Kelly Link
Magia dla początkujących
Opowiadania
Przełożył: Konrad Walewski
Tytuł oryginału: Magic for Beginners
Wydanie oryginalne 2005
Wydanie polskie 2008
Dziwne, surrealistyczno-deliryczne klimaty. Zbiór opowiadań fantastycznych z pogranicza urban fantasy i weird fiction. Poszczególne historie nie są ze sobą powiązane fabularnie.
Spis treści:
1. Czarodziejska torebka. 4
2. Hortlak. 31
3. Armata. 68
4. Kamienne zwierzęta. 77
5. Kocia skóra. 138
6. Plany awaryjne na wypadek ataku zombie. 173
7. Wielki rozwód. 203
8. Magia dla początkujących. 220
9. Chwila ciszy. 284
Podziękowania. 329
Od tłumacza. 331
Gavinowi
oraz księgarni Avenue Victor Hugo,
w której się poznaliśmy
(The Faery Handbag)
Swego czasu chodziłam z przyjaciółmi do sklepów z używanymi rzeczami. Wsiadaliśmy w pociąg do Bostonu i jechaliśmy do Tekstylnych Rewirów - wielkiego, staromodnego składu odzieżowego. Wszystko w nim jest poukładane według kolorów, co sprawia, że znajdujące się tam ubrania prezentują się przepięknie. To trochę tak, jakbyście przechodzili przez szafę w Opowieściach z Narnii, tyle tylko, że zamiast spotkać Aslana, Białą Czarownicę czy tego okropnego Eustachego, trafilibyście do magicznego świata ubrań, który zamiast mówiących zwierząt, zamieszkują boa z piór, suknie ślubne, pantofle do gry w kręgle, koszule w „tureckie” wzory czy martensy. Wszystko to umieszczone jest na wieszakach, więc najpierw widzicie suknie czarne, które wyglądają razem jak największy na świecie pogrzeb, a dalej wiszą suknie błękitne, we wszystkich odcieniach tej barwy, jakie można sobie wyobrazić, a po nich suknie czerwone i tak dalej. Czerwienie są różowawe i purpurowe, o pomarańczowym odcieniu i cukierkowe. Niekiedy zamykałam oczy, a Natasha, Natalie i Jake zaciągali mnie do któregoś z wieszaków i pocierali mi po dłoni jakąś sukienką.
- Zgadnij, jaki to kolor - pytali.
Mieliśmy taką teorię, że po dotyku można się nauczyć, jak rozpoznawać kolory różnych rzeczy. Na przykład, kiedy siedzicie na trawniku, możecie z zamkniętymi oczami określić, w jakim odcieniu zieleni jest trawa, w zależności od tego, jak bardzo jedwabista i sprężysta jest ona pod palcami. Jeśli chodzi o ubrania, rzeczy z elastycznego aksamitu zawsze dają wrażenie czerwieni, kiedy dotyka się je z zamkniętymi oczyma, nawet jeśli nie są wcale czerwone. Natasha od zawsze potrafiła najlepiej odgadywać kolory, ale Natasza potrafi też najlepiej oszukiwać w karty i nie dać się przyłapać.
Pewnego razu szperaliśmy w dziecięcych koszulkach z krótkim rękawem i znaleźliśmy jedną z Muppetami, która należała kiedyś do Natalie, gdy chodziła do trzeciej klasy. Poznaliśmy, że to jej koszulka, bo wciąż na lewej stronie było widać imię, które jej mama wypisała niezmywalnym flamastrem, kiedy Natalie jechała latem na kolonie. Jake kupił jej tę koszulkę, bo tylko on miał w ten weekend pieniądze. Tylko on miał pracę.
Pewnie zastanawiacie się, co taki facet, jak Jake robi w Tekstylnych Rewirach z grupką dziewczyn. Z Jakiem jest tak, że on zawsze świetnie się bawi bez względu na to, co robi. Lubi wszystko i wszystkich, ale najbardziej lubi mnie. Gdziekolwiek teraz jest, założę się, że świetnie się bawi i zastanawia się, kiedy do niego dołączę. Bo ja zawsze się spóźniam, ale on o tym dobrze wie.
Mieliśmy taką teorię, że przedmioty tak samo jak ludzie posiadają swój życiowy cykl. Otóż jeden z etapów cyklu życiowego sukni ślubnej, boa z piór, koszulki z krótkim rękawem, butów i torebek obejmuje Tekstylne Rewiry. Jeśli ubrania są grzeczne, a nawet gdy są niegrzeczne, ale jednocześnie interesujące, to Tekstylne Rewiry są miejscem, do którego trafiają po śmierci. Możecie łatwo poznać, że nie żyją - po zapachu. Kiedy je kupujecie, pierzecie i zaczynacie na nowo nosić, przenikają waszą wonią, a wówczas otrzymują nowe wcielenie. Ale cała sztuka polega na tym, że jeśli już szukacie jakiejś konkretnej rzeczy, to musicie się przyłożyć. Trzeba szukać wytrwale.
W podziemnej części Tekstylnych Rewirów sprzedają na kilogramy ubrania, sfatygowane walizki oraz filiżanki. Za osiem dolarów można kupić sobie cztery kilo sukien balowych - obcisłą czarną, wzorzystą lawendową, lejącą się różową, srebrzystą, gwiaździstą brokatową, tak cienką, że można przeciągnąć ją przez dziurkę od klucza. Jeżdżę tam co tydzień i poluję na czarodziejską torebkę babci Zofii.
Czarodziejska torebka jest wielka, czarna i jakaś taka kosmata. Nawet mając zamknięte oczy, czuje się pod palcami jej czerń. Tak głęboką, jak to tylko możliwe; jak gdyby dotykając jej, wasza dłoń mogła utknąć w niej niczym w smole albo czarnych ruchomych piaskach, albo kiedy nocą, wyciągając rękę, żeby zapalić światło, czujecie tylko ciemność.
Mieszkają w niej wróżki. Wiem, jak to brzmi, ale to prawda.
Babcia Zofia powiedziała kiedyś, że to rodzinne dziedzictwo. Utrzymywała, że torebka liczy sobie ponad dwieście lat. Oświadczyła, że kiedy umrze, to ja będę musiała się zajmować torebką. Zostanę jej strażniczką. Dodała, że będzie to mój obowiązek.
Odparłam, że nie wygląda na taką starą i że dwieście lat temu nie nosiło się torebek, ale to ją tylko zezłościło. Mruknęła:
- Powiedz mi wobec tego, moja droga Genevieve, gdzie twoim zdaniem, dawniej damy trzymały swoje okulary do czytania, lekarstwa na serce i szydełka?
Wiem, że nikt mi w to wszystko nie uwierzy. Nie szkodzi. Gdybym sądziła, że mi uwierzycie, nie mogłabym wam o tym opowiedzieć. Obiecajcie, że nie uwierzycie w ani jedno słowo. Tak dawniej mawiała do mnie Zofia, kiedy opowiadała mi bajki. Na jej pogrzebie moja mama, na wpół płacząc, a na wpół śmiejąc się, stwierdziła, że babcia była największą kłamczucha na świecie. Pewnie pomyślała sobie, że babcia wcale nie umarła. Ale ja podeszłam do trumny i spojrzałam jej prosto w oczy. Były zamknięte. Zakład pogrzebowy podmalował je błękitnym cieniem do powiek i niebieską kredką. Zofia wyglądała tak, jakby zamiast być nieboszczką, miała zostać nową prezenterką w wiadomościach na kanale Fox. Było to odrażające i zrobiło mi się jeszcze smutniej. Ale nie dałam wytrącić się z równowagi.
- No dobra, Zofia - wyszeptałam. - Wiem, że nie żyjesz, ale to ważne. Doskonale wiesz, jak bardzo. Gdzie jest czarodziejska torebka? Co z nią zrobiłaś? Jak mam jej szukać? Co mam teraz robić?
Rzecz jasna nie odezwała się nawet słowem. Leżała tam z uśmieszkiem na twarzy, jak gdyby uznała, że cała ta historia - śmierć, błękitny cień do powiek, Jake, torebka, wróżki, scrabble, Łysoleziwurlekistan, i w ogóle wszystko - była jakimś żartem. Doprawdy, zawsze miała niesamowite poczucie humoru - pewnie dlatego ona i Jake tak świetnie się rozumieli.
Wychowałam się w domu tuż obok tego, w którym mieszkała moja mama, kiedy była dziewczynką. Jej matka, a moja babcia, Zofia Swink, zajmowała się mną, kiedy rodzicie byli w pracy.
Zofia nigdy nie wyglądała jak babcia. Miała duże i błękitne oczy oraz długie czarne włosy, które splatała w dwa warkocze niczym spiczaste wieże. Była wyższa od mojego ojca. Wyglądała jak szpieg albo balerina, albo piratka, albo gwiazda rocka. I tak też się zachowywała. Na przykład nigdy nie jeździła nigdzie samochodem, tylko pedałowała na rowerze. Doprowadzało to moją mamę do szalu.
- Czemu nie zachowujesz się tak, jak przystało na twój wiek? - złościła się, a Zofia tylko się śmiała.
Razem z Zofią bez przerwy grałyśmy w scrabble. Mimo że jej angielski nie był olśniewający, zawsze wygrywała, ponieważ ustaliłyśmy, że wolno jej używać łysoleziwurlekistańskiego słownictwa. Łysoleziwurlekistan to kraj, w którym ponad dwieście lat temu Zofia przyszła na świat. (Moja babcia utrzymywała, że liczy sobie ponad dwieście lat. A może i więcej. Czasami nawet twierdziła, że poznała Czyngis-chana. Był od niej znacznie niższy. Ale coś mi się zdaje, że nie mam czasu, żeby opowiedzieć wam tę historię). Łysoleziwurlekistan to również słowo, za które można zgarnąć niesamowicie dużo punktów w scrabble, mimo że w sumie nie mieści się ono na planszy. Zofia ułożyła je, kiedy grałyśmy po raz pierwszy, w duchu zacierałam z zadowolenia ręce, ponieważ podczas mojej kolejki zdobyłam czterdzieści punktów za słowo „błyskawiczny”.
Zofia przestawiała literki na swoim stojaku. Wreszcie spojrzała na mnie tak, jakby rzucała mi wyzwanie, żebym spróbowała ją powstrzymać, i do „łysol” dołożyła „eziwurlekistan”. Wykorzystała słowa „pyszny”, „błyskawiczny, „życzenia”, „los” oraz „drut”, a z „do” zrobiła „dok”. „Łysoleziwurlekistan” przechodziło w poprzek przez całą planszę, a dalej wychodziło poza nią po prawej stronie.
Roześmiałam się.
- Zużyłam wszystkie literki - triumfowała Zofia. Polizała ołówek i zabrała się do podliczania punktów.
- To nie jest żadne słowo - stwierdziłam. - Nie ma czegoś takiego, jak „Łysoleziwurlekistan”. Poza tym tak nie można. Nie wolno ci ułożyć słowa, które składa się z dziewiętnastu liter, na planszy liczącej piętnaście pól wszerz.
- A to czemu? To taki kraj - dowodziła Zofia. - Tam właśnie się urodziłam, moje dziecko.
- Sprawdzimy - powiedziałam. Przyniosłam słownik i spróbowałam go odszukać. - Nie ma takiego miejsca - stwierdziłam.
- Oczywiście, w dzisiejszych czasach już nie istnieje - upierała się Zofia. - Nie był to zbyt duży kraj, nawet wtedy, kiedy istniał. Ale słyszałaś zapewne o Samarkandzie, Uzbekistanie, Jedwabnym Szlaku i Czyngis-chanie. Opowiadałam ci już o tym, jak poznałam Czyngis-chana?
Odszukałam w słowniku Samarkandę.
- No dobra - mruknęłam. - Samarkanda istnieje naprawdę. Jest takie słowo. Ale Łysoleziwurlekistanu nie ma.
- Teraz nazywają go jakoś inaczej - stwierdziła Zofia. - Ale moim zdaniem trzeba pamiętać, gdzie są nasze korzenie. Sprawiedliwość wymaga, abym używała słów łysoleziwurlekistańskich. Twoja angielszczyzna jest o wiele lepsza od mojej. Obiecaj mi coś, pulpeciku, coś bardzo, bardzo drobnego. Zapamiętasz jego prawdziwą nazwę. Łysoleziwurlekistan. Po podliczeniu wychodzi mi, że zdobyłam trzysta sześćdziesiąt osiem punktów. Zgadza się?
Gdybyście wymówili właściwą nazwę czarodziejskiej torebki, brzmiałaby ona mniej więcej tak: „orzipanikanikcz”, co oznacza: „skórzana torba, w której żyje świat”, tyle że Zofia nigdy nie przeliterowała tego słowa dwa razy identycznie. Twierdziła, że za każdym razem trzeba to robić trochę inaczej. Nigdy nie można przeliterować go dokładnie tak samo, ponieważ jest to niebezpieczne.
Nazywałam ją czarodziejską torebką, bo kiedyś ułożyłam słowo „czarodziei” na planszy do scrabble. Zofia uparła się, że pisze się je przez „ji”, a nie przez „i”. Sprawdziła w słowniku i straciła kolejkę.
Zofia opowiadała, że Łysoleziwurlekistańczycy używają planszy i płytek do uprawiania wróżbiarstwa, przepowiadania przyszłości, a czasami tylko do zabawy. Twierdziła, że to trochę tak jak gra w scrabble. Pewnie dlatego okazała się takim dobrym graczem. Łysoleziwurlekistańczycy używali swych płytek i planszy, żeby komunikować się z ludźmi mieszkającymi pod wzgórzem. Ludzie ci znali przyszłość. Łysoleziwurlekistańczycy dawali im zsiadłe mleko i miód, a młode kobiety z wioski chodziły na wzgórze, kładły się na jego zboczach i spały pod gwiazdami. Widocznie ludzie spod wzgórza byli całkiem mili. Ważną rzeczą było to, że nigdy nie wchodziło się pod wzgórze, by spędzić w tym miejscu noc, bez względu na to, jak ujmujący był facet, który tam mieszkał. Jeślibyście tak zrobili, to choćbyście spędzili pod wzgórzem tylko jedną noc, po powrocie mogłoby się okazać, że upłynęło nawet i sto lat.
- Pamiętaj - pouczała mnie Zofia - nieważne, jak bardzo czarujący jest facet. Jeśli chce, żebyś jeszcze raz do niego przyszła, to na nic. Poflirtować nie zaszkodzi, ale nie zostawaj na noc.
Raz na jakiś czas kobieta spod wzgórza wychodziła za mąż za mężczyznę z wioski, choć zwykle miało to opłakane skutki. Kłopot tkwił w tym, że kobiety spod wzgórza fatalnie gotowały. Nie potrafiły przyzwyczaić się do tego, jak w wiosce płynie czas, co oznaczało, że kolacja była zawsze przypalona bądź przeciwnie - niedogotowana. Ale trudno im było znosić krytykę. Raniła ich uczucia. Jeśli ich mąż z wioski narzekał albo nawet jeśli tylko wyglądał tak, jakby miał ochotę ponarzekać, to wystarczyło. Kobieta spod wzgórza wracała do rodzinnego domu i nawet jeśli mąż biegł za nią i błagał, tłumaczył się i przepraszał, mogły upłynąć trzy lata, trzydzieści, albo i kilka pokoleń, zanim do niego powróciła.
Nawet najlepsze, najszczęśliwsze małżeństwa Łysoleziwurlekistańczyków i ludzi spod wzgórza rozpadały się, kiedy dzieci były na tyle duże, by narzekać na obiad. Ale każdy w wiosce miał w swoich żyłach domieszkę krwi ludzi spod wzgórza.
- Ty też ją masz - wyznała Zofia i pocałowała mnie w nos. - Została nam przekazana przez moją babcię i jej matkę. Dlatego jesteśmy takie piękne.
Kiedy Zofia miała dziewiętnaście lat, szamanka-kapłanka w jej wiosce rzuciła płytkami i odkryła, że wydarzy się coś złego - zbliżała się wataha najeźdźców. Stawać przeciw nim do walki nie miało sensu. Spaliliby każdy dom, a młodych mężczyzn i kobiety zabraliby do niewoli. Ale sytuacja była jeszcze gorsza. Miało również nadejść trzęsienie ziemi, co stanowiło paskudną wiadomość, ponieważ zwykle, kiedy pojawiali się najeźdźcy, wszyscy mieszkańcy wioski schodzili na całą noc pod wzgórze, a kiedy z powrotem stamtąd wychodzili, najeźdźców nie było już od miesięcy, dziesięcioleci albo i setek lat. Ale owo trzęsienie ziemi miało tym razem całkiem rozpołowić wzgórze.
Ludzie spod wzgórza znaleźli się w tarapatach. Ich siedlisko miało zostać zniszczone, a oni, skazani na tułaczkę po całym świecie, mieli płakać i lamentować nad swoim losem dopóty, dopóki nie zgaśnie słońce, pęknie niebo, morza zagotują się, a ludzie rozeschną się w pył, który rozdmucha wiatr. Toteż szamanka-kapłanka wróżyła dalej, a ludzie spod wzgórza poprosili ją, żeby zabiła czarnego psa, oprawiła go, a ze skóry uszyła torbę takiej wielkości, żeby zmieściły się w niej kurczak, jajko i garnek. Tak też uczyniła, a wówczas ludzie spod wzgórza tak przygotowali wnętrze torby, że mogło pomieścić całą wioskę i wszystkich ludzi spod wzgórza, a także góry i lasy, morza, rzeki i jeziora, sady, i niebo z gwiazdami, i duchy, bajeczne stwory, syreny, smoki, driady, małe syrenki, zwierzaki, oraz wszystkich bożków, którym Łysoleziwurlekistańczycy, a także ludzie spod wzgórza oddawali cześć.
- Twoja torebka jest zrobiona z psiej skóry? - skrzywiłam się. - To obrzydliwe!
- Moje drogie dziecko - westchnęła ze smutkiem na twarzy Zofia - psy są bardzo smaczne. Dla Łysoleziwurlekistańczyków to prawdziwe delicje.
Nim zjawiła się wataha najeźdźców, wszyscy wieśniacy spakowali swój dobytek i przenieśli się do torby. Zatrzask sporządzono z kości. Jeśli otworzyło się ją w jedną stronę, była to zwykła torebka zdolna pomieścić kurczaka, jajko oraz gliniany garnek do gotowania, albo parę okularów do czytania, wypożyczoną z biblioteki książkę i pudełeczko na lekarstwa. Jeśli otworzyło się zatrzask w drugą stronę, wówczas trafiało się do łódeczki unoszącej się na wodach ujścia rzeki. Po obu stronach rozciągał się las, w którym łysoleziwurlekistańscy wieśniacy oraz ludzie spod wzgórza budowali swoje nowe siedlisko.
Jeśli jednak otworzyło się torbę nieprawidłowo, można było znaleźć się w krainie ciemności, która tchnęła wonią krwi. Tam właśnie mieszkał strażnik torby (ów pies, z którego skóry została uszyta). Był pozbawiony skóry. Jego skowyt sprawiał, że z nosa i uszu leciała krew. Rozrywał na strzępy każdego, kto przekręcił zatrzask w przeciwną stronę i nieprawidłowo otworzył torebkę.
- Tak otwiera się torebkę nieprawidłowo - wyjaśniła Zofia. Przekręciła zatrzask, demonstrując mi, jak to się robi. Rozwarła górę torebki, ale niezbyt szeroko, i uniosła ją w moją stronę. - Śmiało, kochanie, posłuchaj przez chwilkę.
Przystawiłam ucho do torebki, ale nie za blisko. Niczego nie usłyszałam.
- Niczego nie słyszę - stwierdziłam.
- Biedna psina pewnie śpi - zafrasowała się Zofia. - Nawet koszmary muszą od czasu do czasu pospać.
Po tym, jak wylali Jake'a ze szkoły, wszyscy, zamiast mówić do niego po imieniu, nazywali go Houdinim. Wszyscy oprócz mnie. Wyjaśnię dlaczego, ale musicie być cierpliwi. To nie taka prosta sprawa opowiedzieć wszystko w odpowiedniej kolejności.
Jake jest mądrzejszy, a przy tym wyższy niż większość naszych nauczycieli, choć nie jest aż tak wysoki jak ja. Znamy się od trzeciej klasy. Jake zawsze się we mnie kochał. Twierdzi, że kochał się we mnie nawet przed trzecią klasą, zanim się jeszcze poznaliśmy. Ja potrzebowałam trochę czasu, żeby się w nim zakochać.
W trzeciej klasie Jake wiedział już wszystko z wyjątkiem tego, jak zdobywać przyjaciół. Zwykle łaził za mną przez cały boży dzień. Tak mnie to kiedyś wkurzyło, że kopnęłam go w kolano. Kiedy to nie pomogło, wyrzuciłam mu plecak przez okno szkolnego autobusu. To też nie poskutkowało, ale w następnym roku Jake przystąpił do jakichś testów i rada pedagogiczna zadecydowała, że może przeskoczyć czwartą i piątą klasę. Wówczas nawet było go żal. W szóstej klasie jakoś mu się nie układało. Kiedy szóstoklasiści nie przestawali wpychać mu głowy do klozetu i spuszczać wodę, Jake złapał gdzieś skunksa i wypuścił go w szatni dla chłopców.
Rada pedagogiczna zamierzała go zawiesić do końca roku, ale tymczasem Jake sam zrobił sobie dwa lata wolnego, podczas których uczył się w domu z matką. Pobierał lekcje łaciny, hebrajskiego i greki, pisania sekstyn, robienia sushi, gry w brydża, a nawet robienia na drutach. Uczył się fechtunku i tańców balowych. Pracował w stołówce dla bezdomnych i nakręcił ośmiomilimetrówką film o osobach rekonstruujących sceny z wojny secesyjnej, które zamiast strzelać z dział, oddają się w pełnym rynsztunku grze w ekstremalną odmianę krykieta. Zaczął uczyć się gry na gitarze. Napisał nawet powieść. Nigdy jej nie przeczytałam - Jake twierdził, że jest okropna.
Kiedy po dwóch latach wrócił do szkoły - jego matka zachorowała wówczas po raz pierwszy na raka - umieścili go z powrotem z naszym rocznikiem, w siódmej klasie. Wciąż był o wiele za mądry, ale w końcu nabrał rozsądku na tyle, by wiedzieć, jak się dostosować. A poza tym dobrze grał w piłkę nożną i był naprawdę słodki. Wspomniałam już, że grał na gitarze? Wszystkie dziewczyny w szkole durzyły się w Jake'u, ale on po lekcjach szedł ze mną, grał w scrabble z Zofią i wypytywał ją o Łysoleziwurlekistan.
Matka Jake'a miała na imię Cynthia. Kolekcjonowała ceramiczne żabki oraz żarty-zagadki oparte na kalamburach słownych. Kiedy byliśmy w dziewiątej klasie, miała nawrót choroby. Po śmierci matki Jake porozbijał wszystkie żabki. Był to w moim życiu pierwszy pogrzeb, w jakim uczestniczyłam. Kilka miesięcy później ojciec Jake'a zaprosił na randkę jego nauczycielkę fechtunku. Pobrali się wkrótce po tym, jak Jake'a wywalili ze szkoły za projekt o Houdinim. Był to w moim życiu pierwszy ślub, w jakim uczestniczyłam. Ukradliśmy z Jakiem butelkę wina i wypiliśmy ją - ja porzygałam się do basenu ośrodka, a Jake zarzygał mi całe buty.
No więc cała wioska oraz ludzie spod wzgórza żyli długo i szczęśliwie przez kilka tygodni w torbie, którą przywiązali do skały w wyschniętej studni. Została ona uprzednio wybrana przez ludzi spod wzgórza jako ta, która przetrzyma trzęsienie ziemi. Ale niektórzy z Łysoleziwurlekistańczyków chcieli wyjść z powrotem i przekonać się, co dzieje się na świecie. Zofia byłą jedną z nich. Kiedy weszli do torby było lato, lecz kiedy z niej wyszli i wydostali się ze studni, padał śnieg, a z ich wioski zostały tylko rozsypujące się ruiny i zgliszcza. Przedzierali się przez zaspy - Zofia niosła torbę - póki nie dotarli do innej wioski, takiej, której nigdy wcześniej nie widzieli. Wszyscy w niej pakowali właśnie swój dobytek i uciekali, co sprawiło, że Zofia i jej przyjaciele nabrali złych przeczuć. Wyglądało na to, że sytuacja jest taka sama jak wówczas, kiedy ratując się, weszli do torby.
Ruszyli za uciekinierami, którzy zdawali się wiedzieć, dokąd się kierują, aż w końcu wszyscy trafili do miasta. Zofia nigdy wcześniej nie widziała podobnego miejsca. Były tam pociągi i światło elektryczne, kina oraz ludzie, którzy do siebie strzelali. Spadały bomby. Trwała bowiem wojna. Większość wieśniaków postanowiła wejść z powrotem do torby, ale Zofia zgłosiła się na ochotnika, aby zostać na świecie i opiekować się torbą. Zakochała się w filmach, jedwabnych pończochach oraz pewnym młodzieńcu - rosyjskim dezerterze.
Zofia i rosyjski dezerter pobrali się i mieli mnóstwo przygód, aż w końcu trafili do Ameryki, gdzie urodziła się moja mama. Co jakiś czas Zofia radziła się płytek i rozmawiała z ludźmi, którzy mieszkali w torbie, a oni podpowiadali jej, jak najlepiej unikać kłopotów oraz w jaki sposób mogliby z mężem zarobić trochę pieniędzy. Od czasu do czasu ktoś z Łysoleziwurlekistańczyków albo z ludzi spod wzgórza wychodził z torby, bo chciał skoczyć do sklepu po zakupy, do kina, do parku rozrywki, żeby przejechać się kolejką górską, albo pójść do biblioteki.
Im więcej rad udzielała Zofia swojemu mężowi, tym więcej pieniędzy zarabiali. Zaczął interesować się jej torebką, ponieważ zauważył, że jest dziwna, ale Zofia powiedziała mu, żeby pilnował swojego nosa. Zaczął ją śledzić i spostrzegł, że jacyś dziwni mężczyźni oraz kobiety wchodzą i wychodzą z domu. Nabrał przekonania, że albo Zofia szpieguje na rzecz komunistów, albo co chwilę ma nowy romans. Coraz częściej się kłócili i pili, aż wreszcie mąż wyrzucił jej płytki do wróżenia.
- Rosjanie są marnymi mężami - oświadczyła Zofia. W końcu, pewnej nocy, kiedy Zofia spała, jej mąż otworzył kościany zatrzask i wszedł do torby.
- Myślałam, że mnie rzucił - opowiadała Zofia. - Przez dwadzieścia lat żyłam w przekonaniu, że mnie zostawił i dał nogę do Kalifornii. Nie żebym się tym przejęła, bo zmęczyły mnie małżeństwo, gotowanie obiadów i sprzątanie domu dla kogoś. Lepiej jest gotować to, co ma się ochotę zjeść, i sprzątać wtedy, kiedy uzna się to za stosowne. Ale twojej mamie było ciężko bez ojca. Tym się najbardziej przejmowałam.
- Wtedy wyszło na jaw, że właściwie to nigdzie nie uciekł. Spędził jedną noc w torbie, a potem wyszedł z niej dwadzieścia lat później tak samo przystojny, jak go pamiętałam. Minęło też wystarczająco dużo czasu, żebym zapomniała o wszystkich kłótniach. Pogodziliśmy się i zrobiło się bardzo romantycznie, a potem, kiedy rano znów się pokłóciliśmy, poszedł pocałować twoją mamę, która przespała całą jego wizytę, w policzek, po czym wlazł z powrotem do torby. Nie widziałam się z nim przez następne dwadzieścia lat. Ostatnim razem, kiedy się pojawił, poszedł do kina na Gwiezdne wojny, które podobały mu się tak bardzo, że wrócił do torby, żeby opowiedzieć o nich innym. Za kilka lat wszyscy się zjawią i będą chcieli oglądać tę i następne części filmu na wideo.
- Powiedz im, żeby sobie darowali te, które opowiadają o wcześniejszych wydarzeniach - mruknęłam.
Cały kłopot z Zofią polega na tym, że wiecznie gubi wypożyczone książki. Ona twierdzi, że wcale ich nie zgubiła i że właściwie to nie są wcale przetrzymane. Dzieje się tak dlatego, że nawet jeden tydzień w czarodziejskiej torbie to znacznie dłuższy czas w świecie biblioteki. Więc co ona może na to poradzić? Wśród bibliotekarek Zofia jest osobą znienawidzoną. Ma zakaz wypożyczania we wszystkich filiach w okolicy. Kiedy miałam osiem lat, nakłoniła mnie, żebym poszła do biblioteki i wypożyczyła całą stertę biografii, dzieł naukowych i romansów Georgette Heyer. Moja mama była wściekła, kiedy się o tym dowiedziała, ale było za późno, bo Zofia zdążyła już większość z tych książek zachachmęcić.
Trudno doprawdy pisać o kimś, jak gdyby naprawdę nie żył. Wciąż wydaje mi się, że Zofia siedzi w salonie swojego domu, ogląda jakieś stare horrory, wrzuca prażoną kukurydzę do swojej torby i czeka, aż wpadnę do niej pograć w scrabble.
Teraz już nikt nigdy nie odda tych książek do biblioteki.
Moja mama często wracała z pracy i przewracała oczami.
- Opowiadałaś im te swoje banialuki? - złościła się. - Genevieve, twoja babcia jest okropną kłamczucha.
Zofia składała planszę do scrabble, spoglądała na mnie oraz Jake'a i wzruszała ramionami.
- Jestem wspaniałą kłamczucha - oświadczała. - Jestem najlepszą kłamczucha na świecie. Obiecajcie, że nie uwierzycie w ani jedno słowo.
Ale nie opowiadała Jake'owi historii czarodziejskiej torebki. Tylko stare łysoleziwurlekistańskie legendy i bajki o ludziach spod wzgórza. Opowiadała mu o tym, jak ona i jej mąż zjechali całą Europę, ukrywając się w stogach siana i stodołach, i o tym, jak raz, kiedy jej mąż poszedł zdobyć coś do jedzenia, jeden rolnik przyłapał ją schowaną w kurniku i próbował zgwałcić. Ale otworzyła czarodziejską torebkę tak, jak mi to pokazywała i wyskoczył z niej pies, pożarł tamtego, a do tego wszystkie kurczaki.
Uczyła nas, jak przeklinać po łysoleziwurlekistańsku, wiem również, jak się mówi, „kocham cię”, ale nie mam zamiaru już nigdy nikomu tego powiedzieć, oprócz Jake'a, kiedy go odnajdę.
Kiedy miałam osiem lat, wierzyłam we wszystko, co opowiadała mi Zofia. Nim skończyłam trzynaście, nie wierzyłam w ani jedno jej słowo. A kiedy miałam piętnaś...
entlik