Konrad T. Lewandowski
Kolumna Zygmunta
Cykl: Diabłu Ogarek Tom 2
Pierwsze wydanie polskie 2012
Przygoda, magia i miłość w siedemnastowiecznej Warszawie.
Krakowskie Przedmieście za dnia zdawało się oranżerią pełną pstrokatych motyli, kwiatów i powabnych łątek o wysmukłych kibiciach. Natomiast po zmroku przechodziło iście wilkołaczą przemianę i zaczynały się tutaj dziać łotrzykowskie fenomeny. Tu najchętniej załatwiano wszelkie tajne porachunki, nawet nie bacząc na świętość miejsca, w kościołach miejscowych, które też okradano regularnie...
Młody pisarz do szaleństwa zakochany w pięknej dwórce, śledząc najnowsze plotki z królewskiego dworu, wpada na trop intrygi, w którą zamieszane są najważniejsze postaci ówczesnej Rzeczypospolitej. Rozwikłania zagadki noszącej znamiona czarnoksięskich praktyk podejmuje się - z osobistych powodów - Stanisław Jakub Lawendowski herbu Paprzyca, namiestnik warszawskiej straży marszałkowskiej. Pomagają mu zarówno młodzi zakochani, jak i tajemnicza żydowska wiedźma. Rezultaty śledztwa szybko przekraczają najśmielsze oczekiwania, a zaangażowanym w nie bohaterom zaczyna grozić śmiertelne niebezpieczeństwo...
Spis treści
1. Droga do Warszawy. 4
2. Stołeczne plotki. 34
3. Murzyńskie przedmurze. 65
4. Namiestnik marszałkowski. 87
5. Egzekucja. 113
6. Plac bernardynek. 142
7. Starcie czarownic. 174
8. Mieszanka piorunująca. 189
9. Dyspensa nuncjusza. 203
10. Nie szczekaj, burku, na cudzym podwórku!. 223
11. Pocałunek wiedźmy. 239
12. Swąd i kołtuny. 265
Sosna rosła na małej piaszczystej wydmie.
Właściwie należałoby powiedzieć, że nie rosła, lecz stała na niej. Podstawa pnia, z której rozchodziły się korzenie, znajdowała się przeszło dwa łokcie nad ziemią. Drzewo stało więc jakby na kilkunastu wijących się nogach, niczym oceaniczny kraken lub inny głowonóg wzięty z rycin ilustrujących przygody hiszpańskich i angielskich żeglarzy. Tyle tylko, że tu wokoło szumiał swojski, mazowiecki las pod Węgrowem, a do morza było ponad czterdzieści mil polskich lotem ptaka albo siedemdziesiąt mil drogą wodną z biegiem Liwca, Bugu i Wisły.
Pień wyrastający z tego osobliwego postumentu był prosty i wysoki, doskonale masztowo smukły, no i w tym rzecz, że aż za doskonały. Nigdzie na nim nie było dziupli, sęka ani śladu po kornikach czy robocie dzięcioła. Kora spękana ani za głęboko, ani za płytko, bruzdy zaś przejawiały jakąś przedziwną harmonię, od dłuższego wpatrywania się w powierzchnię pnia na człowieka spływał niepostrzeżenie sen na jawie. Osobliwe to drzewo niby stało w lesie, a jakby całkiem poza nim. Jeśli się dobrze przyjrzeć i wsłuchać w szelest koron na wietrze, jawnie znać było, że ta sosna nie współszumi z innymi. Kołysała się we własnym rytmie, jakby tylko pro forma, aby się nadmiernie nie wyróżniać.
Wnosząc z grubości pnia, drzewo to liczyło sobie jakieś osiemdziesiąt lat. W istocie najstarsi ludzie pamiętali, że zawsze wyglądało tak samo. Nie rosło. Stało na swych nogach-korzeniach poza czasem, najpewniej odwiecznie. Świadomi rzeczy praktycy powiadali, że ten świat jest jak ser - pełno w nim dziur, większych i mniejszych, które były enklawami innych światów, zamieszkałymi przez odmienne istoty, tak dziwne, że aż chciało się wątpić, iż to także stworzenia boże. Dobrze było owe uroczyska znać, ale tylko po to, by trzymać się od nich z daleka i w żadną komitywę z ich mieszkańcami nie wchodzić, w przeciwnym razie nieuchronnie ciężkiej biedy było można sobie napytać. Jeżeli zaś kto odważył się zbawienie duszy, żywot doczesny oraz zdrowie zmysłów swoich zaryzykować, to jedno tylko wyższe dobro publiczne taki hazard usprawiedliwiało.
Stanisław Jakub Lawendowski herbu Paprzyca, woźny trybunału ziemi liwskiej, uwiązał konia sto kroków od zaklętej sosny, poprawił na sobie podróżny żupan dla większej powagi i jeszcze raz uważnie rozejrzał się dookoła. Wprawdzie już wcześniej upewnił się dobrze, że nikt go nie śledzi, ale jezuickie licho nie śpi! Ruszył ku sośnie niespiesznym krokiem. Broni żadnej pan woźny ze sobą nie wziął, tylko torbę myśliwską przerzuconą przez ramię. Kordelas przezornie odpiął od pasa i powiesił go na łęku siodła. Nawiedzone drzewo nie lubiło ludzi zbliżających się do niego z jakimikolwiek ostrzami. Zaczynało wtedy osobliwie oddalać się od podchodzącego, tak że im ów człek był bliżej, tym ta sosna jawiła się dalej, aż w końcu przepadała gdzieś w leśnym gąszczu, a ten, co jej szukał, nie mniej niż trzy dni potem błądził, zanim drogę do domu odnalazł. Raz kiedyś osaczyło ją dwóch upartych drwali, z węgrowskich Szkotów się wywodzących, którzy kalwińską nadgorliwością powodowani poprzysięgli zaklętą sosnę odnaleźć, zrąbać i na krzyż Pański przetworzyć. Nowi to byli osadnicy, niepojmujący jeszcze pierwszego prawa mazowieckiej ziemi, że tu dla każdej istoty boskiej i nieboskiej było miejsce, byle tylko ona na sąsiadów swoich nie nastawała i szanowała cudze miedze.
Od zawziętych Szkotów sosna nie uciekła, swoim zwyczajem klucząc nieznacznie w czasie i przestrzeni, lecz hardo stawiła im czoła na swojej rodowitej wydmie. Wtedy to się pokazało, że ona nie tylko jak kraken wygląda, ale i jak ten głowonóg atakować potrafi, a korzenie jej potrafią być szybkie i silne jak macki onego potwora. Pierwszego Szkota, co się na nią toporem zamierzył, chwyciła za gardło i w okamgnieniu wciągnęła go głęboko pod piach, tak że trupa już nikt nigdy więcej nie zobaczył. Pewnie do tej pory tam leży i użyźnia ziemię pod nią. Drugiego napastnika sosna pokarała na postrach. Przychwyciła go mocno korzeniem owiniętym wokół lewego nadgarstka i trzymała tak przez pięć dni, aż ów Szkot z głodu, pragnienia i desperacji sam sobie rękę odrąbał. Zrazu, owszem, próbował walczyć i siec po korzeniach, ale ona ciosy zbijała, aż w końcu nieborak pojął dobrze, co powinien uczynić. Gdy sam się pokarał, ona pozwoliła mu odejść najkrótszą drogą do Węgrowa. Pożółkłe kości odciętego przedramienia wciąż jeszcze tkwiły w drewnianym oplocie, na widoku, innym samozwańczym drwalom ku przestrodze.
Szkocki minister, kiedy się o tym wypadku dowiedział, z zemsty chciał zaraz bez mała krucjatę do tego lasu organizować, ale duchowni innych wyznań tudzież miejscowa szlachta grzecznie, acz stanowczo do porządku go przywołali. I on w końcu zrozumiał to, czego żadną miarą nie chcieli pojąć ojcowie jezuici oraz szaleni Niemcy, już dwudziesty pierwszy rok mordujący się bez opamiętania w głupiej wojnie domowej między katolikami a protestantami.
Sosna pozwoliła woźnemu zbliżyć się do siebie. Stanisław usiadł na wydmie tuż obok drzewa i sięgnął do torby. Wyjął lniane zawiniątko, w którym znajdowało się pół tuzina przesuszonych owoców szaleju, rozkruszył w palcach jeden z nich, wziął do ust dwa nasionka, rozgryzł je starannie trzonowymi zębami, przełknął, odczekał kilka minut, po czym uniósł do ust kolejne dwa.
Zwykle w podobnych okolicznościach woźny używał bieluniu, pozwalającego o wiele wyraźniej widzieć w zaświatach, ale też i dużo bardziej trującego od szaleju, skutkiem czego każdy obrzęd należało potem odchorować. Tymczasem Stanisław był w podróży i żadne osłabienie nie wchodziło w grę. Szalej zgodnie ze swą nazwą wzmagał wszelką ruchliwość, co w drodze mogło być nawet pomocne, ale i tego ziela należało zażyć tylko tyle, ile było konieczne. Dlatego woźny jadł go teraz po trochu, w długich odstępach czasu, aby osiągnąć cel za minimalną dawką.
Po upływie pół godziny i zjedzeniu dziesięciu nasion szaleju Stanisław kątem oka dostrzegł ruch w klatce z korzeni sosny, jakby ożywiła się tam nagle chmara nietoperzy, z których wszakże żaden nie był w stanie wydostać się poza obręb sterczących z ziemi drewnianych prętów. W istocie bowiem była to klatka więzienna, w której jakiś dobry i mądry człek albo może i anioł z bożego rozkazu przed wiekami albo nawet tysiącleciami zamknął cały rój złośliwych diablików, które teraz zaczęły stawać się widzialne.
Ile ich tam dokładnie było, tego pewnie nawet ów profos, co je zamknął, nie wiedział. One same zaś, kiedy ich spytać, gadały co zwykle, że jest ich legion, a co najmniej czartowski tuzin, czyli trzynastka. Ma się rozumieć, obiecywały złoto, diamenty, szczęście w miłości i wieczną jurność oraz gładkość gęby i wymowy temu, kto je na wolność wypuści. I zaraz ochoczo tłumaczyły, jak tego dokazać. Mianowicie należało pomiędzy korzenie sosny, stanowiące kraty ich więzienia, zapuścić jaką bądź rurkę - mogła być lufa fuzji, fujarka pasterska, mogło i źdźbło słomy, a one zaraz ową rurką hyc, hyc!, na świat się wymkną, by swawole swoje czynić, a najchętniej ludziom włosy w kołtuny splątywać. Jednak zarzekały się, że najpierw koniecznie nagrodę oswobodzicielowi swemu dadzą...
Obiecanki cacanki, a głupiemu dusza do piekła! Wierzyć im za grosz nie było wolno, ale że głupich nie sieją, więc dlatego właśnie sosnę wiążącą diablęta swymi korzeniami przezornie obdarzono rozumem oraz zdolnością pomykania, a jak trzeba to i tęgiego bicia sękatą lagą przez łeb. Umne drzewo jednak dobrze poznawało się na ludziach i nie przeszkadzało nikomu czynić rzeczy pro publico bono przydatnych.
Pan woźny ze swej strony w żadne czarnoksięskie dysertacje wdawać się z diablętami spod sosnowych korzeni nie zamierzał. Po pierwsze dlatego, że by go jak nic przegadały. Stanisław sam z siebie zbytnio uczony nie był, ot, tyle pisania, czytania i statutów trybunalskich liznął, ile to w rzemiośle jego było niezbędne. Łaciny jak wszyscy - piąte przez dziesiąte, z języków żywych niemieckiego co nieco, no i, o dziwo, po szkocku też niezgorzej. Jeszcze do obracania cyframi w głowie woźny Lawendowski miał talent nieprzeciętny, niejednego Żyda w szybkich rachunkach potrafił przegonić i to bez abakusa, ale ta umiejętność oraz zdrowy mazowiecki rozsądek stanowiły już cały zasób jego talentów umysłowych. I dosyć, Panu Bogu dziękować!
Czorty zaś często bystrzejsze są od ludzi i wiedzą więcej, taka ich diabelska natura, więc nie ma co się łudzić, że kiedykolwiek w dyspucie przemądrzałej zdoła się im placu dotrzymać i ćwieka zabić. Lepiej było polegać na sposobach niezawodnych w swojej prostocie i niczego w tym przedsięwzięciu nie manierować. Dlatego też Stanisław zjadł tylko tyle szaleju, by móc diablęta widzieć, ale już nie słyszeć ani z nimi gadać. Skusić pewnie one by go nie skusiły, choć tylko Bóg na pewno to wie, ale za to wątpliwości by w duszy zasiały i potem długo trzeba byłoby bić się z przykrymi myślami. Nikt nie ma lekko, a przez głupotę można mieć gorzej od innych. Ale dość deliberacji!
Szalej zaczął już w pełni działać, tak że pomiędzy korzeniami dobrze widać było pchające się na świat boży diable gęby, gadające niemo i krzywiące się niczym gargulce na gzymsach katedr. Zresztą skądś mistrzowie kamieniarscy brać sobie modele wszak musieli... Stanisław schował zawiniątko z trującym zielem, a w zamian ze swej torby wyjął flaszkę szklaną, do połowy pełną trzykrotnie paloną okowitą, czyli był to bez mała czysty spirytus. Woźny odkorkował, popatrzył krytycznie na zawartość naczynia i uznał, że mu jej nie ubędzie zbytnio, jeżeli pociągnie jeden łyk, aby zmyć posmak ziołowej goryczy w ustach. Wziął więc głęboko powietrza i wstrzymując oddech, pociągnął palącego płynu, który natychmiast żywym ogniem wypalił sobie szlak od podniebienia do dna żołądka. Stanisław odsunął flaszkę od ust i powoli, równo odetchnął, pozbywając się z gardła oparów okowity, które wciągnięte do płuc za nowym wdechem niechybnie spowodowałyby ciężkie zakrztuszenie. Pić sam spirytus doprawdy trzeba umieć!
Teraz zdaniem pana woźnego trunku pozostało w sam raz. Nie namyślając się dłużej, nachylił butelkę i wsunął jej wylot między korzenie sosny. Diabliki, myśląc, że to jest niechybnie owa rurka, przez którą na świat boży wyjść będą mogły, rzuciły się do niej hurmą, poczęły tłoczyć jeden przez drugiego i w try miga pierwszy z nich wepchał się do środka z cmoknięciem, jakby jajo ugotowane na twardo przez szyjkę przeszło, po czym z impetem wyrżnął mordą o denko flaszy, aż chlusnęła z niej fontanna okowity. Reszta czortów pomiarkowała się w podstępie i czym prędzej odstąpiła od złudnej bramy na wolność. Jak zawsze w butelkę dał się nabić tylko jeden.
Stanisław szybko zakorkował flaszkę, podniósł ją w górę i popatrzył pod światło. Rozeźlony diablik zrazu miotał się tam wewnątrz niczym wściekły nietoperz, robił grymasy jak w krzywym zwierciadle. Pewnie jakieś szpetne klątwy chciał rzucać, ale zaraz posmakował spirytusu i się uspokoił, po czym zmalał do rozmiarów kijanki, z lubością pluskającej się w trunku. Krzywda nijaka mu się tam nie działa. Co innego gdyby nieszczęsnego czorta o suchym pysku zaszpuntować i jeszcze go tak przez całe wieki trzymać... Oj, wtedy to gdyby jakimś przypadkiem udało się wyposzczonemu diabłu na świat wydostać, dopieroż byłaby bieda wszystkim przytomnym naokoło! Durni Arabowie, którym prorok Mahomet wyszynku nie dozwala, co rusz mają taki ambaras z tymi swoimi dżinami.
Dla pewności woźny mocniej dobił korek pięścią, a butelkę z diablikiem owinął grubo w szmatę, aby mu się w drodze, nie daj Panie Boże, nie stłukła. Wrócił do konia i umieścił zdobycz w sakwie, pomiędzy dwiema trzyfuntowymi beczułkami prochu, wyprodukowanymi przez liwskiego rusznikarza Niemca Wouwermana, zapakowanymi szczelnie w nasmarowaną łojem skórę. To wszystko jednak jeszcze było za mało jak na wyprawę na sejm do stolicy...
Nie było co zwlekać, bo dzień czekał długi! Stanisław ogarnął się szybko, wskoczył na siodło i pogalopował przez las na południowy zachód. Kwadrans później minął Ludwinów i skierował się wprost ku Liwcowi. Po szaleju pędziło się raźno, chwilami jakby nad ziemią. Pędem, rozpryskując wodę, woźny przemknął przez rzekę mało uczęszczanym brodem i wielkim łukiem minął swój rodowy zaścianek Korzeń, gdzie wszyscy byli przekonani, że pan krewniak już od dawna zdąża warszawskim traktem na zachód. Lepiej, aby ziomkowie się nie dowiedzieli, że Stanisław w istocie dopiero teraz puścił się w tę drogę.
W Korzeniu został Grzesiek, młody aplikant Stanisława, przyuczający się na jego następcę w trybunalskim fachu. Chłopak, ma się rozumieć, był niepocieszony, że ominie go ekscytująca wyprawa do samej Warszawy, ale woźny był w tej mierze nieprzejednany. Jednego terminatora już kiedyś stracił, więc nie myślał drugiego na jakiekolwiek ryzyko wystawiać, zanim ów rozumu oraz sprawności nie nabierze i nie będzie gotów stawić czoła wszelkim przygodom, jakie mogą się podczas doręczania pozwu trafić.
Grzesiek miał zatem przykazane pod nieobecność Stanisława pilnie studiować statuty i konstytucje sejmowe, wyuczyć się systemu organizacji trybunałów koronnych, a po trosze i litewskich, przede wszystkim zaś wszelkich kruczków przez pozwanych zażywanych, ażeby woźnego okpić, zbić z tropu i pisma trybunalskiego nie przyjąć.
- I za co mnie, panie stryjku, tak karzecie?! - Grzesiek miał jawnie łzy w oczach, kiedy się o tym przykazie dowiedział. - Zalim źle się dotąd sprawował?
- Dobrze sobie, smyku, radzisz - odrzekł mu wtedy Stanisław. - Idzie zaś o to, byś sprawiał się jeszcze lepiej. Wyuczyć się statutów musisz, żeby cię jaki kauzyperda chytrym gadaniem nie wywiódł w pole. Musisz zatem znać fundamenty prawa, na których praktyka woźnego trybunalskiego się opiera. Dlatego czytaj co trzeba, a jak czego nie zrozumiesz, pytaj imć pana asesora, który obiecał, że ci wszelkie zawiłości chętnie wyjaśni.
- Ależ ja chcę z wami, na sejm do Warszawy! - wybuchnął chłopak.
- A ja nie chcę cię tam pochować! - uciął dyskusję Stanisław. - Nie będę miał głowy stale na ciebie baczenie mieć, a ty jeszcze za młody otrok jesteś, żeby w bigosowaniach stawać albo w intrygach tajemnych kluczyć tak, by sztyletu w plecy nie wziąć. Ucz się, mówię, bo jak wrócę, przepytam!
Chłopak się naburmuszył mocno, ale posłuchał. I lepiej, aby teraz jego imaginacji nie zaprzątały wieści, że pryncypał przed wyjazdem szwenda się po okolicznych uroczyskach. Zresztą sam Stanisław przesadnej pewności siebie nie miał.
Nie spodziewał się tej delegacji. Posłem wszakże nie był ani kandydować na sejmiku ziemskim nie zamierzał. Nie byłoby to rozsądne. Po wydarzeniach ostatnich tygodni lepiej było na czas pewien zejść panom braciom z oczu i poczekać, aż ucichną echa zajazdu na Sockich oraz wzbudzenia Rozstajów Wód. Cudem wszak nie doszło wtedy do magicznego kataklizmu o niewyobrażalnych konsekwencjach. Summa summarum nic złego się nie stało, ale wątpić nie należało, że wysokie władze kościelne zagięły parol na ród Lawendowskich z Korzenia.
Asesor Wygonowski ujął rzecz wprost:
- Jedź ty do nich, Stasiu, ażeby oni nie musieli przyjeżdżać tutaj, bo doprawdy dość już kłopotów nam na własnych śmieciach narobili.
- Zatem ja prosto w wilczą paszczę mam wleźć?
- W Warszawie zarówno wrogów, jak i przyjaciół będziesz miał na wyciągnięcie ręki. Nasi drodzy sąsiedzi Radziwiłłowie trzymają z Wiśniowieckimi, którzy ostatnio wściekle drą koty z rodem Ossolińskich. Gdzie dwóch i trzech się bije, tam czwarty może wyjść na swoje. Nie wątpię, że poradzisz sobie sprytnie. Pożar, skoro już musi być, lepiej z dala od własnego domu wzniecać. Oficjalnie zatem przydasz się, Stasiu, w straży pana marszałka Kiereja do pilnowania porządku podczas obrad i na ulicach stolicy. Takich jak ty w czas sejmowy nigdy za wielu. Dam ci listy polecające do podkanclerzego Ossolińskiego i wojewody Sobieskiego. Jedź zatem do Warszawy i radź tam sobie, jak potrafisz. Zobaczymy, co z tego wyniknie, i będziemy myśleć, co dalej począć.
- Obym i ja te skutki zobaczyć zdołał... - mruknął woźny, niezbyt zachwycony przeznaczoną mu rolą przynęty.
Pomysł sędziego poparł także i patriarcha rodu, pradziad Jakub, który jeszcze dopowiedział swoje.
- Jedź, jak sędzia radzi - rzekł - i bacz na to, że nici owej tajemnej intrygi, przez którą wielkie diabły w naszą Rzeczpospolitą lezą, zbiegają się najpewniej w Warszawie, w rękach jednego człowieka. Dobrze by wiedzieć, kto zacz i co dalej zamierza.
- Jakże zdołam go wyśledzić, dziadku?
- Jest na to sposób, mój Stasiu - odrzekł stary Jakub i powiedział mu, jak trafić do zaklętej sosny i jak spod jej korzeni diablika podebrać.
Woźny ominął Liw od północy i wjechał na warszawski gościniec. Przed południem, gdy działanie szaleju zaczęło już ustawać, minął Roguszyn. Na nocleg powinien stanąć jak zwykle w karczmie w Stanisławowie, leżącym równo w pół drogi do Warszawy, ale zaraz za Dobrem, znów upewniwszy się dobrze, że nikt za nim nie podąża, Stanisław zboczył z traktu na południe i zapadł w lasach i manowcach rozpostartych w widłach rzeczułek Osownicy i Rządzy. Blisko było stąd do sławetnych Rozstajów Wód, ale tym razem droga mości Lawendowskiego wiodła w inne, acz nie mniej dziwne miejsce. Choć może trudno było nazywać „miejscem” obszar nienależący wcale do tej rzeczywistości, a tylko luźno z nią skomunikowany.
Okolica była płaska jak stół, a raczej taka się z pozoru zdawała, i jak na warunki mazowieckie niemal zupełnie bezludna. Tu czy tam wyrastały leśne kępy i zagajniki, nigdy nie obszerniejsze niźli dwie, trzy morgi. Laski owe czegoś nie chciały albo nie mogły rozszerzyć się i zrosnąć w jeden bór. Bynajmniej nie przeszkadzały temu dość nieliczne tu pola i wyżarzyska. Rzecz kryła się w zmienności linii widnokręgu, która raz wydawała się szczupła, ledwie na jedną staję odległa, to znów oddalała się hen na dziesiątki mil, jakby widziana z bocianiego gniazda na maszcie morskiego okrętu. Jawnie, na oczach nic się nie działo, ale za każdym kolejnym spojrzeniem coś tu było jakoś inaczej, choć krajobraz niby wciąż ten sam - pola zielone lub złote, siwe łęgi porośnięte srebrzystymi krzewami wikliny, popielate chmury płynące po niebie mieniącym się odcieniami błękitu, no i te ciemne kępy drzew: sosen, olch albo osik.
Zagajniki owe wraz z każdym rozszerzeniem lub zawężeniem kręgu horyzontu niepostrzeżenie zmieniały swe położenie na tle łąk i nieba, nazbyt dociekliwych spectatorów przyprawiając o pomieszanie zmysłów. Geometrzy pola wymierzający, cichcem pomiędzy sobą nazywali takie okolice „przeklętymi przez mędrca Euklidesa” i unikali ich jak ognia. Mapy tych stron, skoro im je robić kazano, rysowali sobie a muzom - oni tak, teren siak i niech by im kto spróbował kłam zadać. Oskarżyciel musiałby wtedy niezgodność udowodnić, czyli samemu kartę dobrą wyrysować, zatem pogrążyć się w owym labiryncie przestrzeni, a to był już wstęp do jawnego szaleństwa, któremu nocami przyświecały konstelacje gwiazd nieznane ziemskim astronomom.
Z drugiej strony te mazowieckie manowce, kiedy nie próbowano ich w żaden sposób okiełzać, były jednakowoż łaskawe i wędrowcom je przemierzającym tylko niewielkie płatały figle. Najdalej po godzinie błądzenia każdy gdzie chciał, tam trafiał - na pole, do lasu swego czy na szlak do obranej wcześniej miejscowości. Byle tylko żadną miarą ani prętem mierniczym ładu sztywnego tu nie narzucać, to wszystko kończyło się dobrze.
Tam zaś, gdzie chciał teraz dotrzeć woźny Lawendowski, drogi nigdy tej samej nie było. Zawsze inaczej się te ścieżki plotły, acz nigdy też nie było to tak, aby się zupełnie znaleźć nie dały. Tym prędzej to następowało, im mniej się człowiek spieszył. Stanisław puścił więc swojego Grocha luzem, pozwolił mu człapać noga za nogą, jak konającej szkapie w wózku żydowskiego domokrążcy, a sam uważnie przepatrywał okolicę z wysokości siodła.
Na każdy zagajnik wyłaniający się zza zmiennego widnokręgu woźny zerkał zawsze dwa razy - najpierw wprost, potem kątem oka. Jeżeli kępa drzew tkwiła wciąż na swoim miejscu, nic mu było po niej. Bywało też, że raz spostrzeżony lasek był, a drugim razem już nie, jakby nigdy nie egzystował. Tam kryło się silniejsze załamanie przestrzeni i mądrze było omijać takie miejsce wzrokiem, podobnie jak pałającą na niebie tarczę słońca, jeżeli nie chciało się postradać całkiem wzroku, a w tym przypadku zdolności rozróżniania kierunków.
Wreszcie po siedmiu kwadransach niespiesznej jazdy zagajnik, na który spojrzał woźny, nie zniknął, tylko jakby przesunął się nieznacznie. To był ten! Stanisław trącił wierzchowca piętami i ruszył w tamtą stronę, zataczając obszerny półokrąg. W żadnym wypadku nie można było obrać prostej drogi, gdyż zagajnik by się wtedy oddalił. Aby zbliżyć się doń, należało zawsze jechać po spirali. Wtedy ów lasek sam wychodził na spotkanie podróżnikowi, raz ukazując się z prawej, raz z lewej, ale za każdą kolejną manifestacją był coraz to bliżej...
Wreszcie pojawiała się całkiem prosta polna droga. Teraz już można było nią pójść, ale należało przygotować się na jeszcze jedną niespodziankę, mianowicie skarpę w czasie, z której trzeba było możliwie gładko zeskoczyć. Konie płoszyły się tu za każdym razem, na chwilę bowiem pojawiało się uczucie spadania w przepaść bez dna. Dlatego Stanisław teraz zsiadł, wziął Grocha za uzdę i zaczęli iść razem, łeb przy ramieniu. Wierzchowiec choć nie pierwszy raz tu bywał, nigdy nie wyzbył się obaw i zarżał lękliwie. Pan uspokajająco położył mu dłoń na chrapach i tak szli dalej.
Nigdy nie dało się przewidzieć, gdzie dokładnie kryje się ten uskok, ani przygotować się na jego pojawienie. Zawsze wyglądało to tak samo. Krok, krok, krok i nagle jakby głową w studnię... Grunt odnajdywał się zawsze wtedy, kiedy człek i zwierz zdążyli się już zdrowo wystraszyć, że tym razem oparcia dla stóp i kopyt nijakiego nie będzie. Wtedy znów jakby nic stawali na twardej ziemi, a pierwszym świadectwem zmysłów było nagłe pociemnienie słonecznego blasku. Miejsce było to samo, tylko czas uskoczył ku wieczorowi. Tu zawsze panował wieczorny zmrok, jakby słońce już całkiem zaszło, a nigdy nie wschodziło. Ci, co w tym miejscu mieszkali, słońca unikali z natury.
Stanisław ruszył śmiało ku pogrążonemu w wiecznym mroku zagajnikowi. By prawdę rzec, nie był to las, lecz cmentarzysko. Nie ludzi wszakże, a połamanych powozów, kolasek, bryczek, furmanek, ba, bywały też pańskie karety, a nawet resztki rzymskich rydwanów, niemal już doszczętnie wrośnięte w ziemię i oplecione przez czarne jakieś powoje. Wszystko to całkowicie pogruchotane, bez ścian, kompletów kół, a czasem i zupełnie bez nich. Gospodarz miał taką fantazję, że zbierał pojazdy, którymi ktoś kiedyś na tamten świat pojechał, znaczy przygodę miał, w której z impetem z drogi wypadł i w rozpadlinę jaką wleciał albo na drzewo i na śmierć kark sobie skręcił lub łeb rozbił. Co tam jeszcze z wozu pozostało zdatne, to szło do ponownego przemysłu, reszta butwiała porzucona między drzewami.
Z owych szczątków powstawały karawany, służące do wożenia trumien na pogrzebach za dnia, a nocami ponoć do tajemnych wypraw, o których wytwórca tych pojazdów nic a nic gadać nie chciał. Pytany, mawiał zawsze, że to nie jego rzecz, kto i gdzie jego produktami podróżuje. I chyba nawet szczerze, zdaniem Stanisława, wiedzieć tego nie chciał.
Powoźnik ów zwał się Wikiel, trudno zgadnąć, czy było to imię czy imienisko, on sam nigdy tego jasno nie deklarował. Nagabywany zaś o ród, tylko ramionami wzruszał. Chłop był z niego byczo pleczysty, brodaty po jajca, a do tego całkiem czarny od smaru do osi, którego to mazidła nigdy z rąk, twarzy, kudłów ani odzienia nie ścierał. Bo i po co, skoro zaraz znów oblepi? Lecz najdziwniejsze w nim było to, że wcale nie ludzka dusza w tym ciele zamieszkiwała, o ile jakąś duszę w ogóle posiadał.
Wikiel był wampirem. Nieszkodliwym wszakże dla pobożnych chrześcijan, gdyż sysał tylko i wyłącznie własną żonę Gochnę, która dla odmiany była ghulicą, żywiącą się trupami. Przez szacunek dla sąsiadów i poświęconej ziemi Gochna nigdy jednak zwłok z cmentarzy nie wykopywała, lecz ściągała sobie wisielców z szubienic, których potem ogryzała w tym lesie. Dokładniej mówiąc, posilała się w osobnej szopie na skraju gospodarstwa, bowiem mąż nie pozwalał jej jeść w domu. Stanisław przez ciekawość zajrzał kiedyś do owej jadalni, raz jeden, no i ten raz na zawsze mu wystarczył... Osobliwa ta para małżonków miała jedno dziecko - strzygę Kaśkę, liczącą sobie teraz trzydzieści parę wiosen. Dziewucha na oko była niczego sobie, przynajmniej dopóki się zbyt szeroko nie uśmiechnęła. Wtedy pokazywało się, że wszystkie jej zęby to kły. Natura Kaśki była w połowie ludzka, gdyż strzygą stała się z urodzenia, a nie wskutek przepoczwarzenia obłożonego czarnoksięską klątwą trupa i upiornego zmartwychwstania. Lubiła więc jako inne dziewki korale, kiecki, a najbardziej tańce, tak bardzo, że aż po którejś z wiejskich zabaw wróciła do domu z brzuchem... Mała Anulka z niewiadomego ojca poczęta była już zwykłym człowieczym dziecięciem, dziesięcioletnim, wesołym jak skowronek, acz wiecznie umorusanym jak nieboskie stworzenie i kochanym na zabój przez matulę, babcię oraz dziadka.
Ot, taka to rodzina ów zagajnik na uboczu świata pomieszkiwała. Wikielowie nikomu krzywdy nie robili, a więc i na nich nie nastawano. Aczkolwiek niejeden zbłąkany wędrowiec, którego tu bez złych intencji ugościć chciano, spostrzegłszy się co i jak, uciekał z przeraźliwym krzykiem, a potem niestworzone bajędy po karczmach rozpowiadał.
Życzliwych gospodarzy tak niegrzeczne zachowanie gości wielce dziwiło i trochę też zasmucało. Oni sami bowiem nijakiego poczucia własnej osobliwości i odmienności ani trochę nie mieli. Żyli na swoim, po swojemu, czyli jak wszyscy, i czego tu wydziwiać?
Niejakie perturbacyje wynikły wtedy, gdy przyszło świeżo narodzoną Anulkę ochrzcić. Skoro bowiem ta mała jako jedyna z całej rodziny duszę na pewno miała, no to o chrzest dla niej poprosić już wypadało. Zrazu głowa rodziny, niewiele myśląc, wyszedł nocą na gościniec i sprowadził do domu pierwszego duchownego, który mu się tam napatoczył. Traf chciał, że jezuitę, bo tych to wszędzie pełno. Ówże mnich, choć jego zakon słynie z wyjątkowo obrotnych w gębie kaznodziei, kiedy przyszło co do czego, języka całkiem zapomniał. W oczach osiwiał, a ręce tak mu zaczęły latać, że wodą poświęconą w główkę dziecięcia nie trafił, zatem chrzest okazał się nieważny. Nieumiejętny partacz nie uciekł, bo jego kolana zrobiły się na to zbyt miękkie. Wikiel, rad nierad, odstawił delikwenta bezpiecznie z powrotem na trakt, gdzie się pierwej spotkali, ale wieść niesie, że klecha już na zawsze pozostał kołowaty.
Zmartwieniu gospodarzy zaradził dopiero Stanisław, po starej znajomości. Sprowadzony przez niego z Liwa dobrodziej Aleksander załatwił sprawę bez mrugnięcia okiem. Rodzicami chrzestnymi Anulki byli pan woźny i jego matka, która wtajemniczona w sprawę, skwitowała ją krótkim stwierdzeniem, że ktokolwiek by w kumy prosił, odmawiać na Mazowszu nie uchodzi! Tylko po wszystkim odświętne ubrania czym prędzej przeprać musieli, bo trupim odorem od oddechu Gochny przeszły.
Kiedy Stanisław zbliżył się do zagajnika, Wikiel natychmiast wyszedł mu na spotkanie. Uścisnęli sobie dłonie, a poczciwy wampir jak zwykle uśmiechał się szeroko, zupełnie nie dbając, że kogoś wystraszyć może swoimi zębiskami, zsiniałymi od żoninej posoki. Krew ghulicy była granatowa, jakby się kto pytał, i nadżerała każdy skropiony nią metal, nawet złoto od niej bielało.
- Ze zwykłym interesem przyjechałem - oznajmił woźny. - Po mandragorę...
- Będzie czas załatwić - odparł wymijająco gospodarz. - Zachodźcie do dom, mości panie woźny, a to nasza malutka się ucieszy!
Wikielowie mieszkali w zrujnowanej kaplicy, tak starej, że chyba nawet przedchrześcijańskiej. Jakie bóstwa tu czczono, nie wiadomo, gdyż nie ostały się żadne znaki ani figury, tylko nad drzwiami jeszcze jakieś całkiem zatarte płaskorzeźby, na których zwierza od kwiatu nie sposób już było odróżnić. Freski wewnątrz, jeśli były, pokryła dawno gruba skorupa brudu i sadzy. Dach oraz część murów zapadły się przed wiekami i zastąpiono je niedbale położoną strzechą tudzież deskami z powozów, wyłomy w murach zaś zalepiono po prostu gliną. Wszystkie te restauracje liczyły sobie tyle lat, ile miała wnuczka gospodarzy, gdyż wcześniej rodzina gnieździła się w krypcie pod kaplicą, nic sobie z braku wygód, a także i wygódki nie robiąc. Dopiero żeby im małe dziecko nie zmarniało, dołożyli niejakich starań. Gospodarz sklecił coś na kształt pieca, na którym się ciepłą strawę uwarzyć dało. Żeby było Anulkę czym karmić, zaprowadzono w obejściu kozę i kuraki, o których wygody jednak nikomu już dbać się nie chciało, więc dla bezpieczeństwa przed lisami ptaszyska nocowały przycupnięte na drzewach niczym rodowite wrony.
Gochna na widok gościa czym prędzej zerwała garść pokrzywy i szałwii, wepchnęła to sobie do ust i zaczęła zawzięcie przeżuwać. W ten sposób, przynajmniej we własnym mniemaniu, uczyniła swój oddech znośniejszym dla osób postronnych. Woźny przez grzeczność temu nie zaprzeczał. To i tak było wiele starania oraz dobrej woli ze strony istot nieznających pojęcia przykrego zapachu. W domu Wikielów śmierdziało zwykle jak na trzydniowym pobojowisku - szło wydzierżyć, zwłaszcza doświadczonemu żołnierzowi.
Mała Anulka na widok ojca chrzestnego pisnęła z radości i przybiegła się witać, rzucając w kąt dotychczasową zabawę, polegającą na oplataniu kolorowymi wstążkami jakiejś starej, nadgryzionej czaszki, pozostałości babcinego posiłku. Owe tasiemki, tak jak inne babskie fintifluszki, dostarczali żydowscy przekupnie, którzy za zarobkiem docierali i tutaj.
Stanisław wręczył małej przygotowany zawczasu gościniec, to jest toruński piernik, w którym dziewczynka natychmiast zatopiła ząbki. Łapczywie i głęboko, sposobem niechybnie podpatrzonym u matuli, która dla szpiku najgrubsze końskie i wołowe gnaty chrupała jak orzechy laskowe.
- Podziękować wpierw wypada! - zrugała córkę Kaśka, wychylając się z wejścia do rodzinnej kaplicy. Strzyga przemawiała głosem jakby z dna głębokiej beczki, tonem iście basowym, acz o dziwo jej płeć niewieścią wciąż dało się po brzmieniu poznać.
- Ełękłuę...! - oznajmiła mała z pełnymi ustami.
- Na zdrowie - Stanisław pogładził ją po głowie.
...
entlik