Le Clezio Jean-Marie Pustynia A5.pdf

(2067 KB) Pobierz
Jean-Marie Gustave Le Clézio
Pustynia
Przełożyła: Krystyna Osińska-Boska
Tytuł oryginalny: Désert
Rok pierwszego wydania: 1980
Rok pierwszego wydania polskiego: 1985
Kim jest Lalla Hawa, bohaterka Pustyni? Młodą mauretańską
dziewczyną żyjącą w dzielnicy biedoty w marokańskim mieście,
piękną modelką z kolorowych czasopism, spadkobierczynią
„błękitnych ludzi”, wojowników pustyni, których tragiczna
wędrówka z południa na północ kończy się bitwą z francuskim
najeźdźcą i bezlitosną masakrą. Powieść rozgrywa się w dwóch
planach. Pierwszy, będący tłem dla głównego wątku, tworzy
barwna epopeja „błękitnych ludzi”, wiernych ideałom narodu,
religii i wolności. Ich tragiczny los nadaje rytm i sens życiu Lalli -
toczącemu się w drugim, współczesnym planie - i określa jej
przeznaczenie.
Spis treści:
Sagiet el Hamra, zima 1909-1910...................................................................................................................................3
Szczęście.......................................................................................................................................................................46
Życie u niewolników...................................................................................................................................................186
Ued Tadla, 18 czerwca 1910.......................................................................................................................................277
Tiznit, 23 października 1910.......................................................................................................................................294
Agadir, 30 marca 1912................................................................................................................................................313
-2-
Sagiet el Hamra, zima 1909-1910.
Ukazali się niczym we śnie, na szczycie wydmy, na pół skryci w
tumanach kurzu, jaki wzbijały ich stopy. Prawie niewidoczną
drogą wolno zeszli w dolinę. Na czele karawany byli mężczyźni,
owinięci w wełniane płaszcze, z twarzami zakrytymi niebieską
zasłoną. Razem z nimi szły dwa, trzy dromadery, następnie kozy i
owce poganiane przez chłopców. Kobiety zamykały pochód.
Sylwetki ich były ociężałe, przytłoczone ciężkimi płaszczami, a
skóra rąk i czół wydawała się jeszcze ciemniejsza w zasłonach
koloru indygo.
Szli po piasku bezszelestnie, powoli, nie patrząc, dokąd zdążają.
Wiatr wiał bez przerwy, wiatr pustynny, gorący za dnia, zimny
nocą. Piasek wznosił się wokół nich, między łapami wielbłądów,
smagał twarze kobiet, które opuszczały na oczy niebieskie płótno.
Małe dzieci biegły, niemowlęta płakały, zawinięte w błękitne
szmatki na plecach matek. Wielbłądy fukały, parskały. Nikt nie
wiedział, dokąd podąża.
Słońce stało jeszcze wysoko na bezchmurnym niebie, wiatr
unosił zapachy i dźwięki. Pot ściekał wolno po twarzach
podróżnych, a ich ciemna skóra na policzkach, rękach i nogach
przybrała odcień indygo. Niebieskie tatuaże na czołach kobiet
lśniły niczym skarabeusze. Czarne oczy podobne do kropli metalu
ledwie widziały piaszczystą przestrzeń, szukały śladu drogi
między falami wydm.
Niczego innego nie było na ziemi, niczego ani nikogo. Oni
zrodzili się z pustyni. Żadna inna droga nie mogła ich prowadzić.
Nic nie mówili. Niczego nie chcieli. Wiatr owiewał ich, przenikał
na wskroś, jakby nikogo nie było na wydmach. Szli od pierwszych
blasków świtu, nie zatrzymując się, zmęczenie i pragnienie
szczelnie ich otulały. Od suszy stwardniały im wargi i języki.
-3-
Drążył ich głód. Nie mogli rozmawiać. Stali się od dawna niemi
jak pustynia, pełni światła, kiedy słońce pali pośrodku pustego
nieba, zziębnięci od nocy o zastygłych gwiazdach.
Schodzili dalej zboczem w głąb doliny, zataczając się, kiedy
piasek usuwał się spod stóp. Mężczyźni wybierali na oślep
miejsce, w którym miały stanąć ich stopy, jak gdyby podążali
niewidocznymi śladami, które prowadziły na drugi kraniec
samotności, ku nocy... Tylko jeden spośród nich niósł karabin
skałkowy o długiej lufie z poczerniałego brązu. Niósł go na piersi,
ściskając ramionami, z lufą skierowaną ku górze niczym drzewce
sztandaru. Jego bracia szli obok owinięci płaszczami, uginając się
pod ciężarem ładunków. Ich niebieskie odzienie było w strzępach,
porwane przez kolce, zniszczone przez piasek. Za wyczerpanym
stadem, przed matką i siostrami szedł Nur, syn mężczyzny z
karabinem. Twarz miał poczerniałą od słońca, ale oczy
błyszczały, a światło spojrzenia było prawie nadnaturalne.
Byli mężczyznami i kobietami piasku, wiatru, światła, nocy.
Ukazywali się niczym we śnie, na szczycie wydmy, jakby
zrodzeni z bezchmurnego nieba, jakby mieli w swym ciele
surowość przestrzeni. Nieśli ze sobą głód, pragnienie, od którego
krwawią wargi, surową ciszę, w której lśni słońce, zimne noce,
jasność Mlecznej Drogi, księżyc; mieli ze sobą swój cień,
ogromny o zachodzie słońca, fale dziewiczego piasku, którego
dotykały stopy o szeroko ustawionych palcach, niedostępny
horyzont. Mieli przede wszystkim światło spojrzenia, które
błyszczało tak jasno w białkach oczu.
Stado kóz i owiec podążało przed dziećmi. Również zwierzęta
szły, nie wiedząc dokąd, stawiały kopyta na dawnych śladach.
Piasek wirował między ich łapami, czepiał się brudnej sierści.
Jeden z mężczyzn prowadził dromadery, posługując się wyłącznie
głosem, chrząkając i plując jak one. Chrapliwy dźwięk oddechów
mieszał się z wiatrem i znikał natychmiast w zagłębieniach wydm
-4-
w południowej stronie. Ale wiatr, susza, głód nie miały już
znaczenia. Ludzie i stado uciekali, powoli schodząc w głąb doliny
bez wody, bez ognia.
Wyruszyli przed tygodniami, miesiącami, zdążali od studni do
studni, przechodzili przez wyschnięte strumienie, które ginęły w
piaskach, przez kamienne wzgórza, równiny. Stado jadło skąpe
trawy, osty, liście euforbii, które dzieliło z ludźmi. Wieczorem,
kiedy słońce było blisko horyzontu i kiedy cień zarośli nadmiernie
się wydłużał, ludzie i zwierzęta przerywali marsz. Mężczyźni
zdejmowali ciężary z wielbłądów i rozstawiali wielki namiot z
brązowej wełny, wzniesiony na jednym słupie z cedrowego
drewna. Kobiety rozpalały ogień, przygotowywały kleik z prosa,
zsiadłe mleko, masło, daktyle. Noc zapadała szybko, a ogromne i
zimne niebo otwierało się nad wygasłą ziemią. Wówczas rodziły
się gwiazdy, tysiące gwiazd zatrzymanych w przestrzeni.
Mężczyzna z karabinem, który prowadził grupę, wołał Nura i
pokazywał mu najpierw kraniec Małej Niedźwiedzicy, samotną
gwiazdę nazywaną Kabri, później na przeciwnym krańcu
konstelacji, Koszab, niebieską. W stronie wschodniej pokazywał
Nurowi most, w którym błyszczało pięć gwiazd: Alkaid, Mizar,
Alioth, Megrez, Fekda. Zupełnie na wschodzie, tuż ponad
horyzontem w kolorze popiołu, dopiero co narodził się Orion z
Alnilamem pochylonym trochę na bok niczym maszt statku. Znał
wszystkie gwiazdy, nadawał im często dziwne imiona będące
jakby początkiem opowieści. Pokazywał Nurowi szlak, którym
podąża za dnia, jakby zapalające się na niebie światła wyznaczały
drogi, które na ziemi powinni przemierzyć ludzie. Tyle gwiazd!
Noc pustyni pełna była tych ogni, które drżały łagodnie, podczas
gdy wiatr nasilał się i przycichał niczym oddech. Oto kraina poza
czasem, daleka od ludzkiej historii, a może raczej ziemia, na
której nic nie mogło się pojawić ani umrzeć, jak gdyby oddzielona
była od innych krain, na szczycie ziemskiej egzystencji. Ludzie
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin