Douglas Lockwood
Ja, Australijczyk
Przełożyła Zofia Sroczyńska
Tytuł oryginału: I, The Aboriginal
Pierwsze wydanie oryginalne 1962
Pierwsze wydanie polskie 1968
Ja, Waipuldanya jestem czystej krwi Australijczykiem z plemienia Alawów. Przeszedłem plemienne wtajemniczenia. Żyłem w buszu, włócznią zdobywając pożywienie. Potem przeskoczyłem próg - poznałem medycynę białych, pracuję jako sanitariusz lecząc współbraci. Żyję na pograniczu dwóch światów.
Moje imię brzmi Waipuldanya lub Wadjiri-Wadjiri. (Jeśli zbyt trudno wam je wymówić, możecie mnie nazywać Filip Roberts. Tak nazywają mnie biali).
Jestem czystej krwi tubylcem, pochodzę z plemienia Alawa z Roper River w północnej Australii.
Moje ciało przeszło przez ogień plemiennych wtajemniczeń. Obowiązywały mnie wielorakie tabu. W dzieciństwie zostałem „wyśpiewany” przez wrogiego maga, Czarnego Doktora, który chciał mnie zgładzić, aby ukarać mój ród. Uratował mnie inny czarownik.
Czciłem Kunapipi, Matkę Ziemię, uczestnicząc w naszych pogańskich obrzędach. Wierzę w Tęczowego Węża. Czciłem także i wierzyłem w chrześcijańskiego Boga, a owe religijne sprzeczności wywoływały w mojej głowie zamęt.
W młodości nauczono mnie tropić dzikie zwierzęta i polować na nie, dzięki czemu potrafię wyżywić się samemu w buszu i zaopatrzyć rodzinę używając wyłącznie włóczni i woomery[1].
Ożeniłem się z dziewczyną z mojego plemienia, którą wybrał mi wuj, gdyż on mnie wychował - tak każe prawo. Mamy sześć córek.
W 1953 roku w moim życiu nastąpiła zasadnicza zmiana. Zaczęło się od tego, że pewnego dnia w Roper River doktor wybrał mnie sobie na kierowcę i sanitariusza. Odtąd leczyłem białych i czarnych lekarstwami, preparowanymi z ziół w sposób bardzo zbliżony do tego, jak my sporządzamy w buszu nasze własne, prymitywne wywary.
Ale pomimo nabytej wiedzy, niedawno przyznanego mi obywatelstwa oraz mego obycia w świecie jestem i zawsze pozostanę tubylcem.
Douglas Lockwood jest moim rodakiem.
W tej książce opisał on moje życie.
Życzę wam miłego spędzenia czasu... i obyście nas lepiej rozumieli...
WAIPULDANYA
Książkę tę, z wdzięcznością i uczuciem serdecznej przyjaźni, dedykuję
WAIPULDANYI
z australijskiego plemienia Alawów.
Jest to opowieść o Waipuldanyi.
Waipuldanya spędził ponad sto godzin na rozmowach ze mną, opowiadając mi cierpliwie różne szczegóły ze swego życia oraz objaśniając zwyczaje i obrzędy swoich współbraci.
Potem, kiedy wspólnie czytaliśmy mój rękopis, słuchał mnie przez jeszcze więcej długich godzin, wnosząc różne poprawki.
Przede wszystkim więc ze względu na niego mam nadzieję, że autor okaże się godny obranego tematu.
Waipuldanya rozpoczął życie jako dziecko tubylców w Roper River w południowo-wschodniej części Ziemi Arnhema. Urodził się w buszu, na legowisku wymoszczonym korą papierowca[2].
Własnym wysiłkiem osiągał coraz wyższy poziom i dziś jest wykształconym, kulturalnym człowiekiem, nigdy jednak nie wypiera się związku ze swoimi prymitywnymi przodkami.
Waipuldanya został ostatnio wyróżniony przez rząd australijski. Daliśmy mu Medal Wolności - obywatelstwo tego kraju.
Na całym Północnym Terytorium Waipuldanya znany jest jako Filip Roberts.
Ale - czy jako Waipuldanyę, czy jako Wadjiri-Wadjiri (jest to jedno z jego plemiennych imion), czy też jako Filipa Robertsa - będę go zawsze wspominał jako wspaniałego człowieka i urzekającego gawędziarza, a przede wszystkim - jako dumnego ze swego pochodzenia tubylca.
DARWIN, N.T.
Pewnego razu, podczas jednej z naszych wędrówek w okolicy Mount Saint Vidgeon w Never-Never Land, na południe od Roper River, wrogi czarownik, Czarny Doktor, usiłował mnie zabić. Przeżyłem, aby opowiedzieć ową historię. Posłuchajcie więc, jak to było...
Mój ojciec, Barnabas Gabarla, z totemu Grzebieniastej Jaszczurki, z plemienia Alawa, przebywał wtedy poza domem rodzinnym, wędrując z białym człowiekiem jako poganiacz bydła. Bezustannie zmieniając miejsce pobytu zarabiał skromnie na utrzymanie rodziny, chociaż w tym czasie żywiliśmy się głównie bulwami yamu, mięsem iguan, wężów i kangurów lub korzeniami wodnych lilii.
Mieszkałem z ojcem na stacji misyjnej Roper River, czterysta mil na południowy wschód od Darwinu, pięćdziesiąt mil na zachód od Port Roper, w zatoce Karpentaria, nad nie zamieszkanym zalewem, zasilanym przez tysiąc rzek o zmiennym poziomie wód oraz przez małe dopływy - nie zamieszkanym, z wyjątkiem, oczywiście, rekinów, krokodyli, olbrzymich ryb-pił, trygonów, płaszczek, groperów i ośmiornic.
Woda była zakażona przez te mordercze potwory, czyhające na młodocianych tubylców, którzy nieopatrznie chcieliby popływać w ich pobliżu lub dali się porwać z czółna. Ląd był mniej groźny. Łagodne, jadalne kangury i iguany pasły się tu w sąsiedztwie nielicznych jadowitych tajpanów, setek żmij i mnóstwa pytonów, które jedliśmy na jardy. Kiedy pływaliśmy, trzeba było uważać, aby nas nie pożarli nasi naturalni wrogowie. Ale na lądzie my byliśmy wrogami, pożeraczami wszystkiego, co żyje, głodnymi ciemnoskórymi myśliwymi, pochłaniającymi pożywienie, kiedy tylko i gdzie tylko je znaleźliśmy, nigdy niczego nie przechowując, nie myśląc o jutrze, w tym bezkresnym kraju, przychylnym dla ludzi z Epoki Kamiennej, którzy umieli z jego dóbr korzystać.
Jako siedmioletni chłopiec nie posiadałem się z radości, gdy zabierano mnie na świąteczne wędrówki, abym mógł wprawiać się w podchodzeniu i zabijaniu zwierzyny, posługując się przy tym małymi włóczniami, które sporządził dla mnie ojciec. W tym wieku miałem takie same mordercze instynkty i byłem równie okrutny jak większość chłopców, białych czy czarnych. Największą moją uciechą było, gdy pozwolono mi wymierzyć „coup de grâce” jakiemuś gadowi lub zwierzątku schwytanemu przez starszych.
Pewnego ranka, w okresie chłodów, moja matka powiedziała, że pójdziemy do odległej o dwadzieścia mil Mount Saint Vidgeon, aby dowiedzieć się, kiedy mój ojciec wróci ze swoich dalekich podróży do krańca ziemi i nawet dalej - aż do samego Queensland.
Wpadłem natychmiast w stan gorączkowego oczekiwania. Byłem nagi od dnia urodzenia i przez całe dzieciństwo chodziłem nago. Nie musiałem więc zawracać sobie głowy ubieraniem. Nie tylko nie miałem odświętnych ani wizytowych strojów, lecz w ogóle nie miałem ubrania. Wystarczyło, bym chwycił włócznię i już byłem gotów do wymarszu, nieprzytomny z podniecenia.
Na całe szczęście starsi członkowie mojej rodziny niemal równie szybko przygotowywali się do drogi. Moja matka, Nora, nosiła zwykłą opaskę lap-lap wokół bioder. Miała obnażone piersi, ciężkie od wzbierającego w nich mleka, którym wkrótce miała karmić mego młodszego brata. Jej długie, czarne, zaniedbane włosy rozwiewały się swobodnie na wietrze.
Tak jak i my wszyscy chodziła boso. Podeszwy jej płaskich stóp stwardniały i zrogowaciały od ciągłego kontaktu ze skałami, kamykami i kolcami oraz z chropowatą czerwono-czarną ziemią.
Nigdy nie miała sukni, bucików czy pończoch, nawet grzebienia; ani jednego paciorka, żadnej błyskotki ani odrobiny pudru lub szminki. Była istotą ludzką rodzaju żeńskiego, ale niekobiecą, nie znającą strojów i może nieatrakcyjną, lecz tylko tego rodzaju kobieta zdolna była dzielić życie nomada.
Nie odczuwała potrzeby ubierania się w fatałaszki, które teraz, jak widziałem, noszą tubylcze kobiety. Była niewolniczo poddana swemu mężowi, mojemu ojcu Barnabasowi, była jego sprzętem, inkubatorem jego synów, a jej rola w życiu została wyznaczona przez dyktaturę plemienia, według niezmiennego społecznego modelu.
Zaledwie osiągnęła dojrzałość, poszła do mężczyzny, który wezwał ją do swego ogniska, wiedząc, że zgodnie z prawem właśnie ona będzie jego kobietą, będzie ją żywił i utrzymywał, karał, wyganiał i łajał oraz tajemniczo zapładniał nasieniem swego ciała, z którego wyrosną dzieci, gdy Tęczowy Wąż Dawca Życia, otworzy Drogę.
Mój dziadek Ned Weari-wyingga był wtedy z nami. Był Starszym plemienia, zgarbionym ospowatym starcem, z ogromnym czubem białych jak mąka włosów. On także, poza wąską opaską na biodrach, był nagi. Żył tutaj, w Roper, podczas Pierwszego Przyjścia Białego Człowieka, kiedy to prowadzono transkontynentalny telegraf. Był tu, gdy po raz pierwszy przybył do tubylców Chrystus za pośrednictwem swych misjonarzy. Ale był tu także Przedtem... zanim zamieszkały w tym kraju inne istoty ludzkie niż Alawowie, Anulowie, Ngulkpunowie, Ngungubuyowie, Marowie, Rembarrngowie i tubylcy z dalekich szczepów Balamumu i Andiliaugwa, mieszkający nad Zatoką Kaledońską i Groote Eylandt, w głębi Ziemi Arnhema.
Mój młodszy brat Silas Ngulati, z rodu Bungadi, też poszedł z nami.
Szliśmy.
Szliśmy, szliśmy i szliśmy.
W południe usiedliśmy, aby odpocząć.
W porządku! Potem znów dalej... szliśmy, szliśmy i szliśmy, polując po drodze wśród śmiechu i zabawy, ciesząc się samotnością na naszej plemiennej ziemi, która nam dała naszych totemowych bohaterów i która będzie zawsze należała do Alawów, mimo że zagarnął ją biały człowiek wraz ze swoim bydłem.
Wieczorem, gdy osnute szarością niebo spurpurowiało, prześwietlone promieniami słońca schodzącego do Obozowiska Snu, za kraniec ziemi - przybyliśmy do Saint Vidgeon.
Nie przypominam sobie, ile czasu upłynęło od chwili przybycia do obozu do momentu, kiedy poczułem się chory. W czasie polowania moja matka znalazła miód w dziupli jakiegoś drzewa i najadłem się łapczywie tego smakołyku z dzikiego ula. Zdarzało mi się to już nieraz i nie psuło mi apetytu na kolację, ale tym razem dostałem mdłości, kiedy poczułem zapach przypalonego mięsa iguany, którą matka moja piekła w całości, przesuwając ją tam i z powrotem przez płomienie ogniska.
Tłuszcz skapywał z piekącego się gada, którego sam ogon miał więcej niż metr długości. Zwierzątko zapłaciło życiem komiczną omyłkę, którą popełniło przed paru godzinami, gdy polowaliśmy na kangury.
Iguana zobaczyła Silasa, skradającego się w buszu, i zgodnie ze swym obyczajem uciekła na najbliższe drzewo. Szybko wbiegła na górę, aż na najwyższą gałąź, znajdującą się zaledwie siedem stóp nad ziemią. Dopiero wtedy przekonała się, że drzewo było żywym człowiekiem.
Nieruchomość mojego dziadka (stał z wyciągniętym ramieniem i instynktownie zastygł w tej pozycji, kiedy zobaczył przebiegające obok zwierzątko) przemieniła się w nagłą aktywność, zadziwiająco gwałtowną jak na starego człowieka. Chwycił iguanę za ogon i zabił ją, łamiąc jej kark mocnym uderzeniem o ziemię. Teraz mieliśmy ją zjeść.
- Niedobrze mi - powiedziałem.
Moja matka ostrzegała mnie przed objadaniem się dzikim miodem i teraz gotowa była powiedzieć:
- A mówiłam ci, że tak będzie.
Chociaż byłem małym dzieckiem, od pierwszej chwili wiedziałem jednak, że to nie jest zwykła choroba. Krótkie określenie jej objawów wystarczyło, aby o tym przekonać innych.
Miałem rozpaloną skórę. Wydawało mi się, że wnętrzności zaraz zagotują się w mym brzuchu. Ciało moje wstrząsały dreszcze i było mi zimno, jak gdybym miał atak malarii. Serce biło mi gwałtownie, głowa bolała i byłem zlany potem. Wszystkie te cierpienia były jednak niczym w porównaniu z obłędnym strachem, jaki mnie opanował, kiedy dziadek, spojrzawszy na mnie, wyszeptał jedno tylko słowo:
- Maraworina!
Byłem jeszcze małym dzieckiem, ale dość nasłuchałem się opowieści przy ogniskach w Roper, aby natychmiast zrozumieć podejrzenia dziadka, że zostałem otruty.
Któż jednak chciałby otruć siedmioletniego chłopca? I dlaczego? Jakie grzechy, poza naturalnymi w tym wieku psotami, mógł popełnić taki mały chłopak, żeby wzbudzić w kimś chęć otrucia go?
Nie było nam trudno odpowiedzieć na te pytania. W 1962 roku wśród wschodnich plemion z Terytorium Północnego wciąż jeszcze utrzymywał się zadawniony, nierozsądny strach przed plemionami z zachodu.
Boimy się Malak-Malaków, Brinkenów, Nangomerów i Muribandów, gdyż przez całe wieki, od mitycznej ery, którą nazywamy Okresem Snu - jest to epoka starożytnej prehistorii - byli oni w naszym pojęciu wcieleniem niezwykle chytrych i pomysłowych trucicieli oraz mistrzami w starodawnej sztuce wycinania tłuszczu z nerek ludziom znajdującym się w stanie nieprzytomności.
Jeszcze dziś długo zastanawiamy się, jak i gdzie zanocować, jeśli jakiś Malak-Malak lub Brinken znajduje się tak blisko, że mógłby zastosować swoją straszliwą czarnoksięską sztukę. Zbyt często widywaliśmy ich w nocy, jak z kawałkiem ludzkiego tłuszczu lub z kością udową z ludzkich zwłok w ręku krążyli chytrze przyczajeni, póki nie udało im się podkraść od strony wiatru do chaty, w której mieszkała ich ofiara. Palili wtedy tłuszcz lub kość w ognisku, czekając, aż dym przesączy się, wolno lecz złowróżbnie, do nozdrzy odpoczywającego człowieka.
Jest to prymitywna narkoza, lotny eter, który szybko obezwładnia ofiarę, pogrążając ją w głębokim śnie. Wtedy truciciele-chirurdzy, polujący na tłuszcz z nerki, mogą bez przeszkód przystąpić do swojej straszliwej roboty.
To znaczy, że krzątali się koło mnie, kiedy spałem i zatruli mnie śmiertelnie zgniłą mieszanką: czerwoną ochrą ugniecioną z białą gliną i psimi odchodami, być może nawet z domieszką tłuczonego szkła.
Jakże mogłem wyżyć po dawce tak straszliwego czarnoksięskiego środka! Często używano go do trucia psów dingo i zawsze skutkował. Szansa, aby mały chłopak mógł wyżyć po dawce takiej trucizny, wydawała się niewielka, tym bardziej że świadomość tego, co się stało, była szokiem nie mniej groźnym od samej trucizny.
To, co tu mówię, nie jest ani bajką, ani jakąś mityczną plemienną legendą. Zdarzyło się to mnie samemu i doskonale wszystko pamiętam.
Oczywiście zaaplikowano mi antidotum zalecone przeciwko maraworinie przez naszego Czarnego Doktora. Nawet najlżejszy protest z mojej strony byłby całkowicie bezskuteczny, zachowywałem się więc spokojnie, ponieważ dobrze wiedziałem, że byłem za bardzo chory, aby się przeciwstawiać.
Mali chłopcy wyrastają na młodych mężczyzn, a ich męskość zapewnia przetrwanie plemienia. Bez nich drzewo umiera. Utrata jednego z nich równała się w pojęciu mojego dziadka odrąbaniu zdrowego konara. Z pomocą mojej matki i Silasa zrobił zatem, co mógł, aby utrzymać mnie przy życiu.
Zahipnotyzowany strachem przyglądałem się, jak szybko wygrzebali w piasku duży dół, napełnili go suchym drzewem i liśćmi, a potem rzucili w to zapalony patyk. Kiedy gwałtowny ogień wypalił się do końca, wymietli z dołu węgle i popiół, pozostawiając piasek tak gorący, że nie sposób było go dotknąć. Potem wylali na piasek kilka wiader zimnej wody i buchnęły kłęby syczącej pary. We wskazanej przez dziadka chwili, kiedy stwierdzono, że piasek ma już właściwą temperaturę, rozciągnięto na nim koc i położono mnie, abym się smażył... gotował... póki szkodliwe soki uwięzione w moim ciele nie zaczną z niego wypływać.
Pociłem się obficie, cały tłuszcz zdawał się wypływać ze mnie przez skórę. Było mi gorąco niemal nie do wytrzymania. Chciałem krzyczeć, zerwać się i uciec. Mimo to dziadek i brat nie musieli mnie nawet przez chwilę przytrzymywać. Strach trzymał mnie w swym żelaznym uścisku, leżałem całkowicie zrezygnowany, przygwożdżony do ognistego łoża i pozwalałem się dezynfekować, hartować jak stal nad otwartym ogniem, póki wszelkie nieczystości nie wypalą się w moim ciele. Była to tylko jedna z ogniowych prób, jakie przeszedłem w młodości, ale uważam ją za najcięższą.
Matka, dziadek i Silas czekali na ukazanie się trucizny w pocie. Moje czarne ciało obłożono cienką warstwą białej ochry, żeby kropelki cieczy stały się widoczniejsze. Matka trzymała w ręku oczyszczoną z mięsa łopatkę kangura, dziadek płaski patyk. Zbierali wilgoć z mojej spotniałej skóry, w nadziei, że w ten sposób usuną wydzielającą się truciznę.
Wkrótce jednak przekonałem się, że wszystko to było po prostu kliniczną próbą, dokonywaną przez prymitywnego patologa. Okazało się, że wcale mnie nie otruto.
Och, o było coś o wiele gorszego.
Kiedy nie było widać poprawy, dziadek uznał, że jego pierwsza diagnoza o maraworinie nie była trafna. Zbadał jeszcze raz występujące objawy i poważnym tonem powiedział:
- Waipuldanya, jego wyśpiewali.
Jeśli przedtem przerażała mnie myśl, że mogę umrzeć wskutek maraworiny, teraz opanował mnie wręcz obłędny strach.
W sercu każdego tubylca kryje się głęboka wiara w moc naszych czarów i zachowują ją nadal prawie wszyscy, którzy swoje plemię opuścili.
Żyję wśród białych i jak biały od dziesięciu lat, ale dotąd nie przezwyciężyłem wrodzonego lęku i instynktownej wiary w nadprzyrodzoną moc niektórych naszych Starszych.
Widziałem, jak oczy moich współbraci stawały w słup w upiornym strachu. Widziałem, jak im piana występowała na usta. Byłem świadkiem, jak wpadali w szał i nagle tracili mowę: wszystko dlatego, że spotkawszy się z jakimś niewytłumaczalnym zjawiskiem, zbyt pochopnie uwierzyli w czary. Trzeba o tym pamiętać, chcąc zrozumieć zachowanie tubylca, któremu wydaje się, że „wyśpiewał go” na śmierć człowiek tej samej rasy - Czarny Doktor... Czarodziej.
W innych plemionach zamiast „wyśpiewać” mówi się „wskazać”. Widziałem mężczyzn w pełni sił, jak nikli w oczach, idiocieli i umierali w kilka dni od zapadnięcia na tę straszną chorobę umysłową - gdyż do tego się rzecz sprowadza.
A teraz miało się to przydarzyć mnie, siedmioletniemu chłopcu.
Dlaczego?
Pełną kompleksów umysłowość tubylców rzadko kiedy mogą zrozumieć ludzie spoza ich świata. Biały człowiek, analizując nasze postępowanie, zawsze dojdzie do punktu, w którym zacznie go zawodzić logika i wyrośnie przed nim mur przesądów nie do przebicia. A tych dwóch rzeczy nie da się z sobą pogodzić.
W umyśle tubylca nie mieści się jednak takie pojęcie, jak problem nie do rozwiązania. Kiedy wyczerpie on wszelkie możliwości logicznego wytłumaczenia jakichś konkretnych okoliczności, zwłaszcza z zakresu zjawisk dających się ogarnąć zmysłami, zawsze pozostaje mu możność odwołania się do głęboko w nim zakorzenionej wiary w siły nadprzyrodzone.
- A może zrobiło to Coś?
Jakże często słyszałem takie powiedzenie. Jest ono jednocześnie wyrazem lęku i wyznaniem wiary w złe duchy. Muszę przyznać, że moja świeżo nabyta wiedza nie uwolniła mnie od wiary w ich istnienie.
Ale za co, i jeszcze raz pytam, za co miałem być ukarany? Nie zrobiłem nic złego. Moje oczy nie rzuciły uroku. Nie byłem idiotą, którego należy zabić, aby zapobiec rozplenianiu tego gatunku przez nasze kobiety.
Do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak było, choć wysuwano wiele przypuszczeń. W rodzinie uważano zawsze, że „wyśpiewano” mnie, ponieważ została popełniona jakaś omyłka przy uroczystym malowaniu ciał na nasze rytualne święto, Yabudurawę. A to jest poważną obrazą.
W czasie święta Yabudurawy tańczą: Kangur, Jaszczur, Dzika Śliwa, Dzika Pomarańcza, Wąż i wiele innych plemiennych totemów znad Roper River. Yabudurawę świętuje się na wschodzie po zatokę Karpentaria, na zachodzie po Elsey i fermę bydła Never-Never, na północy do Mainoru, granicy Ziemi Arnhema, i na południu do ujścia rzeki Hodgson.
W czasie tego święta w plemieniu Alawów nie śpiewa się pieśni i nie gra się do wtóru na bambusowych piszczałkach - nic, tylko bicie w pałki. Yabudurawę obchodzi się w gwałtownych nawrotach, od stycznia do czerwca, ale w przeciwieństwie do wielu innych uroczystości, podczas których tańczy się w nocy, obrzędy odbywają się w dzień i muszą kończyć się nie później jak o czwartej po południu, z wyjątkiem ostatniej nocy, kiedy trwają aż do samego świtu. Takie jest prawo.
W obrzędach tych nie wolno brać udziału kobietom. Muszą się trzymać w odległości co najmniej pół mili. Kiedy mój dziadek był młody, każdej kobiecie, która znalazłaby się w pobliżu świętujących Yabudurawę, natychmiast odrąbano by głowę. Jeszcze dziś prawdopodobnie spotkałaby ją za to śmierć.
W ostatnią noc kobietom wolno pozostawać w odległości pięćdziesięciu jardów, muszą jednak przykrywać głowy kocami, aby nie widzieć, jak stu lub więcej umalowanych mężczyzn dokonuje ostatnich sekretnych obrzędów.
Moi kuzyni pomalowali mi ciało według wskazówek udzielonych im przez Starszych. Bardzo zawiłe wzory muszą być wykonane z doskonałą precyzją. Obrzędy nie mogłyby się odbyć, gdyby popełniono jakąś omyłkę. Mistrz ceremonii nie dopuściłby do tego i uczestnicy uroczystości, siedząc na ziemi, czekaliby po prostu, aż mnie odpowiednio przemalują. Ale gdyby jakiś człowiek szczepu żywił do drugiego urazę, mógłby umyślnie zrobić taki maleńki błąd, że z początku nikt by go nie zauważył i wykryto by go dopiero w trakcie ceremonii. Byłoby wtedy za późno na przerwanie obrzędów i mogłoby to pociągnąć za sobą poważne konsekwencje.
Jako siedmioletni chłopiec byłem oczywiście za mały, aby uczestniczyć w obrzędach Yabudurawy. Jakże więc można mnie było „wyśpiewać” za to, że moje ciało nie zostało należycie pomalowane?
Już dawno przed pierwszym przybyciem Chrystusa do nas obowiązywało u nas wiele praw przekazanych nam później przez Biblię. Jednym z nich było Mojżeszowe prawo, że za grzechy ojców winny pokutować dzieci, nawet w trzecim i czwartym pokoleniu.
Prawo to utrzymuje się od dawna w większości naszych plemion. Często się zdarzało, że za winy starca zabijano małego chłopca. W ten sposób kara staje się cięższa. Starzec mógł już przekroczyć wiek, w którym zdolny był płodzić dzieci, ale mały chłopiec ma jeszcze przed sobą cały okres przedłużania gatunku. Wraz z nim ginie więc wiele potencjalnych istnień - trzecie, czwarte, a nawet dalsze pokolenia. Postępuje się tak przede wszystkim w społecznościach, w których sztywny system rodowy nieuchronnie narzuca z góry przewidziany układ małżeństw, co właśnie ma miejsce u nas.
Temu należy przypisać, że zostałem wytypowany na śmierć przez autosugestię.
Do chwili, w której poczułem się chory, byłem szczęśliwy i beztroski. Byłem tak zdrowy, jak tylko może być mały tubylec. Nie zdawałem sobie w ogóle sprawy, że może istnieć coś takiego jak przemoc, wrogość i śmierć. Mimo to w ciągu kilku minut dostałem wysokiej gorączki i gotowało mi się w żołądku.
Nieraz pytano mnie, jak można tę chorobę przypisywać autosugestii, skoro nie wiedziałem nic o jej objawach aż do chwili, gdy ścięła mnie z nóg. Mogę na to tylko odpowiedzieć, że objawiło się to u mnie właśnie w ten sposób i że podobne przeżycia spotkały wielu innych. Jestem pewny, że człowiek „wyśpiewany” odczuwa to instynktownie i niemal od razu reaguje fizycznie, a dopiero potem uświadamia sobie, że zachorował.
Znów spojrzałem na stojącego nade mną dziadka Weari-wyinggę i zobaczyłem, że patrzy na mnie z wielką troską. Jeśli natychmiast nie stanie się jakiś cud, to jego słowa okażą się równoznaczne z wyrokiem śmierci.
- Waipuldanya, on został wyśpiewany - powtórzył dziadek.
Moja matka zaczęła zawodzić i bić się pięściami w piersi. Dowiedziałem się później, że gdybym umarł, matka kaleczyłaby sobie głowę kamieniami, żeby strumyki krwawych łez zalały jej twarz. Taki był obyczaj, gdy w plemieniu Alawów wydarzyła się śmierć.
Przekleństwo zawisło nade mną, zabijając podstępnie moje ciało i umysł.
Będę zwracał wszelkie jedzenie, nawet wodę.
Będę robił pod siebie.
Będę jęczał i tarzał się po ziemi, nękany straszliwymi konwulsjami, aż po tygodniu lub może po dwóch nadejdzie dzień, gdy zacznę wrzeszczeć w obłędnym strachu przed upiorną zjawą, która zrodzi się w mojej wyobraźni, a potem nie zdając sobie sprawy, że moje własne ciało uległo równie ohydnemu rozkładowi, umrę najstraszliwszą śmiercią.
Można było mnie uratować, ale tylko pod warunkiem, że przekleństwo odwołałby jakiś inny Czarny Doktor, potężniejszy od złego człowieka, który być może tańczył wokoło mego wizerunku narysowanego na korze eukaliptusa, potem rzucił na to drzewo przekleństwo, a w końcu przerzucił z niego rozpaloną do czerwoności gwiazdę na moje ciało.
- Gudżiwa! - krzyczała moja matka. - Gudżiwa!
Był to nasz czarownik, przyjaciel mojej rodziny.
- Tak, sprowadźcie go szybko! - zawołał dziadek i wskazał na mego brata Silasa.
- Pędź co tchu do Saint Vidgeon. Znajdź Gudżiwę! Znajdź go! Znajdź go! Sprowadź go tutaj biegiem! Powiedz mu, że na Waipuldanyę rzucono przekleństwo i chłopiec umrze, jeśli on zaraz tu nie przybiegnie.
Podobnie jak ja, Silas był nagi, ale rozkaz dziadka należało błyskawicznie wykonać. Puścił się więc biegiem przez busz na fermę, znajdującą się o pięć mil od naszego obozu. Nie zdawałem sobie sprawy z upływającego czasu. Moje ciało, pozbawione kontroli umysłu, funkcjonowało w sposób mechaniczny. Leżałem we własnych odchodach i czekałem nieprzytomny na powoli zbliżającą się śmierć i na spełnienie się kary, którą miałem ponieść ja, gdyż w ten sposób wrogowie najdotkliwiej zemszczą się na moim plemieniu.
Gudżiwa przybiegł. Nie pamiętam tej chwili. Nie pamiętam też nic z tego, co się potem działo aż do czasu mego wyzdrowienia. Ale opowiedział mi to dziadek.
Gudżiwa sporządził napar z kory akacji i patatów, rozmieszał w nim jeszcze więcej miodu, niż przedtem zjadłem, i przemocą wlewał mi ów napój do gardła. Mój żołądek buntował się, ale Gudżiwa nie ustępował, póki się nie upewnił, że mój organizm zatrzymał troszkę lekarstwa.
Podczas tych zabiegów tańczył dokoła mnie, chłoszcząc ziemię miotłą z zielonych gałązek, miotał przekleństwa na nieznanych ludzi, którzy chcieli mnie zgładzić, śpiewał do mnie, a potem do moich przodków, zjednywał sobie swoje totemy obietnicami zawrotnych darów i złorzeczył czarownikowi, który sprowadził mnie na sam skraj Dżarp - ścieżki przeznaczenia, prowadzącej od życia do śmierci.
Gudżiwa przyniósł z sobą wydrążoną w korze miseczkę. Nagle położył rękę na moim sercu i zaczął ssać moje ramię. Policzki wzdęły mu się i po chwili wypluł do miski łyk krwi. Potem dalej ssał... ssał i spluwał... póki z przepełnionej miseczki nie zaczęła skapywać krew.
Mój wzrok odzyskał ostrość. Drgawki ustały. Przestałem bredzić i obudziwszy się z głębokiej hipnozy, wróciłem do świadomości. Gudżiwa wytarł miotłą moją pierś, wypluł ostatni łyk krwi i wyjął z ust czerwoną muszelkę w kształcie gwiazdy.
Moje straszne oszołomienie minęło jak ręką odjął. Ciało odprężyło się. Nudności przeszły. Zacząłem mówić z sensem.
Po tygodniu byłem zdrów i cały.
W następnych latach jakoś udawało mi się ustrzec przed wrogimi zamiarami innych Czarnych Doktorów. Z czasem pozyskałem sobie nawet ich zaufanie i wykorzystywałem je, aby pomagać białym doktorom w walce zmierzającej do wytrzebienia plemiennych chorób oraz przy zwalczaniu tych, jakie moi współbracia otrzymali w spadku po Europejczykach.
W pewnym, zupełnie specjalnym przypadku, który opiszę dalej, udało mi się nawet wyleczyć jednego Czarnego Doktora, jego żonę i syna, stosując pospolite lekarstwa. Cóż to był za triumf!
Nieraz mnie pytano, skąd Gudżiwa brał tę krew, którą wypluwał do miseczki, gdy moje życie wisiało na włosku.
Cynicy utrzymują, że zabił przedtem kangura i miał w ustach pełno krwi przybywając mi na ratunek.
Ale to jest nieprawdopodobne. Po pierwsze śpiewał ratując mnie i otwierał przy tym szeroko usta, w których nie było widać krwi. Po drugie, ssąc moje ramię, nie jeden raz, ale parokrotnie wypluwał krew.
...
entlik