Marc Levy
Pierwsza noc
Cykl: Keira i Adrian Tom 2
Z francuskiego przełożyła Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak
Tytuł oryginału: La Première Nuit
Wydanie oryginalne 2009
Wydanie polskie 2012
Adrian otrzymuje wiadomość o ocaleniu Keiry po wypadku, którym zakończyła się ich wyprawa do Chin. Wyrusza na jej poszukiwanie. W samolocie nagle choruje. Pilot decyduje się zawrócić. Nieprzytomny Adrian w ateńskim szpitalu śni o wyprawie i odnalezieniu Keiry. W tym śnie jest zadziwiająco dużo prawdy. Tymczasem jego przyjaciel, Walter wraz z Ivorym wykorzystują swoje kontakty, by uwolnić Keirę, ocaloną przez mnichów i uwięzioną przez chińskie władze za nielegalne przekroczenie granicy. Ivory, dawniej zaangażowany w prace wywiadu, grozi ujawnieniem kompromitujących informacji Sir Ashtonowi, który stoi za wypadkiem w Chinach i uwięzieniem Keiry. Tuż po powrocie do zdrowia Adrian sam, wspierany przez Waltera i pozostającego w cieniu Ivory’ego, wyrusza do Chin i doprowadza do zwolnienia Keiry.
Dedykuję Pauline i Louisowi
Każdy z nas ma w sobie coś z Robinsona,
swój nowy ląd do odkrycia,
Piętaszka, którego musi spotkać.
Eleonore Woolfield
Ta historia jest prawdziwa,
ponieważ ją wymyśliłem.
Boris Vian
Nazywam się Walter Glencorse, jestem dyrektorem administracyjnym Brytyjskiej Akademii Nauk w Londynie. Adriana poznałem bliżej niespełna rok temu, kiedy dość nagle musiał wrócić do Anglii z ośrodka badań astronomicznych na Atakamie w Chile, gdzie przeszukiwał niebo, wypatrując gwiazdy pierwotnej.
Adrian to wybitnie uzdolniony astrofizyk. Kilka ostatnich miesięcy bardzo nas do siebie zbliżyło i teraz byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi.
Ponieważ Adrian marzył wyłącznie o tym, żeby kontynuować badania nad pochodzeniem wszechświata, a także dlatego, że znalazłem się w kłopotliwym położeniu zawodowym, bo finanse, jakimi przyszło mi zarządzać, były żałośnie skromne, nakłoniłem go do ubiegania się o bardzo wysoką dotację, którą przyznawała fundacja naukowa z Londynu.
Przez kilka tygodni uzgadnialiśmy razem prezentację jego projektu badawczego i ten czas pozwolił nam nawiązać głęboką przyjaźń, ale chyba już wspominałem, że się przyjaźnimy?
Nie wygraliśmy konkursu, a nagrodę zdobyła młoda kobieta, przebojowa i zdeterminowana pani archeolog. Prowadziła wykopaliska w dolinie Omo w Etiopii, lecz potężna burza piaskowa zniszczyła jej obóz i zmusiła do powrotu do Francji.
Tego wieczoru, gdy wszystko się zaczęło, ona także przebywała w Londynie i liczyła, że otrzyma dotację, co umożliwiłoby jej powrót do Afryki i wznowienie badań nad pochodzeniem ludzkości.
Życie to pasmo zdumiewających przypadków: Adrian spotkał już kiedyś tę młodą archeolog Keirę - połączyła ich miłość jednego lata. Nie widzieli się od tamtej pory.
Choć jedno świętowało triumf, a drugie godziło się z porażką, spędzili ze sobą noc. Rankiem Keira odeszła, pozostawiając Adrianowi ożywione wspomnienie idylli sprzed lat i niezwykły afrykański wisior, rodzaj kamienia wydobytego z krateru wulkanu przez młodego Etiopczyka Harry'ego, którego Keira przygarnęła i serdecznie pokochała.
W burzową noc, po wyjeździe Keiry, Adrian odkrył zdumiewające właściwości wisioru. Pod wpływem silnego światła, jakie daje na przykład błyskawica, kamień migotał blaskiem milionów drobnych punkcików.
Adrian szybko zrozumiał, co to było. Jakkolwiek mogłoby się to wydawać dziwne, układ punktów odpowiadał mapie nieba, ale nie był to pierwszy lepszy skrawek nieba, lecz ta część, która rozpościerała się nad Ziemią przed czterystu milionami lat.
Dokonawszy tak niezwykłego odkrycia, Adrian pojechał za Keirą do doliny Omo.
Niestety, tajemniczym wisiorem interesowali się nie tylko młodzi naukowcy. Podczas pobytu w Paryżu, odwiedzając siostrę, Keira poznała starego etnologa, profesora Ivory'ego. Człowiek ten skontaktował się ze mną i w końcu - w podstępny i podły sposób - zdołał mnie nakłonić, bym namówił Adriana do kontynuowania badań.
W zamian za tę przysługę dał mi drobną sumkę i obiecał hojną darowiznę na rzecz Akademii, jeśli Adrian i Keira osiągną zamierzony cel badań. Przystałem na ten układ. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że Adrian i Keira są tropieni przez tajną organizację, która - w przeciwieństwie do Ivory'ego - chciała im za wszelką cenę przeszkodzić w odnalezieniu pozostałych kamieni składających się na całość.
Dzięki wskazówkom starego profesora Keira i Adrian wiedzieli już, że przedmiot znaleziony w kraterze wulkanu nie jest jedynym takim kamieniem. Gdzieś na naszej planecie pozostaje ich jeszcze może pięć. Postanowili je wszystkie odnaleźć.
Trop wiódł z Afryki do Niemiec, z Niemiec do Anglii, z Anglii na pogranicze Tybetu, skąd nielegalnie polecieli nad Birmą na wyspy archipelagu Andamany, gdzie Keira wykopała z ziemi na Narcondamie kamień uderzająco podobny do tego, który był w jej posiadaniu.
Gdy tylko połączyli oba fragmenty układanki, zaobserwowali zdumiewające zjawisko - kamienie przyciągały się jak magnesy, nabrały olśniewającej niebieskiej barwy i zaczęły migotać. To odkrycie jeszcze bardziej zachęciło Adriana i Keirę, więc wyruszyli do Chin, lekceważąc ostrzeżenia i pogróżki tajnej organizacji.
Wśród jej członków, którzy jako pseudonimów używają nazw wielkich miast, był angielski lord, sir Ashton, samotny jeździec, zdecydowany za wszelką cenę położyć kres podróży Keiry i Adriana.
Dlaczego namawiałem ich, żeby nie zaprzestali poszukiwań?! Dlaczego nie zrozumiałem ostrzeżenia, kiedy na naszych oczach zamordowano kapłana? Dlaczego nie doceniłem powagi sytuacji, dlaczego nie powiedziałem profesorowi Ivory'emu, żeby radził sobie bez mojej pomocy? Dlaczego nie uprzedziłem Adriana, że ten starzec nim manipuluje? Podobnie jak ja, który mieniłem się jego przyjacielem...
Podczas przygotowań do wyjazdu z Chin Keira i Adrian padli ofiarą straszliwego zamachu. Na górskiej drodze jakiś samochód zepchnął ich terenówkę w przepaść. Wóz wpadł do Żółtej Rzeki. Adriana ocalili przed utonięciem mnisi, którzy stali na brzegu, gdy doszło do wypadku, ale zwłok Keiry nie udało się odnaleźć.
Odzyskawszy siły, Adrian wyjechał z Chin, nie chciał jednak wrócić do pracy w Londynie. Śmierć Keiry załamała go, więc schronił się w rodzinnym domu, na małej greckiej wyspie Hydrze. Adrian to syn Anglika i Greczynki.
Minęły trzy miesiące. Gdy jego zżerała tęsknota za ukochaną, a ja zmagałem się z potwornym poczuciem winy, do Akademii trafiła adresowana do Adriana przesyłka od anonimowego nadawcy z Chin.
W paczce znajdowały się rzeczy, które on i Keira pozostawili w klasztorze, a także kilka fotografii Keiry. Na czole dziewczyny zauważyłem bliznę. Byłem pewien, że wcześniej jej nie miała. Powiedziałem o tym Ivory'emu, a on przekonał mnie, że być może jest to dowód na to, iż Keira żyje.
Setki razy powtarzałem sobie, że muszę milczeć, że nie wolno mi nękać Adriana. Ale czy mógłbym ukrywać przed nim coś takiego?
Kiedy więc Adrian usłyszał, z jaką wieścią przyjechałem, poleciał natychmiast do Pekinu.
Piszę ten list, aby pewnego dnia oddać go Adrianowi i w ten sposób wyznać mu moje winy. Co wieczór modlę się, żeby zdążył go przeczytać i żeby wybaczył mi krzywdę, jaką mu wyrządziłem.
Ateny, 25 września
Walter Glencorse
Dyrektor administracyjny Brytyjskiej Akademii Nauk
Pokój 307. Kiedy nocowałem tu po raz pierwszy, nie zwróciłem uwagi na widok, bo wówczas byłem szczęśliwy, a szczęście rozprasza. Siedzę przy tym małym biurku, na wprost okna, przede mną rozpościera się Pekin, a ja jeszcze nigdy nie czułem się aż tak zagubiony. Już na myśl o odwróceniu głowy i spojrzeniu na łóżko przeszywa mnie dotkliwy ból. Tęsknota za tobą zżera mnie jak powolna śmierć, która krok po kroku czyni spustoszenia. To jakby kret kopał sobie tunele w moim brzuchu. Próbowałem się nawet znieczulić, sowicie zakrapiając śniadanie baidżiu, ale i ryżowa wódka mi nie pomogła.
Przez dziesięć godzin lotu nie zmrużyłem oka, więc musiałem się przespać przed dalszą podróżą. Nie pragnę niczego poza tymi kilkoma chwilami nieświadomości, chcę chwili zapomnienia, kiedy przed oczyma nie będą mi się przesuwały sceny przypominające o tym, co tu przeżyliśmy.
Jesteś tam?
Zapytałaś mnie o to zza zamkniętych drzwi łazienki, kilka miesięcy temu. Dziś słyszę już tylko plusk wody, która kapie kropla po kropli ze starego kranu, uderzając o niedomytą fajansową umywalkę.
Odsuwam krzesło, zarzucam płaszcz i wychodzę z hotelu. Wysiadam z taksówki przed parkiem Jingshan. Idę przez rozarium, skręcam na kamienny mostek nad stawem.
Jestem szczęśliwa, że tutaj przyjechaliśmy.
Ja także byłem szczęśliwy. Gdybym wtedy wiedział, jaki zgotujemy sobie los, niczego nieświadomi, zafascynowani odkryciami... Gdyby można było zatrzymać czas, zrobiłbym to w tamtym właśnie momencie. Gdyby można było cofnąć się w czasie, wróciłbym do rozarium białych róż...
Wróciłem w miejsce, w którym wypowiedziałem życzenie, między krzewy białych róż, w parkową alejkę. Ale czas się nie zatrzymał.
Północną Bramą wszedłem do Zakazanego Miasta i ruszyłem alejkami, kierując się tam, dokąd prowadziły wspomnienia.
Szukałem kamiennej ławki pod rozłożystym, jakby wykutym w skale drzewem, gdzie tak niedawno siedziało dwoje starych Chińczyków. Może gdybym ich tu teraz zobaczył, zaznałbym ukojenia. Wtedy wydawało mi się, że w ich uśmiechach kryje się zapowiedź przyszłości dla nas dwojga, ale może starcy śmiali się, wiedząc, jaki czeka nas los.
W końcu znalazłem tę ławkę, była wolna. Położyłem się na niej. Gałęzie wierzby kołysały się na wietrze, a ich monotonny taniec wprawił mnie w senność. Zamknąłem oczy, ujrzałem twoją twarz i zasnąłem.
Obudził mnie policjant. Poprosił, żebym opuścił park, gdyż po zapadnięciu zmierzchu nikomu nie wolno tu przebywać.
Wróciłem do hotelu i zamknąłem się w swoim pokoju. Światła miasta rozpraszały mrok. Ściągnąłem z łóżka narzutę, rozłożyłem ją na dywanie i owinąłem się w nią. Reflektory samochodów rzucały na sufit dziwaczne cienie. Nie warto było marnować czasu, wiedziałem, że i tak nie zdołam zasnąć.
Zabrałem bagaże, zapłaciłem w recepcji rachunek i poszedłem na parking po samochód.
GPS wytyczył mi drogę do Xi'an. W okolicach wielkich miast noc się rozmywa, prawdziwe ciemności istnieją w rejonach wiejskich.
Zatrzymałem się w Shijiazhuang, żeby zatankować do pełna. Nie kupiłem nic do jedzenia. Gdybyś ze mną była, nawymyślałabyś mi od tchórzy, i pewnie miałabyś rację, ale skoro nie byłem głodny, wolałem nie wywoływać licha.
Sto kilometrów dalej zobaczyłem opustoszałą wioskę na wzgórzu. Skręciłem w wyboistą drogę, żeby obejrzeć wschód słońca nad doliną. Podobno miejsca zachowują pamięć chwil, które przeżyli w nich kochający się ludzie. Może to tylko przesąd, ale tego ranka chciałem wierzyć, że tak jest.
Ruszyłem wyludnionymi uliczkami, minąłem wodopój na rynku. Czarka, którą znalazłaś w ruinach konfucjańskiej świątyni, zniknęła. Wiedziałaś, że tak się stanie, że ktoś ją zabierze i zrobi z nią, co zechce.
Usiadłem na skalistym zboczu i czekałem na wschód słońca, tak imponujący w tym miejscu. Potem ruszyłem w dalszą drogę.
Przejazd przez Linfen był tak samo upiorny jak poprzednio - aż gorzkie od zanieczyszczeń powietrze drażniło mi gardło. Sięgnąłem do kieszeni po kawałek płótna, z którego zrobiłaś nam prowizoryczne maski. Znalazłem je wśród rzeczy odesłanych mi do Grecji. Nie pachniało już twoimi perfumami, ale osłaniając nim twarz, przypomniałem sobie każdy twój gest.
Kiedy jechaliśmy przez Linfen, narzekałaś:
Obrzydliwy smród...
...ale wtedy gderałaś pod byle pretekstem. Tak bardzo bym chciał usłyszeć znowu twoje narzekania.
To tu, kiedy jechaliśmy przez cuchnące Linfen, ukłułaś się w palec, szperając w torebce, i znalazłaś ukrytą pod podszewką pluskwę. Już tamtego wieczoru powinienem był podjąć decyzję i przerwać podróż. Nie byliśmy przygotowani na to, co nas czekało, nie byliśmy poszukiwaczami przygód, tylko dwojgiem naukowców i zachowywaliśmy się jak para naiwnych dzieciaków.
Widoczność i tym razem była tu marna, musiałem więc uwolnić się od przykrych myśli i skupić na drodze.
Pamiętałem, że przed wyjazdem z Linfen zatrzymałem się na poboczu i po prostu wyrzuciłem pluskwę, nie zastanawiając się nad zagrożeniem, jakie mogła dla nas oznaczać. Myślałem wtedy tylko o tym, że ktoś śmiał naruszyć naszą prywatność, wedrzeć się w nasze życie. Zaraz potem wyznałem, że cię pragnę, ale nie powiedziałem ci, co w tobie kocham, trochę dlatego, że się wstydziłem, trochę - żeby przeciągać grę.
Zbliżyłem się do miejsca wypadku, tam gdzie mordercy zepchnęli nas w przepaść, i ręce drżały mi na kierownicy.
Powinieneś go przepuścić.
Adrianie, zwolnij, proszę.
Łzy kręciły mi się w oczach.
Nie mogę, on pędzi prosto na nas.
Zapięłaś pas?
A ty gniewnie odrzekłaś „tak”. Po pierwszym uderzeniu niemal rzuciło nas na przednią szybę. Jeszcze teraz widziałem, jak twoje palce bieleją, zaciskając się na skraju tablicy rozdzielczej. Ile było tych uderzeń zderzakiem, zanim koła zawisły w pustce, zanim wóz zsunął się w przepaść?
Pocałowałem cię, kiedy wody Żółtej Rzeki już nas pochłaniały, zapatrzyłem się w twoje oczy, gdy tonęliśmy, zostałem z tobą aż do końca, najdroższa.
Droga przede mną wciąż się wiła, a ja na każdym wirażu starałem się powściągać zbyt nerwowe gesty, w pełni panować nad samochodem. Czyżbym minął skrzyżowanie, za którym jest wąska droga wiodąca do klasztoru? Odkąd przyjechałem do Chin, myślałem tylko o tym miejscu. Lama, który nas tu przyjął, to mój jedyny znajomy na obcej ziemi. Kto, jeśli nie on, mógł wskazać mi, jak cię odnaleźć, i podać informacje mogące podtrzymać słabą nadzieję, że jednak żyjesz? Twoje zdjęcie z blizną na czole to tak niewiele, zaledwie kawałek papieru, który wyjmowałem z kieszeni sto razy dziennie. Po prawej zauważyłem drogę. Zbyt późno zacząłem hamować, więc samochód wpadł w poślizg. Cofnąłem.
Koła terenówki ugrzęzły w jesiennym błocie. Lało przez całą noc. Zaparkowałem na skraju lasu i dalej poszedłem piechotą. Jeżeli pamięć mnie nie zawodziła, powinienem minąć bród, potem wspiąć się na drugie zbocze, a stamtąd zobaczyć dach klasztoru.
* * *
Dotarcie tam zajęło mi niecałą godzinę. O tej porze roku potok wzbierał, więc nie tak łatwo było się przez niego przeprawić. Duże, okrągłe kamienie ledwie wystawały nad wzburzoną wodę i były bardzo śliskie. Gdybyś mogła zobaczyć, jak niezdarnie próbowałem utrzymać równowagę, pewnie nie oszczędziłabyś mi drwiących uwag.
Ta myśl dodawała mi sił.
Ciężka ziemia lepiła mi się do podeszew i miałem wrażenie, że raczej się cofam, niż posuwam do przodu. Dotarcie na szczyt było nie lada wysiłkiem. Przemoczony, ubłocony musiałem wyglądać jak włóczęga, toteż zastanawiałem się, jak powitają mnie trzej mnisi, którzy wyszli mi naprzeciw.
Bez słowa gestem dali mi znak, bym poszedł za nimi. Wkrótce stanęliśmy przed furtą, a ten, który po drodze stale sprawdzał, czy się nie zgubiłem, zaprowadził mnie do małej izby. Przypominała celę, w której nocowaliśmy. Poprosił, żebym usiadł, zanurzył warząchew w krystalicznej wodzie, klęknął przede mną, obmył mi ręce, nogi i twarz. Potem podał mi lniane spodnie, czystą koszulę i zostawił samego. Tego popołudnia już go nie widziałem.
Po pewnym czasie inny mnich przyniósł mi posiłek. Rozłożył na podłodze matę, domyśliłem się więc, że to właśnie w tej izdebce mam spędzić noc.
Słońce było coraz niżej i kiedy jego światło dogasało nad horyzontem, pojawił się w końcu ten, z którym pragnąłem się spotkać.
- Nie wiem, co pana tu sprowadza, ale jeśli nie zamierza mi pan oświadczyć, że postanowił schronić się tu przed światem, byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan jutro stąd odejść. I tak mieliśmy już przez pana poważne problemy.
- Czy wiadomo coś nowego o Keirze, kobiecie, która tu ze mną była? Pojawiła się może? - zapytałem z lękiem.
- Szczerze boleję, że spotkało was takie nieszczęście, ale jeżeli ktokolwiek dał panu nadzieję, że pańska przyjaciółka przeżyła ten straszny wypadek, to kłamał. Nie twierdzę, że wiem o wszystkim, co dzieje się w okolicy, ale proszę mi wierzyć, taka wiadomość na pewno by do mnie dotarła.
- To nie był wypadek! Bracie, mówiłeś nam, że wasza religia zabrania kłamać, toteż pytam po raz drugi: czy jesteś pewien, że Keira nie żyje?
- Proszę nie podnosić głosu w tych murach. Na mnie zresztą nie robi to żadnego wrażenia, podobnie jak na naszych uczniach. Nie jestem pewien, bo jakże mógłbym być? Rzeka nie oddała ciała pańskiej przyjaciółki. Wiem tylko tyle. Ale trudno się dziwić. Woda jest głęboka, a nurt bardzo szybki. Przykro mi, że muszę mówić o takich szczegółach, domyślam się, jak ciężko panu tego słuchać, ale sam pan pytał.
- A samochód? Odnaleziono go?
- Jeżeli to dla pana ważne, proszę zwrócić się do władz, chociaż zdecydowanie to panu odradzam.
- Dlaczego?
- Powiedziałem, że mieliśmy problemy, ale mam wrażenie, że to pana nie obchodzi.
- Jakie problemy?
- Sądzi pan, że ten wypadek nie miał żadnych konsekwencji? Policja podjęła śledztwo. Zaginięcie cudzoziemki na terytorium Chin nie jest banalną sprawą. A ponieważ władze niechętnie odnoszą się do naszych klasztorów, mieliśmy kilka dość nieprzyjemnych wizyt. Mnichów poddano ostrym przesłuchaniom, przyznaliśmy, że byliście naszymi gośćmi, bo kłamać nam nie wolno. Teraz chyba pan rozumie, że uczniowie tym razem odnoszą się do pana niezbyt przychylnie.
- Keira żyje, bracie, powinieneś mi wierzyć i pomóc.
- Kieruje się pan głosem serca. Rozumiem, że nadzieja jest panu potrzebna i że się pan jej trzyma, ale nie chcąc spojrzeć prawdzie w oczy, podsyca pan cierpienie, które pana zżera. Gdyby pańska przyjaciółka przeżyła, ktoś by ją zobaczył i powiadomiono by nas o tym. Tu, w górach, niczego nie da się ukryć. Niestety, obawiam się, że rzeka ją uwięziła, i szczerze nad tym ubolewam, łącząc się z panem w żalu. Teraz rozumiem, dlaczego odbył pan tę drogę przez góry, i przykro mi, że właśnie ja muszę przywołać pana do rozsądku. Bardzo trudno odbyć żałobę, nie mogąc pochować zwłok, nie mając grobu, przy którym można się pomodlić czy łączyć ze zmarłym, ale przecież dusza przyjaciółki zawsze jest przy panu i pozostanie tak długo, jak długo będzie pan ją kochał.
- Och, proszę oszczędzić mi tych frazesów! Nie wierzę ani w Boga, ani w tamten świat, lepszy od naszego.
- Ma pan prawo nie wierzyć, ale jak na człowieka, który odrzuca wiarę, często pojawia się pan w murach klasztoru.
- Gdyby wasz Bóg istniał, nie stałoby się to, co się stało.
- Gdyby mnie pan usłuchał, kiedy odradzałem wyprawę na górę Hua Shan, nie doszłoby do dramatu, który państwa spotkał. Skoro jednak nie zamierza pan tu pozostać, nie ma sensu przedłużać tej wizyty. Niech pan odpocznie u nas tej nocy. Rano proszę odejść. Nie wyganiam pana, nie mam do tego prawa, byłbym jednak wdzięczny, gdyby nie nadużywał pan naszej gościnności.
- Gdzie może teraz być, jeśli przeżyła?
- Niech pan wraca do domu!
Mnich wyszedł.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka, szukając rozwiązania zagadki. Zdjęcie nie kłamało. Wpatrywałem się w nie przez dziesięć godzin lotu z Aten do Pekinu, nocą robiłem to przy blasku świecy. Blizna na czole była dla mnie niepodważalnym dowodem. Nie mogąc zasnąć, wstałem po cichu i odsunąłem skrzydło drzwi z liści ryżowych. W słabym świetle kierowałem się ku sali, w której spało sześciu mnichów. Jeden z nich zapewne wyczuł czyjąś obecność, bo przewrócił się na posłaniu i głęboko westchnął, na szczęście się nie obudził. Szedłem dalej na palcach, omijając śpiących na podłodze. Dotarłem na dziedziniec klasztoru. W poblasku kwadry Księżyca pośrodku dziedzińca zobaczyłem studnię. Podszedłem do niej i przysiadłem na obrzeżu.
Nagle usłyszałem jakiś szmer. Ktoś położył mi rękę na ustach, abym nie mógł krzyknąć. Rozpoznałem lamę. Skinął na mnie i razem wyszliśmy poza mury klasztoru. Idąc polem, doszliśmy aż do wysokiej wierzby. Tam odwrócił się do mnie.
Pokazałem mu zdjęcie Keiry.
- Kiedy wreszcie dotrze do pana, że jest pan dla nas, a przede wszystkim dla siebie, zagrożeniem? Powinien pan wyjechać, narobił pan już dość szkód.
- Jakich szkód?
- Sam mi pan powiedział, że to nie był wypadek. Jak pan sądzi, dlaczego wyprowadziłem pana daleko poza klasztor? Nikomu nie mogę ufać. Ci, którzy pana ścigają, nie zmarnują szansy po raz drugi, a pan sam daje im tę okazję. Nie należy pan do dyskretnych, więc obawiam się, że już zauważono pańską obecność w tej okolicy. Chyba że stał się cud. I oby trwał dość długo, żeby zdążył pan wrócić do Pekinu i wsiąść do samolotu.
- Nie wyjadę, dopóki nie odnajdę Keiry.
- Trzeba było troszczyć się o nią przedtem, teraz jest już za późno. Nie wiem, co odkryliście, i wcale nie chcę tego wiedzieć, ale zaklinam pana, niech pan wyjedzie!
- Proszę podać mi jakąś wskazówkę, choćby najdrobniejszą, wskazać ścieżkę, którą mogę podążyć, a obiecuję, że zniknę o wschodzie słońca.
Mnich wpatrywał się we mnie w milczeniu. Potem odwrócił się i poszedł w stronę klasztoru. Podążyłem za nim. Słowem się nie odzywając, odprowadził mnie do celi.
Był już późny ranek - różnica czasu i zmęczenie po podróży dały o sobie znać. Zbliżało się południe, kiedy lama wszedł do mojej celi z miską ryżu i miską bulionu na drewnianej tacy.
- Gdyby ktoś zobaczył, że podaję panu śniadanie do łóżka, zarzuciłby mi, że chcę zmienić miejsce modłów w pokoje gościnne - powiedział z uśmiechem. - Niech pan coś zje przed podróżą. Bo przecież wkrótce pan wyrusza w drogę, prawda?
Skinąłem głową. Nie warto było nalegać, niczego więcej nie zdołałbym się już od niego dowiedzieć.
- W takim razie: szczęśliwej drogi - powiedział lama i wyszedł.
Unosząc miseczkę z bulionem, zauważyłem złożoną na czworo kartkę. Odruchowo ukryłem ją w dłoni i dyskretnie wsunąłem do kieszeni. Zjadłem i szybko się ubrałem. Nie mogłem się doczekać chwili, gdy będę mógł przeczytać wiadomość od lamy, jednakże dwóch uczniów już czekało pod drzwiami celi, żeby odprowadzić mnie na skraj lasu.
Kiedy się rozstawaliśmy, podali mi paczkę zawiniętą w szary papier i przewiązaną konopnym sznurkiem. Wsiadłem do samochodu i zaczekałem, aż odejdą. Dopiero wtedy sięgnąłem po kartkę i zacząłem czytać list od lamy.
Jeżeli nie chce Pan usłuchać moich rad, to proszę przynajmniej pamiętać o tym, co Pan teraz przeczyta. Podobno młody mnich przybył do klasztoru w Gartar kilka tygodni po Pańskim wypadku. Prawdopodobnie nie ma to nic wspólnego z Pańską sprawą, jednakże ta świątynia niezwykle rzadko wita nowych uczniów. Obiło mi się o uszy, że ten nie wygląda na uszczęśliwionego nowym życiem. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, kim jest ten chłopak. Jeżeli będzie Pan trwał w uporze i postanowi kontynuować to nierozważne śledztwo, radzę jechać do Chengdu. Tam powinien Pan zostawić samochó...
entlik