Liebenberg Lauren Smak dzemu i masla orzechowego A5.doc

(1369 KB) Pobierz
Smak dżemu i masła orzechowego




Lauren Liebenberg

Smak dżemu i masła orzechowego

 

 

Przekład: Małgorzata Trzebiatowska.

Tytuł oryginału: The Voluptuous Delights of Peanut Butter and Jam

Wydanie oryginalne 2008

Wydanie polskie 2009

 

 

Lauren Liebenberg dorastała w Rodezji w czasie wojny domowej. Jeszcze jako dziecko opuściła kraj, który później miał przekształcić się w Zimbabwe. Wraz z pracującym w kopalniach złota ojcem udała się na południe, do Johannesburga, gdzie mieszka do dziś. Uzyskała tytuł magistra zarządzania na University of Witwatersrand. Jest mężatką, ma dwoje dzieci. Smak dżemu i masła orzechowego to pierwsza powieść Lauren Liebenberg.


Nota historyczna.

Historia, którą przeczytacie, wydarzyła się w umierającym kraju.

W 1965 roku brytyjska kolonia Południowej Rodezji pod wodzą premiera lana Smitha ogłosiła „jednostronną deklarację niepodległości” (unilateral declaration of independence - UDI), by udaremnić Brytyjczykom przekazanie władzy w ręce rdzennych mieszkańców Afryki. Oszukana miejscowa ludność chwyciła za broń przeciwko białym władcom Rodezji, której niedawno nadano tę nazwę.

Dwa plemiona: północne Shona, rządzone przez Roberta Mugabe, i południowe Ndebele, pod dowództwem Joshuy Nkomo, podjęły długą i krwawą kampanię, znaną jako „Bush War” (Walki w dziczy) wśród białych Rodezyjczyków oraz jako „Druga Chimurenga” („bunt” w języku Shona) wśród czarnych.

W warunkach zimnej wojny walki te były usilnie podsycane, a bojownicy o wolność cieszyli się poparciem zarówno Chińskiej Republiki Ludowej, jak i Związku Radzieckiego. Co więcej, śródlądową Rodezję otaczali wrogo nastawieni sąsiedzi, szczególnie od niedawna niepodległe Mozambik i Zambia. Rasistowska Republika Południowej Afryki początkowo sprzymierzyła się z Rodezyjczykami, lecz później pod międzynarodową presją wycofała swoje poparcie i zaoferowała Rodezję jako baranka ofiarnego.

Nieuznana przez inne kraje i podlegająca sankcjom Organizacji Narodów Zjednoczonych od dnia swojego powstania, Rodezja w latach siedemdziesiątych XX wieku borykała się z poważną zapaścią ekonomiczną, spotęgowaną przez powołanie do wojska wszystkich białych mężczyzn.

W końcu odizolowani, odnotowujący coraz większą liczbę ofiar śmiertelnych i umęczeni walkami oraz fatalną sytuacją ekonomiczną, Rodezyjczycy poddali się. Zawieszenie broni doprowadziło do wyborów w 1980 roku, które wygrała organizacja ZANU - PF[1] Roberta Mugabe. Narodziło się nowe państwo - Zimbabwe.


Pamiętam, że padało tego dnia, kiedy przybył do Vumby. Był to obfity afrykański deszcz, wyganiający skrzydlate mrówki z parującej ziemi.

Teraz, po tylu latach, deszcz przywołuje duchy cienia i światła, i smutku. Zabiera mnie z powrotem do mojego lasu, do grupek złotych kulistych pajączków, wysypujących się z kokonu na gniazdo z jedwabiu, do stłumionego oddechu zaduszających się nawzajem pnączy, do modliszki, która delikatnie, ale zachłannie pożera swojego kochanka, gdy na opadłych liściach łączy się z nim w akcie miłosnym.

Minęło jednak wiele lat - byłam wtedy tylko dzieckiem. Zastanawiam się, ile z tego, co noszę w sercu, jest prawdziwe. Pamiętam, że kiedy się pojawił, do naszego ogrodu niewinności wkradło się jakieś szaleństwo.

Cia jest moją siostrą, a ja jestem jej wodzem. Siedzimy teraz obie na kamiennych schodach przy drzwiach kuchni i jemy kanapki z masłem orzechowym i dżemem. Cia jak zwykle rozkłada swoją i powoli wylizuje nadzienie, a ja ściskam kromki chleba w dłoniach tak długo, aż zaczyna spomiędzy nich wyciekać breja z masła orzechowego i dżemu. Wtedy łykam ją łapczywie.

Czasem pijemy herbatę tak, jak to robią Afs[2] - zanurzamy nasze kanapki w zielonych, emaliowanych kubkach, potem odgryzamy mokry kęs i pociągamy łyk herbaty, która, zanim ją połkniemy, rozlewa się po całym gardle. Musimy udawać, że nasze kanapki to nie delikatne, pozbawione skórki ćwiartki skibek chleba, ale obfite afrykańskie pajdy.

Nazywa się to mieszanie cementu, a nam nie wolno tego robić. Jeżeli zostaniemy na tym przyłapane - na wrzucaniu cementu i chichotaniu - mama krzyczy na nas, żebyśmy nie były tak odrażające przez całe nasze odrażające krótkie życie. Robimy to tylko po to, by charf Afs, ale w końcu zawsze wracamy do rozkładania, lizania i zgniatania.

Później rozciągamy się jak jaszczurki na szorstkim kamieniu i zlizujemy z palców okruchy.

Cia jest mniejsza ode mnie, ale niedużo, i jest tutaj tak długo, jak tylko pamiętamy. Jednak przekonałyśmy się, że ponieważ jestem większa i starsza, wiem wszystko, czego nie wie Cia, i to ja powinnam być induna.

 

 

- Co będziemy teraz robić? - pyta po chwili.

- Nie wiem - odpowiadam.

Nieśpiesznie zbliżamy się do huśtawek - jeśli mam być szczera, są to po prostu zużyte opony, przecięte na pół i zawieszone na gałęzi starej akacji - obracamy się w nich, skręcając sznur tak ciasno, jak to tylko możliwe, potem odpychamy się nogami od ziemi i szaleńczo wirujemy. Trochę mi niedobrze, ale i tak jest to niezły sposób spędzania czasu.

Jednak Cia jest innego zdania. Kołysze się teraz smętnie, czekając na coś - na cokolwiek - co przerwie stały rytm naszego dnia. Przez wszystkie minione lata - siedem i pół dla Cii i osiem i trzy czwarte dla mnie - nasze dni na farmie, gdzie się urodziłyśmy, nabrały jednostajności, metronom rytuału odmierzał wydeptaną ścieżkę słońca na spłowiałym błękitnym niebie.

Poza farmą nie ma nic. Daleko do jej krańca - do linii ogrodzenia, którą zajmujący się nim chłopiec obchodzi w kilka dni - i stamtąd wszędzie daleko. Tata mówi, że to tylko trzydzieści kilometrów polną drogą do Umtali, ale trzydzieści kilometrów to bardzo dużo dla kogoś, kto musi się trzymać na tylnym siedzeniu landie.

Zazwyczaj kiedy kończymy się huśtać, wrzucamy mrówki do dołków mrówkolwów pod huśtawkowym drzewem. Te dołki to malutkie, wykopane przez mrówkolwy kratery w ziemi. Mrówki, które ześlizgną się (lub zostaną wrzucone) do takiego krateru, nigdy się zeń nie wydostaną - jego ściany są zbyt strome i zbyt łatwo się osypują, by się na nie wspiąć - ale mrówki i tak próbują z całych sił i to uruchamia pułapkę: lawina piasku, którą wywołują, wdrapując się gorączkowo po brzegach dołka, alarmuje uśpionego mrówkolwa. Wygrzebuje się on z kryjówki poniżej i zjada je żywcem.

Ale dzisiaj jest inaczej. Dziś Cia dostaje to, na co czekała: powietrze przecina rozdzierający wrzask. Odpychamy łokciami opony i puszczamy się biegiem do khaya zamieszkałego przez Afs, skąd nadpływa ten dźwięk.

Kiedy tam docieramy, trwa już rzeź kurczaków. Chociaż na farmie wykluwa się tyle samo kurczaków, ile jest ubijanych, nas bardziej od narodzin ekscytują rzezie. Wdrapujemy się na stertę kompostu, aby patrzeć z góry, siedząc w ciepłym gniazdku z gnijącej roślinności, wzruszanej przez grube zielone robaki chipolata.

Tak naprawdę nie wolno nam czaić się w khaya na podobieństwo dwóch kundli, ale i tak tam idziemy i szukamy miejsca, skąd dobrze widać. Budynki kompleksu są niskie i przysadziste, mają ciemne wejścia zionące wapnem. Mieszkają tu wszyscy pracownicy farmy ze swoimi żonami i picanin - razem około czterdziestu rodzin. Kompleks wyznaczają stojące kołem chwiejne lepianki z dachami z patyków i siana, jak w bajce o trzech małych świnkach. Są tu hordy picanin pętających się po dziedzińcu z ubitej i zamiecionej na łyso ziemi. Picanin nazywają się Sipho, Themba, Javu i Bóg wie, jak jeszcze; mają pokryte strupami kolana i pępki sterczące z brzuchów jak błyszczące kulki z czarnego szkła. Wpatrują się we mnie i w Cię trochę zuchwale, ale stara Blessing[3] zawsze jest dla nas miła. Kuca przy ogniu i daje nam do ssania kawałek sadza obtoczony w cukrze. Nasz dziadek, Oupa, mawia, że nie jesteśmy ani trochę lepsze od bandy śmieciarzy.

Kurczaki, które mają dzisiaj umrzeć, zostały już wyłapane z wybiegu i przyniesione na miejsce egzekucji - do pnia starego drzewa - wspaniałomyślnie poza zasięgiem wzroku pozostałych kurcząt. Zbijają się w kupkę w swojej klatce, gdacząc cicho, ale dla mnie brzmi to trochę histerycznie. Kat o imieniu Jobe, który jest także naszym służącym w domu, stoi obok, w jego rękach spoczywa siekiera przygotowana do ścinania głów skazanych kurcząt. Blessing, żona Jobe, pracowicie skubie martwe sztuki niedaleko przy ocynkowanym zlewie. Woda nabrała krwistoczerwonej barwy i zmętniała od piór. I chociaż cała ta egzekucja tworzy pasjonujący spektakl, tak naprawdę czekamy na to, co następuje po niej. W przerwie śpiewamy refren piosenki To facet z siekierą, co utnie ci łeb.

- „Łup! Łup! Łup! To już ostatni trup” - krzyczy Cia donośnie.

Potem, przytrzymując kurczaka za szyję, Jobe robi zamach siekierą.

Na mgnienie oka zwalnia w najwyższym punkcie łuku. Kiedy ostrze opada, odcinając szyję zwierzęcia, Cia gwałtownie nabiera powietrza i chwyta mnie za nadgarstek. Wzdrygamy się. A wtedy, choć trudno w to uwierzyć, bezgłowe i bez życia, kurczę wyrywa się i zaczyna biegać, zataczając koła, krew tryska z przeciętej tętnicy. Paznokcie Cii wbijają się coraz głębiej w moją skórę, w miarę jak kurczak tańczy swój taniec, dopóki - pozbawiony krwi i ducha - nie upada na piach. Dopiero kiedy leży zupełnie bez ruchu, Cia puszcza moją rękę, pozostawiając na niej małe białe półksiężyce. Blisko przy moim uchu słyszę ciepłe, wilgotne westchnienie. Przyglądamy się wciąż od nowa, jak kolejne kurczęta, martwe, lecz nadal żywe, tańczą dla nas taniec śmierci.

Jest późne popołudnie, kiedy wleczemy się wzdłuż krętej ścieżki w stronę domu, nasze cienie wyglądają groteskowo, do chwili kiedy dom staje się widoczny. Moje myśli także ocienia jakieś złe przeczucie.

Stary dom przypomina ruiny. Pnącza powoli zaduszają filary stojące wzdłuż frontowej werandy, a falbaniaste porosty żywią się przeżartymi gangreną dachówkami. Wewnątrz domu, chłodnego i ciemnego, znajdują się wysokie pomieszczenia, płyty w stylu art deco, sprowadzone z Europy do hallu wejściowego, są teraz popękane, poprzecinane ciemnymi żyłami, belki z zambezyjskiego drewna tekowego w pozostałej części domu są miejscami zbutwiałe. W nocy skrzypią i jęczą, jak gdyby torturowało je we śnie coś, co skrada się od okapów.

Dom nazywa się Modjadji, bogini deszczu, i został zbudowany przez naszego Pradziadka w 1912 roku. To tak dawno temu, że nie żyje już nikt, kto pamięta, jak wznoszono ten budynek. Rok budowy został wyryty na płaskorzeźbie na owalnej płycie osadzonej w szczycie w stylu cape dutch. Czasem myślę o dłoniach, które wyryły tę datę w 1912 roku, martwych teraz dłoniach. To Pradziadek wyznaczył granice otaczającej dom ziemi położonej w cieniu gór Vumba, leżących na wschodzie naszego kraju, Rodezji. Oupa wciąż od nowa opowiada legendę o tym, jak Pradziadek musiał przez lata się mozolić, by wyrwać tę farmę z dzikiej afrykańskiej ziemi. To jego krew, pot i łzy przemoczyły tę ziemię i każde następne pokolenie przejmuje jego dziedzictwo. Także moim i Cii obowiązkiem jest przejęcie tej schedy, kiedy przyjdzie na to czas, chociaż niestety nie jesteśmy synami.

Na gzymsie kominka, nad paleniskiem w voorkamer stoi dagerotyp Pradziadka w wyblakłym kolorze sepii, osadzony w ozdobnej metalowej ramce. Czasem podnoszę Cię tak, by mogła go zdjąć, i przyglądamy się mu, zafascynowane tym echem przeszłości. Jednak szczerze mówiąc, w staromodnym kołnierzyku, sztywny i wyniosły, Pradziadek wygląda na człowieka raczej nieprzystępnego. Kryje się to przede wszystkim w jego oczach - są uprzejme, ale bezbarwne. Po chwili muszę odwrócić wzrok. Jeżeli patrzę na ten portret zbyt długo, czuję, jak te upiorne oczy mnie obserwują.

Na zewnątrz zachodzi proces rozkładu, lecz jest to cudowny rodzaj rozkładu. Dekadencki. Powietrze jest ciężkie i pachnące, ale wypełnione delikatnym słodko-mdlącym aromatem - aromatem zgnilizny -jak mówi Oupa. Wydaje się zmiękczać światło, spowijając mgłą zbyt żywe kolory w ogrodzie.

- Cholernie obsceniczne - mawia o tym Oupa, potrząsając głową. - Jak paryski burdel.

Bugenwilla zwiesza się z wysokiego drzewa iglastego, wielkie drzewiaste paprocie rozkładają się tu od czasów poprzedzających rajski ogród, a ziemia, w której uwielbiamy z Cią grzebać, jest piaszczysto-ilasta i ryją w niej ciemne, oślizgłe stworzenia podziemnego świata.

Dojrzałe owoce mango pękają, a ich fermentującymi wnętrznościami obżerają się grube muszki owocowe, które zdychają pijane, rozdęte i ogłupiałe w słońcu.

- Do tego właśnie dochodzi, kiedy próbujesz narzucać angielską kulturę barbarzyńskim ludom - mruczy Oupa ponuro. - Wszystko się psuje... robi się obrzydliwe i cuchnące. Ale czy ta wasza mama, która tęskni za czymś, czego nigdy nie poznała, kiedykolwiek przeniknie wzrokiem swoje zbyt ozdobne, zbyt jaskrawe klomby i zauważy pod nimi smród zepsucia? Czy to zobaczy, do diabła!?

Zamyśla się na chwilę.

- Czego nie zobaczy, dziewczynki?

- Smrodu zepsucia, Oupa.

- Taa, nie rozpozna, bywa taka donkiszotowska. Ona i jej fantazje.

Mama jednak ignoruje Oupa i cały ten smród. Być może dała już sobie spokój z Modjadji - wielką, butwiejącą ruderą - ale jest bardzo oddana swojemu ogrodowi.

Tarasy wycięte ze stromego górskiego zbocza stają się coraz bardziej nierówne w wyższych partiach wzniesienia, aż wreszcie znikają w ciemnym gąszczu dziewiczego lasu.

Trzy pasożytnicze pnącza powoli zacieśniają uścisk na konarach drzewa żywiciela, ich długie, wijące się korzenie docierają w dół, do gruntu; bujne poszycie ożywiają szepty i drapania małych, tajemniczych żyjątek; grzyb wyrasta ze śliskich, butwiejących pni drzew i żywi się śmiercią.

W lesie to, co żywe, żeruje na tym, co martwe.

Pochowani są tutaj dawni wojownicy Shangani i czasami deszcz plądruje groby, spłukując szkielety wojowników w dół zbocza, i rozzłoszcząc tym przodków - czyni ziemię przeklętą.

Miejsce to, nazywane przez Oupa Rajem Utraconym, należy do Cii i do mnie.

Jednak dzisiaj w drodze powrotnej do domu mój niepokój wynika tylko z tego, że założyłyśmy nasze poncha. Są wspaniałe, wydziergane we wszystkich wyobrażalnych odcieniach lodów, zakończone frędzelkami, ale teraz poplamione krwią kurczaków i uwalane kompostem.

Rano, kiedy ściągnęłam je z wieszaków z tyłu naszej szafy, myślałam, że to dobry pomysł. Nawet nie musiałam tak bardzo namawiać Cii.

- Jislaaik, Nyree! - wciągnęła powietrze i machnęła ręką. - Oberwie ci się.

- Dlaczego? Chcesz jej powiedzieć? - fuknęłam tak pogardliwie, jak tylko potrafiłam.

Wpatrywała się we mnie w napięciu przez długą chwilę, potem przeniosła wzrok na nasze poncha. I uległa mojej prowokacji - kazała mi się zamknąć i wyrwała dłoń z mojego uścisku.

Każda z nas założyła poncho, następnie energicznie wtarła wazelinową galaretkę w policzki, by błyszczały. Spychałyśmy się nawzajem z drogi, by lepiej zobaczyć się w starym, pokrytym skazami lustrze, zamocowanym na drzwiach naszej dużej, drewnianej szafy. W tamtym momencie, w swoim poncho w kolorze lodów, ze śmiesznie błyszczącymi policzkami, Cia była z siebie bardzo zadowolona, ale teraz na pewno czuje się winna. Sytuację pogarsza jeszcze fakt, że pod poncho - pokrwawionym i zabrudzonym kompostem - Cia ma mój fioletowy trykot. W skrytości ducha jestem śmiertelnie przerażona, że mama nas złapie, a złapie nas na pewno.

Zerkam w górę i widzę ją, jak czeka na nas na stoep i już z daleka zauważa nasze poncha. Wbijam ręce głęboko w kieszenie ogrodniczek i gwiżdżę fałszywie, tak jakbym nie miała żadnych zmartwień, a kątem oka widzę, jak Cia próbuje przywołać na twarz nieśmiały uśmiech, ale w efekcie hardo spogląda do góry Twarz Cii ma w sobie pewną bezczelność, która podstępnie pozbawia ją słodyczy, a uśmiech kota z Cheshire mruży jej oczy. Z tym wszystkim przypomina ona małą, szelmowsko zadowoloną z siebie chińską małpkę - uroczą w sposób, z którym nie mogę konkurować.

Jednak urok nie uratuje dzisiaj żadnej z nas. Kiedy dochodzimy do stopni, gwiżdżę jeszcze bardziej fałszywie, a Cia poddaje się i wygląda na zwyczajnie przestraszoną.

Nie winię jej za to. Mama ma minę, która napędzi pietra każdemu.

Wpatruje się w nas i nie mówi ani słowa, zaczynam więc pleść coś o tym, jak zaatakował nas pies z khaya, który najprawdopodobniej miał wściekliznę, i jak zaczął jeść nasze poncha, i miałyśmy szczęście, że nie zjadł także nas, ale z rozpościerających się za Mamą cieni odzywa się Oupa i mówi, że dostrzega kłamstwo wyzierające zza moich zębów, a Mama nie raczy nawet podjąć okropnego tematu naszych ponch, tylko syczy:

- Idźcie do swojego pokoju. Natychmiast. I przyjdźcie na kolację tylko, jeżeli jesteście gotowe narażać życie.

Wlokę się na górę, Cia tuż za mną. Mamy siedzieć i myśleć o tym, jak wstydzimy się swojego zachowania, lecz później, raczej głodne i znudzone niż zawstydzone, szpiegujemy Człowieka. Każdego wieczoru, kiedy zamiera generator, zajmujemy nasze stanowisko wartownicze. Klęcząc na moim łóżku, spowite w sekretną, cienistą przestrzeń poniżej zwojów butelkowozielonych zasłon w tureckie wzory, z Cią, która kurczowo trzyma Grovera - swojego wyliniałego, jednookiego misia - patrzymy przez szybę. Kiedy tak czai się w cieniu sąsiedniej szopy, wydaje się, że ma na sobie długi, bezkształtny trencz, a na twarz nasunął filcowy kapelusz. Stoi zupełnie bez ruchu, budząc przerażenie. Jakaś część mnie wie, że tak naprawdę go tam nie ma, że stworzony jest tylko z cieni i światła, ale nadal wpatruję się w niego, czując, że coś pełznie mi po karku.

Potem leżę w ciemności, serce bije mi w piersi tak mocno, że czuję je także w głowie, i przez poduszkę słyszę jego echo. Brzmi ono zadziwiająco podobnie do chrzęstu kroków na żwirze.

- Nyree? - szepcze Cia w pajęczej ciemności. - Nie śpisz?

Cisza.

- Nyree - szepcze znowu, z uporem.

Udaję, że mruczę coś przez sen.

- Czy mogę spać w twoim łóżku? Proooszę.

Wzdycham.

- No dobrze - mówię tonem, który nie oddaje mojego nastroju, ale który obie musimy usłyszeć. Cia i Grover gramolą się przez ciemny, przyprawiający o dreszcze korytarzyk pomiędzy naszymi łóżkami i z wdzięcznością mościmy się razem w łóżku.

- Zaniedbywanie obowiązków - cedzi Oupa przez zęby - to prosta droga do zatracenia.

Chociaż obie z Cią dobrze znamy kazania Oupa - słuchanie ich to część naszych codziennych obowiązków - często jednak nie rozumiemy słów, które brzmią jak wyjęte z Biblii. Ale co do istoty nie mamy wątpliwości: obowiązek a potępienie. Obowiązek i skazanie na potępienie za niewywiązanie się z niego zawsze stanowi sedno kazań Oupa, który zasiadając na stoep w swoim starym trzcinowym fotelu o wielkim wachlarzowatym oparciu i żłopiąc gin z tonikiem, rzeczywiście miał warunki, by je wygłaszać.

Przez większość dni dotyczą one mozolnej pracy Pradziadka (chociaż po przedyskutowaniu tego sam na sam Cia i ja podejrzewamy, że Pradziadek raczej nadzorował mozolną pracę Afs).

Mama siedzi w bibliotece przy dużym biurku, obitym skórą, na której Cia wyryła swoje imię, i ze zmarszczonymi brwiami robi rachunki farmy - wpisuje kolumny malutkich liczb w oprawione w marmurkowy papier księgi. Nie wolno nam tam wpadać ani robić hałasu, bo inaczej, Boże odpuść jej, czeka nas chłosta. Widzimy jej ciemną, pochyloną głowę i włosy związane z tyłu w koński ogon. Oupa ma pomagać mi w odrabianiu pracy domowej, ale trafia go szlag, kiedy musi zastępować nam nie tylko nianię, ale i guwernantkę, i nie pozostaje mi nic innego, jak powtarzać sobie głośno mnożenie przez sześć, kiedy siedzę na kiblu. A teraz siedzimy i słuchamy o mozolnej pracy.

W niektóre dni przychodzi Jobe i ratuje nas z opresji. Zostawia swojego pomocnika, Philemona, z górą rzeczy do prasowania i zabiera nas taczką należącą do ogrodnika, Washingtona, na robienie figurek z błota, a Oupa nawet tego nie zauważa. Od czasu do czasu Oupa zbacza z tematu zalet mozolnej pracy. Jest to zazwyczaj dzień, w którym dawno temu ktoś umarł, dzień szczodrzej nalewanego ginu i zaczerwienionych, drżących policzków. W dni zaczerwienionych policzków słuchamy opowieści o Wuju Seamusie.

Wuj Seamus, zmarły brat Oupa, jest o wiele bardziej interesujący niż pracujący w mozole Pradziadek. Może się wydawać, że nie każdy w tej rodzinie wykonywał swoje obowiązki tak dobrze, jak powinien.

Wuj Seamus, na przykład, niewątpliwie zszedł na złą drogę.

Choć niejednokrotnie starałyśmy się pociągnąć Oupa za język, nadal nie bardzo wiemy, na czym polega „zejście na złą drogę”, lecz sądząc z tego, jak Oupa przeklina pamięć brata, musi to być coś haniebnego. Do tej pory Oupa ujawnił, że Wuj Seamus był Draniem i Synem Marnotrawnym, który uciekł od swoich obowiązków na farmie, wiódł rozpustne życie w mieście, gdzie przysparzał piekielnego wstydu i niesławy nazwisku O'Callohan, a teraz nie żyje i został pochowany - nie na rodzinnym cmentarzu na farmie, ale na cmentarzu w mieście.

Cia i ja widziałyśmy kiedyś jego grób, na którym wyryto słowa: „Tutaj leży Seamus O'Callohan - zastrzelony w potyczce z kaffir” - było to szokujące i emocjonujące zarazem.

Dzisiaj odgaduję, że nieodwołalnie zmierzamy do zaczerwienionych policzków, i widzę, jak Cia już czeka w napięciu na więcej skandalicznych szczegółów, które przybliżą nam Wuja Seamusa. I się nie rozczaruje.

- Do czego to prowadzi, dziewczynki? Zaniedbanie obowiązków?

- Prosto do zatracenia, Oupa.

- Yhm, tak jest rzeczywiście.

A dlaczego? Z powodu Lenistwa. Są tacy - nicponie i innego rodzaju nikczemnicy - którzy nie wypełniają swoich obowiązków z powodu rozwiązłości i próżniactwa. Seamus, choć Oupa mówi to z przykrością, niewątpliwie zaliczał się do takich nicponi, dotkniętych ogólną słabością charakteru.

Oupa potrząsa głową.

- Ale to tam, gdzie znalazł smak zakazanego owocu, znalazł też swój ostateczny upadek.

Na twarzy Oupa widoczne są zarówno lata spędzone w Afryce, jak i podobieństwo do europejskich przodków. To silna twarz, z uporem dającym się wyczytać z wystającej szczęki, pobrużdżona jak żółw skórzasty; Oupa jest łysy, ale brak włosów rekompensują sumiaste, podkręcone wąsy, z których jest bardzo dumny. Chociaż ma siedemdziesiąt lat, nie przeszkadza mu to chwalić się swoją krzepą, organizmem z żelaza i Bóg jeden wie, czym jeszcze. Ma wysokie czoło, nos jak Rzymianie z Asteriksa i Obeliksa, kamienne spojrzenie niebieskich oczu, w tym jednego szklanego - i coś, co przypomina mi sepiowego ducha jego zimnego, wyniosłego ojca. Niesamowity, a przy tym szlachetny, obdarzony dzikim temperamentem. Kiedy pogrąża się w mrocznym nastroju, czujemy przed nim wielki respekt. Więc chociaż rozpaczliwie pragniemy usłyszeć więcej o zakazanym owocu Seamusa, nie śmiemy przerywać Oupa pytaniami. Pozwalamy mu zadumać się na chwilę, zanim zacznie mówić wtedy, kiedy sam zechce.

- I skoro mój brat rozkłada się w grobie od tylu długich lat, to nie jest w porządku, by budziło go jego potomstwo. Nic dobrego nie wynika z grzechów cielesnych, dziewczęta, nic dobrego. I to właśnie dlatego w piekle mają wyjątkowo gorące miejsce dla cudzołożników.

Przekleństwo rzucone przez Oupa za grzechy nie jest tak straszne, jak się wydaje. Tak naprawdę, jak mówi Mama, jest on heretykiem i równie często, jak wygłasza kazania, po prostu bluźni. Wiele razy Cia i ja, stojąc obok niego na stoep, byłyśmy świadkami, jak ze strzelbą w dłoni głośno grozi, że napuści Nikczemne Sługi Szatana na przepełnione biblijnymi cytatami głowy świadków Jehowy, którzy od czasu do czasu wkraczają na jego posiadłość. Zastanawiam się, czy ja i Cia jesteśmy takimi Nikczemnymi Sługami i co zrobimy, jeżeli zostaniemy napuszczone na przybyszów.

Oupa został ekskomunikowany przed wieloma laty i mówi, że jest dumny z tego, iż w tamtej chwili stał się zatwardziałym poganinem.

Regularnie nachodzi go teraz delegacja akwizytorek z Holenderskiego Kościoła Reformowanego, troszcząc się o jego straconą nieśmiertelną duszę. Chcą nieść Oupa słowo Boże, lemoniadę i soet koekies. Pod koniec spotkania, pociągając nosami, przyciskają swoje Biblie do piersi, potem ściskają kolana Oupa i spoglądają triumfująco, zapewniając, że się za niego modlą.

Jednak niezależnie od tego, czy byli to grzesznicy, czy też nie, chciałabym dowiedzieć się więcej o tym, kto obudził zmarłego, i próbuję naprowadzić Oupa z powrotem na kwestię potomstwa, ale nagle dostrzega on ogon koczkodana dyndającego na gałęzi pobliskiej akacji.

- Szybko, dziewczyno, przynieś mi procę z szuflady stolika nocnego! Dorwę tego bezczelnego koczkodana, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię!

Oupa nie cierpi tych małp. Główni wrogowie to stado żyjące w kępie akacji, tuż przy tylnych drzwiach domu, które wciąż wysyła ekipy nalotowe, aby porywały, co tylko się da. Złodziejskie nasienie. Kiedy byłyśmy małe, wierzyłyśmy w związane z koczkodanami kłamstwa Oupa. Opowiadał, że urodziłyśmy się jako małpy, ale zostałyśmy złapane jeszcze w okresie niemowlęcym, obdarte ze skóry i rozłożone na części, a nasze ogony rozwieszono na drzewie na biltong. Oupa uważa, że kiedy tu przybyliśmy, munts wciąż zwieszali się z drzew.

Zastanawiam się, co się stało z ich ogonami. Pewnego dnia Cia zwierzyła mi się, że jej ogon zaczął odrastać. Zbadałam jej tyłek i, jak można się było spodziewać, zobaczyłam tam zalążek ogona. Żadna z nas nie była zaskoczona. Uznałyśmy, że wkrótce wyrośnie jej futro i wszystko inne i znów zamieni się w koczkodana. Cia powiedziała mi, że będzie musiała odejść i mieszkać z innymi małpami na akacjach. Czułam zazdrość i trochę chciało mi się płakać, ale Cia wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie.

Koczkodany wiedzą, że Oupa jest ich wrogiem i że stanowi ostatnią linię obrony dzielącą je od naszego jedzenia, ich walki są więc heroiczne. Oupa zajmuje pozycję pod baldachimem splątanej winorośli, zacieniającej stoep przy kuchni, starannie ukrywa swoją broń i wykazując nieskończoną cierpliwość, udaje, że drzemie w swoim trzcinowym fotelu. To się nazywa podstęp, a koczkodany są albo naprawdę głupie, albo zbyt zachłanne, bo zawsze dają się nabrać. Gdyby miały choć trochę rozumu, trzymałyby się od Oupa z daleka, ale pokusa jest dla nich zbyt wielka i w chwili, gdy jego głowa opada na piersi, przemykają chyłkiem do drzwi kuchennych.

Gdy pierwsza małpa zwiesza się z najniższej gałęzi pobliskiej akacji i ukradkiem zaciska małe palce na nadprożu, Oupa prostuje się, celuje i wypala z procy do złodzieja, który wrzeszczy histerycznie, niezależnie od tego, czy został trafiony, czy też nie. Wysoko w koronach drzew wybucha panika i stado małp dostaje białej gorączki. Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, małpy wyrażają swoją wściekłość, trzęsą gałęziami i bombardują Oupa rozmaitymi pociskami. A on, jak jakiś stary szczwany lis, siedzi w środku wrzawy bitewnej, w deszczu spadających na niego strąków i gałązek, z kciukami wciśniętymi pod szelki i uśmiechem satysfakcji na ustach.

Najlepsze jednak zdarza się wtedy, gdy późnym popołudniem Oupa zasypia naprawdę, mrucząc coś do swoich piersi, a my opuszczamy nasze stanowiska. Przemykamy chyłkiem na tyły stoep, który biegnie dookoła całego domu, przeciskamy się przez sekretną dziurę w ogrodzeniu mającym powstrzymać Terrów i uciekamy do lasu.

Las to cieniste zaświaty szeptów i tajemnic. Tak naprawdę Cia i ja posiadamy niezwykłą moc - potrafimy żyć w dwóch światach jednocześnie: w świecie widzialnym i tym drugim - tylko odczuwanym.

On zawsze jest, wokół nas, bije swoimi pierzastymi skrzydłami tuż pod powierzchnią zmysłów. Cia umie go wyczuć, ale to ja jestem jasnowidzem i podczas gdy ona korzysta z mojego szóstego zmysłu, to moje oczy otwiera las.

Zdarza się, że migną nam przed oczyma inne widoki - w nocy można łatwo pomylić wróżki z robaczkami świętojańskimi, świecącymi delikatnie pod krzakami, a raz, kiedy w świetle księżyca zakopywałam swoje ulubione jedzenie w ogrodzie na tyłach domu, by uzyskać niezawodne lekarstwo na kurzajki, ujrzałam na nocnym niebie prawdziwą eksplozję wróżek (Oupa powiedział, że na sąsiedniej farmie wypalili race na znak SOS). Pewnej nocy Cia ujrzała Wombelki wspinające się po rynnie, ale ten obraz miał trochę koszmarne zabarwienie - najwyraźniej były to Wombelki Wynaturzone, które szły, by ją zabrać.

Inne obrazy przyszły do nas za pośrednictwem innych osób. Kiedy Tata był chłopcem, obudził się kiedyś w środku nocy i odkrył, że wszystkie jego zabawki ożyły. Chociaż pragnęłam tego ponad wszystko i modliłam się do Jezusa z całej mocy, wciąż nie widziałam moich zabawek żywych. Chyba Cia przynosi mi pecha - ona śmiertelnie boi się tego, że na jej ukochane zabawki padłby zły czar. W nocy na każdy najcichszy dźwięk zaciska mocno oczy.

Chociaż jednak żyjemy w świecie przepełnionym magią, błahostki takie, jak zębowa myszka i wróżki-świetliki, bledną w obliczu potężnej magii, która kryje się w lesie. Kiedy Cia i ja wchodzimy w jego niekończący się zmierzch, to, co ziemskie, ustępuje miejsca temu, co pozaziemskie - eteryczne. Kiedy zamyka się nad nami baldachim drzew, słyszymy, jak ciężkie konary szepczą sobie nawzajem prastare sekrety, dokładnie tak jak w opowieściach ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin