Rafael Marin
Krople światła
Przełożył z hiszpańskiego Tomasz Pindel
Tytuł oryginalny: Lagrimas de luz
Rok pierwszego wydania: 2003
Rok pierwszego wydania polskiego: 2003
Ziemią i ludzkością włada potężna Korporacja, uosabiana przez komputer zwany Nowym Jorkiem. Istnieje tylko jedna i jedynie słuszna ideologia - Podbój. Ludzie są tylko trybikami wielkiej machiny. Hamlet Evans marzy, by zostać Poetą, żołnierzem Podboju, mającym opiewać wielkie czyny konkwistadorów. Kiedy jednak nim zostanie, przekonuje się, że prawda o ekspansji jest inna, niż maluje ją propaganda... Postanawia się zbuntować.
Oto zasada, literatura i sztuka stojące w poprawnym szyku. Ratunkiem społeczeństwa jest tak literatura jak polityka. Wszyscy wiedzą, że poezja to rzecz błaha, nieważna, bezpłodna, próżna, oddająca się dziecinnemu wyszukiwaniu rymów; i dlatego należy się jej bać. Trzeba poskramiać myślicieli. Niebezpiecznie wynosić ich na ołtarze. Kimże jest poeta? Jeśli oddaje się mu cześć - nikim; ale jeśli się go prześladuje, wówczas jest wszystkim.
Victor Hugo
Strzepuję kurz ze starej, rudej peruki i umieszczam ją ostrożnie na włosach, układam trochę bokiem, żeby nie wyglądała zbyt naturalnie, ale jednak dość prosto, żeby nie była groteskowa. Tak dobrze. Otwieram i zamykam oczy, i stwierdzam, że trzeba dodać trochę różu na powieki. Doskonale, tak jest dużo lepiej. Potem nakładam sobie nos, zielony jak groszek, czarny kapelusz i bardzo biały plastikowy kwiat. Niech świat staje na baczność, oto nadchodzi Hamlet.
Znowu przyglądam się sobie w zwierciadle, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku. I jest. To sympatyczne monstrum to ja, Hamlet Evans, kolorowy i uwielbiany przez tłumy klaun. Uśmiecham się do siebie ustami uwydatnionymi przez makijaż, ale nie wydaję się sobie zbyt śmieszny. Jestem bardzo wymagającą publicznością, ale to w końcu zrozumiałe: znam wszystkie swoje dowcipy.
Ktoś stuka do drzwi dając mi znać, że zostały dwie minuty do mojego wyjścia na arenę. Przytakuję głową, że już idę, jak gdyby ten ktoś mógł mnie zobaczyć. Dwie minuty. Wystarczająco dużo czasu, żeby wypalić ostatniego papierosa. Zapalam skręta z haszyszu i smakuję go powolutku, a dym spowija odbitą w lustrze postać fantasmagorycznego klauna. Fajny jest hasz... sprawia, że wszystko widzisz inaczej. Stajesz się sympatyczniejszy, bystrzejszy. To świetny towarzysz, kiedy masz wyjść na scenę i powtarzać w kółko gagi, a nie czujesz akurat zbytniej weny; kiedy miałbyś ochotę zamienić splendor oklasków na odrobinę odpoczynku i romantyczną kolację przy blasku świec z Wim. Wim. Martwię się o Wim. Ostatnio jest coraz bardziej blada, grobowo blada. Nawet nie chcę się nad tym zastanawiać, ale wiem, że Wim myśli o śmierci. Bez przerwy, dzień i noc. Śmierć.
Głos zawiadamia mnie, że przyszła moja kolej. Gaszę papierosa i z wysiłkiem wstaję z krzesła, w niewygodnych butach, szczęśliwy, że przerwali mi tę zapowiadającą się dość ponuro halucynację: Wimdyl nieżywa, skrzydła złamane, płaska, słabowita pierś. Wimdyl konająca obok poczwarki, skończona na zawsze, zwiędła, zniszczona... Nie. Teraz nie mogę myśleć o śmierci. Potem może i tak, ale nie teraz. Nie w tej chwili. Muszę wyjść i wystąpić. Muszę rozśmieszyć moją publiczność. I śmiać się samemu. Zapomnieć. Mój Boże, zapomnieć. Nie chcę skończyć jako klasyczny smutny błazen.
Ach, wiedziałem, że o czymś zapomniałem. Rękawiczki, jak zwykle, przeklęte i absurdalne rękawiczki. Jedna biała, druga czarna, tak jak moja twarz, jak moja dusza. Rękawiczki. Nakładam je szybko, przebiegając wzrokiem po garderobie w poszukiwaniu parasola i mojej małej klatki. W klatce siedzi dość smutny papierowy ptaszek. Publiczność zanosi się ze śmiechu, kiedy ptaszek zaczyna melodyjnie śpiewać arię z Rigoletta. Publiczność. Klatka. Wycieram ją rękawem i sekundę później już jestem na zewnątrz, maszerując zbyt prosto jak na klauna. Z oddali słychać oklaski, co oznacza, że poprzedni numer się spodobał. To dla mnie dobra wiadomość. Moi kompani z dnia na dzień coraz wyżej podnoszą poprzeczkę, ale ja nigdy nie zawodzę publiczności.
Za kulisami zamieszanie tak wielkie jak zwykle. Prawdziwy chaos: artyści są tam, gdzie być nie powinni; akrobaci przyglądają się z boku młodym lwiętom, podczas gdy ich treser próbuje ostrożnie odebrać im resztki trapezu; otyłe brodate kobiety narzekają, że nigdy nie mają apetytu; chude jak nitka gimnastyczki pałaszują, jak gdyby cały świat był jedną wielką porcją jedzenia; półudomowione zwierzęta pałętają się swobodnie, doprowadzając wszystkich do szału, za wyjątkiem swych opiekunów, którzy śpią snem sprawiedliwego w klatkach; technicy i elektrycy, upaprani jak nieboskie stworzenia, którzy na pierwszy rzut oka wydają się niezdolni, by połączyć dwa kable, choć prawdopodobnie są lepsi niż wszyscy technicy i elektrycy Korporacji razem wzięci. I zapach trocin, potu, ludzkich i zwierzęcych odchodów. Jaskrawy i wypłowiały kolor namiotu, woń alkoholu, którą wystarczy tylko poczuć, a od razu upija, słodkawy zapach haszyszowego dymu unoszący się w powietrzu. Cyrk. Kulisy to cudowny chaos i kiedy się na nie patrzy, można by pomyśleć, że na arenie nic się nie uda, że wszystko okaże się totalną klapą. Jestem tu już od trzech lat i wiem, że każdy wieczór jest taki sam. Wszystko przebiega tak samo, na arenie i w garderobach. Zawsze ta sama owacja, tam na zewnątrz, zawsze ta sama kolejność. Zawsze te same narzekania, to samo zniechęcenie pełne satysfakcji, ta sama harmonijna anarchia. Cyrk. Mój cyrk.
Podczas gdy poprzedni numer z wolna dobiega końca, podchodzę do jednego z pracowników, wielkiego faceta o poszarpanych uszach, który czasem robi za portiera, a czasem za ochroniarza, i tonem prawdziwego impresaria, niemal obojętnie, pytam, jak leci. On wie, że chcę wiedzieć wszystko. Wygląda nawet, jakby na mnie czekał, bo wypluwa to, co żuł (Boże, mam nadzieję, że to nie była jego racja żywnościowa) i patrzy mi szczerze w oczy. Widzę swoje odbicie w jego źrenicach i mam wrażenie, że jestem groteskowy.
- Wszystko w normie. Mamy gdzieś połowę obłożenia, Hamlet. Starczy na pokrycie kosztów, nic więcej. Było trochę kłopotów. Dość poważnych. Wim nie dała rady latać. Skrzydła jej nie wyszły i musieliśmy użyć niwelatora grawitacji, żeby ją unieść. Publiczność i tak klaskała. Technik od laserów odwalił kawał dobrej roboty, ale zabrali ci połowę numeru. Musisz go przerobić.
- Dzisiaj się postaram. Jak się czuje Wim?
- Teraz odpoczywa. Zanieśliśmy ją do poczwarki i położyliśmy spać. Dok puścił jej łagodną muzykę: Chopina. Mówi, że to ją uspokoi, a skrzydła może jutro wyjdą, to tylko kwestia chęci.
- Zajrzę do niej.
- Nie masz czasu, Hamlet. Twój numer właśnie się zaczyna, a Dok powiedział, że lepiej jej nie przeszkadzać. Musisz dziś zabłysnąć, jeśli chcesz, żeby jutro ktoś przyszedł nas oglądać. A, byłbym zapomniał. Manuel spadł z konia i złamał sobie nogę, w każdym razie niewiele brakowało. Już może chodzić. Dok natychmiast go opatrzył, więc nawet mógł dokończyć swój numer. Chociaż był bardzo spięty, prawdę mówiąc. Zwierzęta są dziś bardzo niespokojne. Drżą od jakiegoś czasu, wygląda na to, że wyczuwają niebezpieczeństwo.
Jeszcze tego mi brakowało. Więcej kłopotów. Jeśli Wimdyl nie mogła wydobyć skrzydeł, to oznacza, że nie będzie w stanie zrobić tego przez wiele dni. Być może nigdy. Depresja, którą ma już od jakiegoś czasu, jeszcze się powiększy, a ja nawet nie będę mógł się z nią kochać, żeby ją pocieszyć. O rety. A zwierzęta są niespokojne. Oby nie przeczuwały następnej burzy magnetycznej, takiej jak ta, która nas dopadła koło Dagharty. Nauczyłem się wierzyć w zwierzęcy instynkt. Teraz wiem, że jeśli zachowują się nerwowo, to nigdy bez przyczyny.
Ktoś dudni w bęben, uzyskując doskonały efekt stereofoniczny i wyraźnie słyszę konferansjera, potężnym głosem zapowiadającego mój numer. Wchodzę z trudem do działa, przygotowuję się i liczę do dziesięciu, biorę oddech, polecam się Bogu i wylatuję wystrzelony w powietrze. Co za popieprzona praca: klaun, człowiek-kula i dyrektor cyrku w jednym.
Przemieniony w kolorową smugę przecinam przestrzeń i zaczynam opadać, szybko i zwinnie, jak atakujący wąż. Na szczęście szyb antygrawitacyjny jest na miejscu i sunę nim kilka metrów. Wolę nie myśleć, co się stanie, jeśli niwelator kiedyś się zepsuje. To będzie mój ostatni występ, bez wątpienia najlepszy.
Kiedy już prawie dotykam ziemi, technik zmienia kierunek ciążenia i lecę do góry, odbijając się idiotycznie jak piłka. Publiczność zaczyna się śmiać, najpierw cicho, a potem coraz głośniej; zanim zdaję sobie sprawę, co się dzieje, dosłownie ryczą z radości. Zapominam o zwierzętach, pieniądzach, mojej cholernej depresji, a nawet o Wimdyl, i skupiam się na występie. Otwieram i zamykam parasol, wierzgam nogami, gubię kapelusz w szybie antygrawitacyjnym, kiedy już prawie udaje mi się z niego wydostać. Mój najlepszy numer wszechczasów. Świat to jeden wielki skecz. Przestałem opowiadać kiepskie dowcipy od czasu, kiedy zabrali Charlesa (i gdziekolwiek jesteś, stary draniu, wiesz, że nie zapominamy o tobie), w cichym proteście po utracie mojego towarzysza i mistrza. Publiczność się śmieje, skręca się ze śmiechu i klaszcze, nie mając pojęcia, że mój poprzedni numer (nasz poprzedni numer, bracie) był sto razy lepszy. Bo publiczność, choć zawsze jest taka sama, co wieczór jest inna.
Przeciągam numer nad miarę, starając się, jak dawno się nie starałem, chcę zrobić dobre wrażenie, żeby widzowie nas polecali i żeby jutro przyszło ich więcej. Zarabiam teraz na naszą kolację: my, klauni, zawsze cieszymy się największą popularnością, to nas najbardziej kochają. Przez filtr świetlny widzę, że publiczność dobrze się bawi. Trudno żeby nie! Dzięki całej gamie wielokolorowych laserów (bo laser nie służy tylko do zabijania, moi państwo), mój numer zachwyca absolutnie każdego. Robi wrażenie. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem się na ekranie 3-D i jak zaskoczył mnie efekt, jaki można uzyskać dzięki współgraniu kolorów z ludzką sylwetką, moją sylwetką. Niebieskie światło daje wrażenie niezwykłości, cudowności; oznacza, że wszystko idzie dobrze. Zielone, choć go nie łapię, sygnalizuje, że wychylam się trochę za bardzo z szybu anty grawitacyjnego. A sygnał czerwony to alarm. Oznacza dosłownie: „Kończ numer, mamy kłopoty”.
To właśnie czerwone światło świeci teraz na mnie, ciepłe i odpychające jak Piekło. Kłopoty. Wim wyszła z poczwarki? Zwierzęta rzucają się w boksach? Idzie burza magnetyczna? Nie, to nie może być burza. Już dawno wysiadłby prąd, a ja leżałbym na ziemi ze skręconym karkiem, a nie unosił się tu, na górze, szukając gorączkowo parasola. Kłopoty. Zawsze kłopoty. Obracam się jeszcze dwa razy przed lądowaniem, bardziej przez siłę inercji, niż z chęci spuentowania numeru i docieram do krawędzi. Jak zawsze rozlega się detonacja i znikam ze środka szybu. Przemierzam w odwrotnym kierunku drogę, którą przyszedłem, rozmazany jak plama kawy w szklance wody. Brawa są tak spektakularne jak moje zniknięcie, ale nie wychodzę już, by pomachać publiczności. Nie ma czasu. Wyłażę z działa najszybciej jak mogę i biegnę. Osiłek, Mostachos, już na mnie czeka. Jest bardzo spokojny, opanowany, chłodny. To oznacza, że mamy poważne kłopoty.
- Wimdyl?
- Nic jej nie jest - uspokaja mnie dryblas, odbierając mój kapelusz, odczepiając nos, którego koloru nie widzę, ściągając mi perukę i ocierając pot ściekający jak żelatyna po mojej pomalowanej na biało twarzy. - Mamy poważniejszy kłopot. Szukają nas oddziały szturmowe. Zlokalizował nas krążownik Korporacji.
Z klauna przemieniam się w szefa. Zdejmuję rękawiczki, rozpinam koszulę, zrzucam szerokie buty. Oddziały szturmowe. To tysiąc razy gorzej niż burza magnetyczna. Jeśli nas znajdą - już po nas. Zakazany cyrk zostanie zniszczony. Nagle planetoida robi się cholernie niegościnna.
- Pozbierajcie wszystko - rozkazuję. - Migiem. Kurtyna ma być zwinięta za trzy minuty. Zdemontujcie ją, jak tylko wyjdzie publiczność. Szybko! Szybko!
Słuchają mnie. Wszyscy bierzemy się ostro do pracy, współdziałając jak jeden organizm, jeden człowiek. Odpuszczamy sobie finał na rzecz czegoś dużo piękniejszego: naszego życia. Widzowie nie bardzo rozumieją, co się dzieje, ktoś niezadowolony protestuje. Nieważne. W tym momencie publiczność przestała nas obchodzić. Nie upłynęła nawet minuta, kiedy nasze trzy okręty z konwoju były już przygotowane, z odpalonymi silnikami, gotowe, by wiać stąd, kiedy tylko się da.
- Hamlet! Hamlet!
To woła mnie Roco, prestidigitator i technik od ekranu, który wykorzystujemy jako radar. Przybiega spocony i blady, z uszu wiszą mu metalowe słuchawki i kable podłączeń.
- To lodołamacz, Hamlet! Tylko jeden! To musi być Skorpion. Tak na oko będzie tu za jakieś sześćdziesiąt minut! Musiał nas namierzyć, bo kieruje się dokładnie tutaj!
- Zgasić światła! - wrzeszczę. - Zużywać tylko niezbędną moc! Te zwierzęta mają natychmiast znaleźć się w klatkach! Wszyscy do swoich okrętów i niech Rab ma nas w opiece!
Skąpo odziane woltyżerki biegną przez arenę, niosąc zwoje gazy i cekinów, pragnąc znaleźć się w niezbyt komfortowym wnętrzu pierwszego z okrętów. Następnie ładuje się zwierzęta w klatkach. Jakieś dziecko płacze przestraszone. To Gino. Biorę go na ręce, trochę uspokajam. Potem będzie czas, żeby oddać go matce. Ktoś biegnie z poczwarką Wim, pomagam mu i pakujemy ją na okręt flagowy. Pędzę przez korytarze. Pilot jest już podłączony do komputera, przemieniony w konglomerat ciała, metalu i kabli oblanych plastikiem. Oferuję mu pomoc, ale jej nie przyjmuje. Wie, że w tej chwili do niczego mu się nie przydam.
- Nie, Hamlet. Ty uspokajaj innych. Zanieś to dziecko do matki i wracaj na swoje miejsce. Przypnij się do siedzenia, bo start będzie ostry.
Słucham go. Oddaję dziecko w bardziej opiekuńcze ręce. Pilnuję porządku, starając się nie okazywać wewnętrznego strachu, który mnie paraliżuje. Z głośników dobywa się głos pilota informujący, że startujemy. Łączy się ze słodkawym, dudniącym, metalicznym dźwiękiem. To zespolenie.
Przypinam się mocno do siedzenia i kiedy wylatujemy w przestrzeń, modlę się, żeby nas nie dopadli.
Miałem dwadzieścia lat i przez całe życie tylko narzekałem. Urodziłem się na starej, zapomnianej Ziemi w czasach, kiedy najbardziej niesamowite fantazje wydawały się być w zasięgu ręki. Ha! Kiedy nasi żołnierze podbijali nowe gwiazdy, kiedy do Korporacji należały najniezwyklejsze światy, jakich żaden pisarz nie wymyślił, kiedy we wszechświecie żyło ze sobą więcej ras, niż mógłby przez całe życie zaprojektować nawet najzdolniejszy grafik. Ja i inni mi podobni tkwiliśmy jak skazańcy na tym małym niebieskim globie, przykuci do niego jak ludzie żyjący tu dwa tysiące lat temu, tak daleko od zmian zachodzących codziennie w naszej społeczności, jak pustelnicy w swoich jaskiniach. Byliśmy tylko Ziemianami. Nigdy nie widzieliśmy z bliska gwiazd. Nawet nie dotknęliśmy stopą jałowego Księżyca. Byliśmy biednymi i nic niewartymi pariasami, plebsem. Nasze dowody tożsamości, oznaczone czerwoną gwiazdką i czarną kropką, głosiły prawdę, która krzywdziła nas i bolała za każdym razem, gdy spotykaliśmy jakiegoś weterana z przestrzeni: byliśmy niezdatni. Nasza kondycja fizyczna okazała się niewłaściwa, nasze zdolności manualne do niczego tam na górze nieprzydatne, po prostu musieliśmy tu zostać, żeby zachować równowagę i nie zakłócać rytmu produkcyjnego. Tak nam mówiono. Albo musieliśmy tu tkwić, przykuci do Ziemi ze względu na brak wystarczającej do przekupienia programisty ilości kredytów, albo brak znajomości we wpływowych sferach, które w jakiś sposób mogłyby załatwić stanowisko pomocnika robota w którymś z samotnych i pustynnych światów.
Nie. My byliśmy tutaj i prowadziliśmy życie tak normalne, jak jakiś znudzony człowiek z Drugich Wieków Średnich. Czytałem o tym kiedyś w jednym dzienniku spisanym przez kogoś, kto umarł bardzo dawno temu, a jego imienia historia nie zachowała. To był dziennik obejmujący trochę ponad rok i natknąłem się na niego przypadkowo w taniej księgarni. Anonimowy autor musiał być dziewczyną mniej więcej w moim wieku: pisała ciągle o seksie, a jej ulubioną rozrywką była gra w krykieta. Nie wiem, jak się jej życie ułożyło, ale rok opisany na stronach dziennika musiał być bardzo przygnębiający. Książka wręcz ociekała frustracją. Panienka narzekała na to, że jej życie jest monotonne i bardzo często powtarzała, że urodziła się zbyt późno lub zbyt wcześnie. Jej pesymizm czasami sprawiał wrażenie niemal proroctwa: jedno ze zdań, którego brzmienia już sobie nie przypomnę, choć starałem się nauczyć go na pamięć, ewidentnie odnosiło się do mnie. Ona wiedziała, że w przyszłości - czyli mojej teraźniejszości - byłaby tylko jedną z wielu. Przeczuwała, że nawet jeśliby się urodziła tysiąc lat później, to nie udałoby się jej opuścić Ziemi. Że gwiazdy, tak jak luksusowe życie aktorek w jej i moich czasach, jak gra w mistrzowskim klubie ligi europejskiej, jak posiadanie nieskończonego bogactwa i własnego prywatnego raju, i bycie wielbionym, podziwianym i szanowanym, że wszystko to, o czym marzyliśmy ona i ja, miało spotkać innych, nie nas. Wiedziała, tak jak ja wiem i boleję nad tym, że świat jest piękny tylko dla nielicznych. I jej pesymizm był słuszny. Miała rację. Ciesz się, że urodziłaś się w swoich czasach, koleżanko.
Byłem taki sam jak ona. Ziemia? Kupa gruzu unosząca się wokół żółtego jaja, okrążenie za okrążeniem. Praktycznie bez wyjścia. Bez szans. Przerażała mnie myśl o miliardach istot takich jak ja. Iluż głupców marzyło o zostawieniu tego starego i zmurszałego świata, choćby i po to, żeby znaleźć śmierć w jakiejś zapadłej dziurze. Przerażało mnie, ilu niezdatnych, takich jak ja, bezkrytycznie oddawało się podobnym marzeniom. A ilu nawet na to nie było stać. Ja śniłem na jawie i wiedziałem, że marzenia nic mi nie dadzą. Marzenia są gówno warte, a jeśli do tego zeświruję, to nie ułatwi mi to wyjazdu z tej planety.
Bo ja wcale nie chciałem być pilotem. Nie chciałem być kimś takim, choć marzyli o tym wszyscy. Nie zamierzałem stać się ciałem podłączonym do pół miliona kabli. Ja byłem inny. Miałem ideały, taki same, jak autorka dziennika. Potrzebowałem sławy, żeby przetrwać w pamięci ludzi, a jeśli to potrzebne, to oddać życie za jakąś sprawę. Ale nie było żadnej sprawy. Nie dla nas. Żadnej. Kosmos, planety, dziwne i olśniewające cywilizacje pociągały mnie, bo były czymś nowym, czymś odmiennym i odległym, ale z równą chęcią stałbym się gwiazdą squasha albo utalentowanym śpiewakiem, albo aktorem sensokina, albo uznanym pisarzem.
Chciałem pisać. Układać opowieści. Wymyślać je. Miałem pewną łatwość pisania - wciąż ją mam - ale bałem się o tym marzyć. Wydawało mi się to zbyt niedostępne. Pisarz nie zarabiał wystarczająco dużo drachm, żeby żyć przyzwoicie. Wiedziałem o tym, ale mnie to nie obchodziło. Pisarz zazwyczaj nawet nie ruszał swojego tyłka z tej cholernej Ziemi. Mniejsza o to. Pisarze nie mają już nic do powiedzenia, prorokowano mi, i to mnie martwiło. Pisarza nie poważano bardziej niż robota-kelnera czy tanią dziwkę z przedmieścia. Jego pisarskie powołanie nie było więcej warte niż papier, na którym pisał. Ludzkość wydała już zbyt wielu pisarzy, mówili wszyscy. Teraz nastał czas zwycięstw i podboju. A poza tym wszystko już opowiedziano - ostrzegali mnie - o czym będziesz pisał? Nie wiem. Nie wiem. Pomysły same przyjdą. Kiedyś znajdę coś dobrego, odpowiadałem niezmiennie, wzruszając ramionami, nie zwracając na nich uwagi, choć wiedziałem, że mają rację. To nie było żadne wyjście. Pisarz nie ma już większego znaczenia. Musiałby być genialny, żeby się wybić, a system i tak szybko by go wchłonął. To nie było wyjście. Kolejne drzwi zatrzaskiwały się przed moją przyszłością. Mój jedyny prawdziwy talent (oprócz bycia absolutnym idiotą) na nic mi się nie przyda. Zupełnie na nic.
Miałem dwadzieścia lat i żyłem trochę z głową w chmurach. Podejrzewam, że niektórzy znajomi mieli mnie za stukniętego. Zresztą najzupełniej słusznie. Miałem dwadzieścia lat i dzisiaj, po upływie całego tego czasu, nie wiem, czy zrobiłbym to samo, co wtedy. Może nie. Może tak. Lata trudów i nędzy z czasem zabiły we mnie idealistyczne skłonności. Chociaż nie, zrobiłbym to samo. Podenerwowany i niepewny, jak wtedy. Obawiając się, że odpowiedź może brzmieć „nie”. Wiedząc, że wszystko rozsypie się jak domek z kart, jeśli Nowy Jork nie uzna mnie za nadającego się na stanowisko poety. Tak, myślę, że znowu bym to zrobił. Na pewno. I dzisiaj, choć nie osiągnąłem niczego, o czym marzył ten głupi chłopak, jakim byłem, dziś myślę, że tak naprawdę wszystko okazało się bardzo proste, że zawdzięczam to niesamowitemu kaprysowi zmiennego szczęścia.
Moi rodzice, cała moja rodzina, pracowali, jak wszyscy inni z miasta, w Fabryce, syntetyzując żywność. Ja też powinienem był skończyć jak oni, choć brzmi to melodramatycznie. Nawet przepracowałem tam miesiąc podczas wakacji, dla zarobku. Zostały mi dwa lata do wygaśnięcia okresowej legitymacji studenckiej, a wtedy, jeśli chciałbym jeść - a chciałem - nie miałbym innego wyjścia niż zająć się wytwarzaniem tych świństw, którymi karmiono ludzi. Ale tymczasem szukałem pracy w Korporacji. I wszyscy, bardzo uprzejmie, zatrzaskiwali mi drzwi przed nosem.
Nie mogłem być pilotem. Tak naprawdę, tak jak mówiłem, była to praca, która nie interesowała mnie w najmniejszym stopniu. Tyle że dobrze płacili, komputer, którym się stawałeś, robił wszystko za ciebie, no i sporo się podróżowało. Nie odpowiadało mi to, choć praca była niezła. Stanąłem do konkursu i zaliczyłem prawie wszystkie testy, ale utrącili mnie na najłatwiejszym: jestem daltonistą. Wprawdzie umiem wskazać podstawowe kolory (przede wszystkim żółty, czerwony i niebieski), ale często je mylę, a wiele innych odcieni mój rejestr optyczny w ogóle nie odróżnia. Pilot jest ściśle podłączony do komputera i steruje okrętem na postawie impulsów zmysłowych i świetlnych. Dowodzona przeze mnie jednostka roztrzaskałaby się jeszcze przed dotarciem do warstwy eteru czy Księżyca.
Nie podoba mi się praca żołnierza. Nigdy mi się nie podobała. Już chyba wolałbym smrodek Fabryki, ale i tak nie miałem nawet możliwości starać się o przydział: wszystkie miejsca były zajęte na następne trzy lata. Ludzie z Korporacji rozmnażają się jak króliki i tysiące podobnych do mnie chłopaków siedziało na bezrobociu i upijało się z nudów.
Inne stanowiska też mnie nie interesowały, nawet nie miałem okazji dowiedzieć się, na czym polegają, toteż nie miałem innego wyjścia niż zostać poetą. Być może Nowy Jork uzna mnie za zdatnego na to stanowisko. Byłem jednym z niewielu tysięcy młodych ludzi, którzy umieli czytać i pisać, i potrafili układać teksty. Wysłałem podanie i kopie prawie wszystkich idiotyzmów, jakie dotąd napisałem. Bzdury bez ładu i składu, nie było w nich nic prócz pragnień. Wypełniłem formularze egzaminacyjne i praktycznie zapomniałem o sprawie. Nie wydawało mi się, żeby Nowy Jork chciał tracić czas na takiego typa jak ja.
Wierzyłem wtedy, że Nowy Jork jest w porządku. Nie wiem dlaczego. Wzbudzał moją sympatię. Wizja nieśmiertelnego człowieka podłączonego do miasta-komputera jawiła mi się jako coś wzniosłego. Dziś wydaje mi się to śmieszne. Biedny, samotny Nowy Jork, jeden wielki mózg, mój wiersz na jego temat musiał mu się wydać dość zabawny. Nieszczęśnik, dzisiaj to połączenie ciała i litej stali przyprawia mnie o dreszcze, ale wtedy go podziwiałem, bo wiedziałem, że losy całej Korporacji zależą o tego, jak będzie nią sterował. Później, kiedy miałem z nim więcej do czynienia, kiedy rutynowo podłączałem się do niego i zaczęły się kłopoty, przekonałem się, że to bydlę jest zimne jak metal, z którego go zrobiono. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń.
Żyłem w małym miasteczku na wybrzeżu, prawie wsi. Jakimś cudem ocean nie był zbyt zanieczyszczony i z prawdziwą rozkoszą zanurzałem się w jego cielsku. Rekiny już dawno zniknęły z ziemskich mórz.
Był sierpień. Lato toczyło się powoli, nie chcąc ustąpić, wyżywając się na nagich ciałach dziewcząt leżących na piasku. Już od dawna nie byłem prawiczkiem, bo seks był jedną z nielicznych rzeczy na Ziemi, z których można było korzystać łatwo i bez skrępowania, chociaż daleko mi było do podrywacza. Przez nieśmiałość traciłem codziennie najlepsze okazje i najładniejsze dziewczyny już dawno machnęły na mnie ręką, rozumiejąc i szanując moje domniemane odmienne upodobania, których absolutnie nie podzielałem. Biseksy i poliseksy nie pasowali mi, ale przez brak śmiałości marnowałem świetne okazje. Na szczęście zdarzały się dziewczyny, które same podchodziły do mnie i brały się do roboty bez ceregieli i pogaduszek. To jakiś okrutny paradoks, że ja, tak dobrze wysławiający się w piśmie (tak mi się przynajmniej wydawało), nie mogłem znaleźć odpowiednich słów, żeby nawiązać ciekawą znajomość.
Byłem kawalerem. Chyba nie muszę tego zaznaczać. Chociaż małżeństwa w młodym wieku były normą, ja należałem do zbuntowanego pokolenia, które wolało uprawiać miłość gdziekolwiek i z kimkolwiek, niż nakładać na siebie niezbyt uciążliwe jarzmo małżeństwa. Miałem dwóch ojców i trzy matki, byli bardzo szczęśliwi, a moi bracia (i bratowe) pobrali się i ich małżeństwa trzymały się dobrze, ale ja czułem, że nie znalazłem jeszcze swojej drugiej połowy. Kiedyś nawet już prawie się ożeniłem, ale jeden z narzeczonych stchórzył, a ja nie miałem ochoty zostać z dwiema kobietami i jednym facetem, który był bi. Oczywiście zostaliśmy przyjaciółmi, ale nie widywaliśmy się zbyt często. Dziewczyny wzięły ślub i potem stworzyły związek małżeński trzech lesbijek.
Chłopcy w moim wieku nie podzielali moich fascynacji. Fabryka nie wydawała im się wcale taka zła. Mój niedoszły współmałżonek nawet liczył na awans. Dziewczyny słuchały moich wynurzeń o tym, że zostanę pisarzem albo poetą, z czymś między podziwem a kpiną. Ale nie ja jeden snułem takie plany. Wielu innych marzyło o tym samym. Raz w tygodniu, czy coś takiego, spotykałem się z grupą znajomych o tych samych albo bardzo podobnych aspiracjach. Nie pamiętam zbyt dobrze, w jaki sposób ich poznałem. Zagadki losu. Każdy z nas poważnie myślał o tym, żeby zostać poetą, ale w głębi duszy wszyscy wiedzieliśmy, że nigdy nie uda nam się wynieść z tego miasta. Fabryka ciążyła nam jak młyński kamień u szyi.
Naszą grupę tworzyło siedem osób. Wcale nie byłem tam najstarszy, wręcz przeciwnie. Nazywaliśmy się po prostu Kołem. Nie mieliśmy żadnych papierów, nie byliśmy legalnie zarejestrowanym stowarzyszeniem literackim. Było nas pół tuzina stukniętych facetów, którzy pisali bardzo złe wiersze - tak mi się dziś zdaje - bo nie mieliśmy nic lepszego do roboty, no chyba paść trupem i leżeć w spokoju (w spokoju!) dziesięć lub dwanaście minut w oczekiwaniu, aż służby porządkowe wyślą nas, jeszcze ciepłych, prosto do najbliższej spalarki śmieci.
Koło nie utrzymywało kontaktów z innymi grupami poetyckimi. Za to ja, od czasu do czasu, owszem. Byłem na kilku zebraniach innych kół, ale wciąż uważałem, że moje jest najsympatyczniejsze. Na jednym z takich spotkań wynudziłem się jak mops. Wszystkim tam wydawało się, że są jakimś lordem Byronem, podczas gdy żaden nie zdobył i nigdy nie zdobędzie stanowiska poety. Na drugim spotkaniu zdałem sobie sprawę, ile jest tam zawiści i wzajemnych pretensji oraz jak wiele mają dobrego smaku (który mi wydawał się oczywiście okropny). Niektórzy byli hermafrodytami, inni poliseksami - ale nie było tam żadnej dziewczyny - toteż więcej już do nich nie wróciłem. Na innym ze spotkań rozpętała się taka dyskusja, że doszło do bitki na noże. Jeden z uczestników twierdził, że pewien autor z epoki nieco wcześniejszej niż Drugie Wieki Średnie (jakiś Borges, jeśli dobrze pamiętam) był skończonym maniakiem, a inny zapaleniec zaczął go bronić z takim zapałem, że obaj skończyli martwi. Nigdy tam już nie poszedłem i wydaje mi się, że tamta grupa (nazywała się „Kocie oczy”) niedługo potem zniknęła. Bardzo sympatyczna anegdota, jeśli się na to patrzy z perspektywy lat, przytrafiła mi się na zebraniu grupy zaciekłych lesbijskich feministek, które odebrały moje wystąpienie jako obraźliwe i chciały mnie ukarać, robiąc ze mnie wykastrowanego lwa.
Tak to wyglądało. Znałem pół setki stukniętych ludzi z marzeniami i pretensjami, i żaden z nich nie był prawdziwym poetą.
Koło nie zajmowało się wyłącznie poezją czy inną działalnością, którą można by uznać za literacką, być może dlatego, że wiedzieliśmy, iż nigdy nie uda nam się dostać do służby na gwiezdny okręt. Spędzaliśmy czas krytykując wszystko, co dało się krytykować, a nie było zabronione przez prawo, komentując ostatnie chwalebne podboje naszych żołnierzy gdzieś w kosmosie albo grając z roztargnieniem w bakarat. Stałem się w tym prawdziwym mistrzem. Poker i szachy nigdy nie były moją mocną stroną.
Ale Koło także pisało. Długie poematy erotyczne i wydumane intrygi pałacowe w wymyślonych światach, do których Korporacja jeszcze nie dotarła. Penetrowaliśmy przestrzeń z taką śmiałością, że prawie zaczynaliśmy wierzyć, iż któregoś dnia żołnierze rzeczywiście dotrą do tych fikcyjnych miejsc.
Poematy z początku miały bardzo dobre przyjęcie. Odnosiliśmy się do nich z szacunkiem, po bratersku, a kiedy tylko było to możliwe, z humorem. Ale po całym roku powtarzania metafor i nadużywania poliptotonów w coraz to bardziej rażący sposób, mieliśmy już tego dość. Rozważaliśmy możliwość, żeby przestać pisać. Ktoś zaproponował, by wstrzymać działalność twórczą i odczekać jakiś czas. Ten sierpniowy dzień, to popołudnie słonecznego żaru lejącego się na miasto, miało być ostatnim spotkaniem, na którym nasza grupa pisała wiersze, w każdym razie wspólnie. Ja też wiedziałem, że to ostatni raz, kiedy widzę się z resztą.
Strajk śmieciarzy to nic przyjemnego, zwłaszcza w środku lata, kiedy człowiek może łatwo skonać, jeśli tylko zbyt długo zatrzyma się na pogawędkę w piekielnym upale ulic z żelaza i cementu. Pracownicy (bo roboty są zbyt kosztowne i za czyste, żeby się tym zajmować) postanowili zażądać podwyżki zarobków i zwiększenia przydziału żywności. Racja była po ich stronie, toteż Koło nawet chciało wydać ulotki propagandowe, by ich poprzeć, tym bardziej, że mieliśmy tego roku łatwy dostęp do powielarki, ale idea upadła, bo doszliśmy do wniosku, że jedyne, co w ten sposób osiągniemy, to jeszcze większe zaśmiecenie ulic.
Toteż na moim ostatnim zebraniu z Kołem, w roli gościa honorowego występował przeraźliwy i przyprawiający o mdłości smród na wpół zgniłych odpadków, cykanie świerszczy za okapami i wypalony żywym ogniem w moich źrenicach obraz uroczych trójkątów na łonach dziewczyn z plaży. Zaczęliśmy z opóźnieniem, żartując, sam już nie pamiętam z czego. Byłem wtedy zbyt podekscytowany, żeby zachować to w pamięci. Jeden z nas (nie pamiętam kto, ale na pewno nie ja) zaczął czytać swój poemat, a pozostali mniej lub bardziej skupiali na nim swą uwagę. Pod naszym Klubem mieściło się kino 3-D, w którym wyświetlano musical pornograficzny. Wstęp wolny. Obowiązywała tylko muszka na szyi i to wszystko. Piosenki i jęki niemal zagłuszały górnolotne popisy mojego kolegi, kimkolwiek był.
Nadal nie wiem, dlaczego Koło tak długo się utrzymało. Teraz zdaję sobie sprawę, że my wszyscy, którzy do niego należeliśmy, nie mieliśmy ze sobą praktycznie nic wspólnego. Byliśmy najbardziej niejednolitą grupą, jaką w życiu widziałem, a mimo to znosiliśmy się całkiem dobrze, może dlatego, że nikt nie próbował nas ze sobą zbyt mocno połączyć i uważaliśmy się za wolnych. Między niektórymi z nas dochodziło do tarć, gwałtownych krytyk za plecami, spojrzeń, które mogły zabić, a mimo to trwaliśmy.
Jeden po drugim członkowie klubu czytali swe teksty. Niektóre nie były złe, inne do poprawienia, jeden wydał mi się nie do zniesienia. Zapisywałem sobie w głowie zalety i wady, ale nie komentowałem ich na głos. No bo po co? Co mogłem powiedzieć? Że to kiepskie wiersze i żaden z nas nie zostanie poetą? To było jedno z niepisanych praw, które wszyscy znaliśmy. Jeślibym zabrał głos i zaatakował, popisując się moim złym smakiem, oni, ci zaatakowani, odpowiedzieliby zgodnie, że ja też niczego nie osiągnę i moglibyśmy się nawet pobić, jak na tamtym zebraniu. Żaden z nas nie miał nadziei na wyrwanie się stąd. Żaden nie wierzył, że kiedyś uda mu się dostać stanowisko poety. Nawet ja nie potrafiłem w to uwierzyć.
Przyszła moja kolej na czytanie. Przebiegle odczekałem, aż przejdą wszyscy, wychylając się za okno, żeby zaczerpnąć trochę powietrza albo wychodząc, żeby poprosić, by uprzejmie ściszyli dźwięk na seansie kinowym, albo udając się do toalety, kiedy poszczególne pieśni dobiegały końca. Czytałem, starając się podkreślać fragmenty, które uważałem za najtrafniejsze, łagodząc te najbardziej siermiężne, szukając zawsze najlepszej intonacji, co nie bardzo mi wychodziło. Kiedy skończyłem, zaschło mi w gardle.
- Może być? - zapytałem, unosząc brwi i opierając dłonie z kartkami o stół. Przebiegłem wzrokiem jednego po drugim sześciu członków Koła. Żaden nie wypowiedział nawet jednego słowa pochwały, krytyki czy komentarza. Unikali mojego wzroku, pochylili głowy, próbując odgonić senność albo bardzo nieśmiało i bez ochoty pstrykali palcami w geście aplauzu. Byłem rozczarowany. Żaden niczego nie zrozumiał. Żaden z nich nigdy nie będzie poetą. Gnel założył ręce na swoim wielkim brzuchu i uśmiechnął się jak opat swoją wielką rumianą twarzą, przypominając skrzyżowanie Nerona i Kupidyna. Orfeusz przyglądał mi się inaczej, zasłaniając umalowanymi powiekami swoje zapadnięte oczy i wiedziałem, że mi zazdrości i nienawidzi mnie bardziej niż kiedykolwiek, ze względu na urok mojego tekstu. Ale to jeszcze nic.
Poczekałem, aż upłynęło kilka sekund. Było tak gorąco i tak strasznie śmierdziało, że mój żołądek przypominał supeł gdzieś między gardłem a przyrodzeniem. Odchrząknąłem, pobawiłem się przez chwilę zadrukowanymi kartkami i oświadczyłem, patrząc na stół, na tekst:
- To ostatni raz, kiedy piszę coś dla Koła.
Wszystkie głowy podniosły się o trzydzieści ...
entlik