy umarł, niemal przestali się widywać. Ich drogi się rozeszły.

Frank Genus wyjechał ze swoją kobietą z miasta na Plażę Skarbów, gdzie założył wspólnotę rasta. Prowadzili oberżę, łowili ryby, upra- wiali maleńkie poletko nad zatoką. Frank nie myśli już o powrocie do Afryki. "Afryka jest we mnie" - powtarza i jak szczęśliwy człowiek wydaje się być pogodzony z losem i samym sobą.

Wkrótce po śmierci Marleya Warren Wint wyniósł się z Getta. Sprzedał wszystko i wyjechał do Londynu. Kiedy wrócił, nosił już krótko ostrzyżone włosy i eleganckie okulary. A kiedy dostał pracę jako dziennikarz w gazecie, przestał nawet popalać gandzię.

Z nich wszystkich chyba tylko Robert miał prawdziwy talent muzyczny. Ale nie udało mu się wdrapać na scenę. Jakoś niespecjalnie się o to starał, gdy gospodarzem na Drodze Nadziei był jeszcze Marley. A po śmierci Boba skończyło się wspólne muzykowanie i trzeba było zbierać graty. Robert wylądował w końcu jako subiekt w sklepie z płytami przy ulicy Drzewa w Połowie Drogi. Po pracy, żeby wykarmić wciąż powięk-szającą się mu rodzinę, do późnej nocy zaczepiał przed kinami ludzi, próbując wcisnąć im za kilka miedziaków wyniesione pod pachą zeszyty z nutami. Tak jak muzyka i seks były niegdyś jego obsesją, tak teraz rodzina i pieniądze na jej utrzymanie stały się jego jarzmem.

Kelly przepadł bez śladu. Podobno wdał się w złe towarzystwo i miał kłopoty z prawem. Podobno widziano go w Negril, gdzie handlował narkotykami, a także tytoniem i rumem sprowadzanymi pokątnie z Kuby. Podobno dorobił się majątku i wyjechał do Ameryki. Podobno zginął w zasadzce, jaką na przemytników zastawiła na plaży policja. Jak było naprawdę, nikt nie wie.

Tylko Frank Genus nie poddał się Babilonowi. Pozostali ulegli mu w taki czy inny sposób. Raczej ulegli, niż się zaprzedali, choć efekt pozostawał ten sam. Podzielili tym samym los większości rodaków, potomków afrykańskich niewolników, którzy przez wieki śniąc o wolności, już wolni potrafili jedynie naśladować swoich dawnych ciemięzców.

Paulie nie uważał się jeszcze wcale za pokonanego przez Babilon, ale przyznawał, że i jego opadało zwątpienie. Zwłaszcza gdy przychodził, sam już nie wiedział po co, do domu przy Drodze Nadziei, przemienionym po śmierci Mistrza w skansen, salę kinową i sklep z pamiątkami. Gdy spoglądał na jarmarczną, odlaną z betonu statuetkę przed werandą, uświadamiał sobie, że Marley jako rewolucjonista, podobnie jak Che Guevarra, nie tylko ponosił same porażki za życia. Prawdziwy cios, tak jak Argentyńczykowi, zadano mu po śmierci, gdy jego wizerunek i wszystko, czym żył i w co wierzył, wystawiono jak towar na stragany. Babilon nie tylko nie poddał się groźnie wyglądającym wojownikom, nie tylko pokonał ich, lecz także uczynił swoimi niewolnikami, bezwolnie powiększającymi jego potęgę.

Każdy z piątki przyjaciół z Betonowej Dżungli inaczej pojmował i postrzegał Mistrza. Inaczej niż Frank Genus, Paulie nie widział w Marleyu mesjasza. Przyznawał jednak, że czasami zazdrości przyjacielowi, który nie zdradzając żadnej z młodzieńczych zasad, porzucił Babilon i osiadł w Syjonie, który sam sobie zbudował. Pauliemu zabrakło wiary. A może tylko odwagi.

Syjon jest marzeniem, ideałem. Babilon jest zwątpieniem, rezygnacją. Babilon jest we mnie. Syjon jest we mnie

Wojciech Jagielski

01-11-2000

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin