Marina Achmedowa - Musiałam umrzeć.pdf

(1983 KB) Pobierz
CZĘŚĆ PIERWSZA
wychodziłam na drewniany ganek, wkładałam stojące pod
daszkiem kalosze i trzymając się poręczy, długo patrzyłam na chmury. Chyba
dlatego tak dobrze je zapamiętałam. Przypominały kłaczki owczej wełny,
które ciocia Nadira wyjmowała z  materaców do prania. Najpierw moczyła
wełnę w dużej blaszanej miednicy, a później suszyła ją na ceracie rozłożonej
w  słonecznej części podwórza. Wełna w  miednicy zbijała się w  kłaczki
wielkości pięści, więc razem z ciocią i babcią skubałyśmy ją palcami, zanim
z  powrotem znalazła się w  zaszytym na nowo perkalowym pokrowcu.
Chmury, które obserwowałam w tamtych dniach, były podobne do kłaczków
wełny zamoczonych w wybielaczu.
U nas na wsi rzadko się zdarza, żeby ulewny deszcz padał przez kilka dni
bez przerwy. Przykładam dłonie do nasiąkniętej wodą poręczy i wydmuchuję
obłoczki pary, które również przypominają potarganą wełnę  – tak samo
robiłam w dzieciństwie. Jest zimno, więc podkulam w kaloszach zamarznięte
palce u nóg.
Wieczorami ciocia Nadira, nasunąwszy na czoło dużą wełnianą chustę
złożoną na dwoje, chodzi do źródła po wodę. Zarzuca na ramiona dwa
blaszane dzbany naraz. Czasami, gdy deszcz słabnie, zabiera mnie ze sobą,
W
iosna ma się ku końcowi, codziennie leje jak z  cebra  –
  z  chmur spadają duże, ciężkie krople. Kiedy byłam mała,
a ja przynoszę wodę w starym emaliowanym czajniku bez pokrywki. Dzisiaj
również, ślizgając się w błocie, powędrowałyśmy do źródła.
Kiedy u nas na wsi pada deszcz, ziemia staje się miękka i grząska, toteż
wszyscy podkładają pod nogi polana i  deski, żeby się nie przewrócić. Za to
podczas upału ziemia jest bardzo twarda i  tak sucha, że tworzą się w  niej
głębokie szczeliny. Kiedyś do nich zaglądałam  –  myślałam, że zobaczę
światło albo oczy kogoś, kto zajrzał w  głąb tej samej szczeliny z  drugiej
strony, bo przecież Ziemia jest okrągła.
Dawniej z ziemi, leżącej u nas na drodze, budowano domy. Mieszano ją
ze słomą, ugniatano nogami, wkładano do drewnianych prostokątnych form
i  suszono na słońcu. Wiele domów w  naszej wsi powstało z  takich właśnie
cegieł własnej roboty. Mało kto buduje domy ze śliskich kamieni polnych
zbieranych nad brzegami dwóch rzek, które przepływają z obu stron naszego
sioła. Kiedyś tylko jeden dom w  naszej wsi był murowany. Należał do
generała Kazibiekowa. Gdy tylko generał wybudował swój dwupiętrowy dom
na lewym skraju wsi, wszyscy się zbiegli, żeby go obejrzeć. Przychodzili
nawet ludzie z  sąsiednich wiosek. Generał nie mieszka w  tym domu,
przyjeżdża z  miasta jedynie od czasu do czasu na parę dni. Razem z  nim
zjawia się jego rodzina  –  żona z  dziećmi  – i  wtedy cała wieś znowu się
gromadzi, żeby na nich popatrzeć. Kiedy żona generała idzie po wodę
z  ręcznikiem podłożonym pod dzban na ramieniu  – ponieważ miastowi nie
umieją nosić wody ze źródła  – wszystkie kobiety również wychodzą
z  dzbanami ze swoich domów i  podziwiają jej jedwabną chustkę, spódnicę
z szyfonu oraz złote pierścionki na palcach, podczas gdy ona stoi w kolejce do
źródła. Powiadają, że generał ma w mieście jeszcze większy dom, a dziadek
twierdzi, że ten w naszej wsi zbudował tylko po to, żeby się przed wszystkimi
pochwalić. Kiedyś ja też mieszkałam z  mamą w  mieście, ale później, po
śmierci ojca, przeprowadziłyśmy się na wieś. Teraz, gdy mam trzynaście lat
i  piszę ten dziennik, dom generała Kazibiekowa nie jest już najładniejszy.
Niektórzy mieszkańcy tak się wzbogacili, że swoje domy zrobione z  gliny
i  słomy zastąpili domami z  czerwonej albo białej cegły, z  wysokimi
żeliwnymi bramami, na których widnieje półksiężyc z  gwiazdą namalowany
białą albo zieloną farbą.
Mieszkamy w  domu zbudowanym w  połowie z  drewna, a  w  połowie
z  gliniano-słomianych cegieł. Każdego lata babcia pokrywa ściany rzadką
gliną. Sufit jest zrobiony z  bali  –  cienkich, okorowanych pni drzew, które
z  czasem zbrązowiały i  wyglądają, jakby były pomalowane cienką warstwą
bezbarwnego lakieru do paznokci. Nocami, leżąc na podłodze na wełnianym
materacu, długo im się przyglądam, słuchając przez ścianę cykania
świerszcza. Z takich samych bali jest wykonany warsztat tkacki, który należy
do babci. Zajmuje on całą ścianę w dużym pokoju. Kiedy babcia kończy tkać
dywan, naciąga na krosno nowy rząd szarych, wełnianych nici. Będąc małą
dziewczynką, przesuwałam po nich palcem – mocno naprężone nitki śpiewały
jak czungura1 dziadka.
W domu mamy wszystko, co jest potrzebne do tkania dywanów. Przede
wszystkim wełnę z  owiec, które dziadek strzyże wielkimi specjalnymi
nożycami. Kiedy żyła mama, obie z  babcią chodziły nad rzeczkę z  dużymi
koszami pełnymi wełny. Rozkładały ją na szerokich kamieniach, nabierały
wiadrem wodę z  rzeki, polewały wełnę i  zrzuciwszy gumiaki, ugniatały ją
bosymi stopami. Później znowu ładowały wełnę do koszy i  zanosiły ją do
domu, żeby się suszyła na dworze. Babcia miała krosno z  okrągłym kołem
i wieczorami zamieniała potarganą wełnę w grubą nić. W przeciwieństwie do
innych rodzin nie jeździliśmy do miasta, żeby ufarbować nici na czerwono,
niebiesko czy zielono. Babcia robiła to sama, rozpuszczając farbę w saganach
z wrzącą wodą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin