Erik Larson
Diabeł w Białym Mieście
Morderstwo, magia i maligna na wystawie, która zmieniła oblicze Ameryki
Z języka angielskiego: przełożyła Monika Wyrwas-Wiśniewska
Tytuł oryginału: The Devil in the White City
Wydanie oryginalne 2002
Wydanie polskie 2008
Prawdziwa historia dwóch mężczyzn, architekta i seryjnego mordercy, których losy połączyła ze sobą największa wystawa w amerykańskiej historii: Kolumbijska Wystawa Światowa z 1893 roku, zorganizowana w Chicago i nazywana „Białym Miastem”.
Daniel Hudson Burnham, wybitny dyrektor robót wystawy i twórca wielu ważnych budynków, takich jak Flatiron Building w Nowym Jorku czy Union Station w Waszyngtonie, pokonuje liczne przeszkody i wraz ze swoim zespołem stara się przekształcić podmokły park Jacksona w „Białe Miasto”.
W tym samym czasie Henry H. Holmes, młody lekarz, złośliwie parodiując „Białe Miasto” Burnhama, wznosi nieopodal swój Hotel Wystawy Światowej - urządzając w nim straszliwe miejsce mordów, wyposażone w stół sekcyjny, komorę gazową i piec krematoryjny.
Spis treści:
Od autora: Nieuchronne zło. 5
PROLOG - Na pokładzie Olympic - 1912. 8
CZĘŚĆ I. Zamrożona muzyka - Chicago 1890-1891. 16
CZĘŚĆ II. Okropna walka - Chicago 1891-1893. 142
CZĘŚĆ III. W Białym Mieście - (maj-październik 1893 roku). 292
CZĘŚĆ IV. Okropieństwa ujawnione - 1895 rok. 412
EPILOG. - Ostatnia przeprawa. 449
PRZYPISY I ŹRÓDŁA. 471
Bibliografia. 536
Podziękowania. 546
Źródła fotografii. 548
Dla Chris, Kirsten, Lauren i Erin,
dla których warto było to zrobić
- i dla Molly, której namiętność do skarpetek
trzymała nas w ciągłym napięciu
Chicago, rok 1891
Pod koniec dziewiętnastego wieku w Chicago, wśród dymu fabryk i łoskotu pociągów, mieszkało dwóch ludzi. Obaj byli przystojni, niebieskoocy i niezwykle utalentowani w dziedzinach, jakimi przyszło im się w życiu zajmować. Każdy z nich uosabiał jeden z elementów wielkiej dynamiki, która charakteryzowała amerykański pęd ku dwudziestemu wiekowi. Pierwszy był architektem, twórcą wielu najważniejszych budynków w Ameryce, między innymi Flatiron[1] Building w Nowym Jorku i dworca kolejowego Union Station w Waszyngtonie. Drugi był mordercą, jednym z najbardziej „płodnych” w historii, a także archetypem amerykańskiego wielkomiejskiego seryjnego zabójcy. Choć ci dwaj mężczyźni nigdy się nie spotkali, przynajmniej oficjalnie, ich losy związało z sobą jedno magiczne wydarzenie - wydarzenie, które prawie zniknęło w mrokach niepamięci, ale w swoim czasie było postrzegane jako siła niosąca przemiany niemal równie wielkie jak wojna secesyjna.
Na następnych stronach opowiem historię tych ludzi i tego wydarzenia, ale muszę najpierw ostrzec czytelników: bez względu na to, jak dziwne czy makabryczne wydadzą się wam niektóre opisane tutaj zdarzenia, niniejsza książka nie jest fikcją. Wszystko, co znajdziecie w cudzysłowach, pochodzi z listów, pamiętników lub innych ówczesnych dokumentów. Akcja rozgrywa się w Chicago, mam jednak nadzieję, że zostaną mi wybaczone wycieczki poza granice stanu, na przykład w sytuacjach takich jak ta, kiedy pełen poświęcenia, pogrążony w żałobie detektyw Geyer wkracza do ostatniej przerażającej piwnicy. Proszę również o wyrozumiałość, gdy porzucam główny tok opowieści, zagłębiając się w kwestie konieczne dla jej lepszego zrozumienia, dotyczące choćby zdobywania zwłok na potrzeby medyczne czy właściwego wykorzystania pelargonii odmiany Black Prince w Olmstedowskich krajobrazach.
W swojej istocie, jeśli odrzucić grubą warstwę błota, dymu i przelanej krwi, jest to książka o ulotności życia i o tym, dlaczego niektórzy ludzie starają się wypełnić dany im krótki czas na Ziemi próbami osiągnięcia rzeczy niemożliwych, a inni - wywoływaniem smutku i rozpaczy. W ostatecznym rozrachunku jest to jednak opowieść o nieuniknionym konflikcie między dobrem i złem, światłem i mrokiem, Białym i Czarnym Miastem.
Erik Larson, Seattle
Nie należy tworzyć skromnych planów. Nie ma w nich magii zdolnej poruszyć serce mężczyzny.
DANIEL H. BURNHAM,
Dyrektor Departamentu Robót
Światowej wystawy kolumbijskiej, 1893
Urodziłem się, mając w sobie diabła. Nic nie mogłem poradzić na to, że jestem mordercą, tak jak poeta nic nie może poradzić na to, że czuje inspirację do tworzenia poezji.
DOKTOR H. H. HOLMES,
Przyznanie się do winy, 1896
Architekci (od lewej do prawej): Daniel Burnham, George Post, M. B. Pickett, Henry van Brunt, Francis Millet, Maitland Armstrong, pułkownik Edmund Rice, Augustus St. Gaudens, Henry Sargent Codman, George W. Maynard, Charles McKim, Ernest Graham, Dion Geraldine
Był 14 kwietnia 1912 roku, czarny dzień w historii żeglugi, choć oczywiście pasażer, który zajmował kabiny 63-65 na osłoniętym pokładzie C, nie mógł jeszcze o tym wiedzieć. Wiedział natomiast, że bardzo boli go stopa, zdecydowanie mocniej, niż się spodziewał. Miał sześćdziesiąt pięć lat i zrobił się... obszerny. Włosy mu posiwiały, wąsy stały się niemal białe, ale oczy pozostały równie błękitne jak kiedyś, a może nawet bardziej - zapewne wobec bliskości morza. Już raz ból stopy zmusił go do odłożenia podróży, teraz zaś dodatkowo uwięził go w kabinie, kiedy inni pasażerowie pierwszej klasy - wśród nich jego własna żona - oddawali się rozrywce, na którą i on miał wielką ochotę, to znaczy zwiedzaniu egzotycznych zakamarków statku. Pasażer kabin 63-65 zakochał się w luksusie tego liniowca równie mocno jak w wagonach pałacowych Pullmana i gigantycznych kominkach, ale kłopoty ze stopą znacznie zmniejszyły jego radość z podróży. Zdawał sobie sprawę, że choroba, będąca przyczyną tych problemów, po części wynikała z jego własnej winy. Sam przecież w minionych latach odmawiał stanowczo ograniczenia flirtów z najlepszymi winami, najwykwintniejszymi potrawami i najwyborniejszymi gatunkami cygar. A teraz ból przypominał mu codziennie, że jego czas na tej planecie zbliża się do końca. Tuż przed wyjazdem powiedział przyjacielowi: „Nie interesuje mnie przedłużanie życia za wszelką cenę, jeśli człowiek wykonał już swoją pracę na Ziemi, i to wykonał ją zadowalająco”.
Pasażer nazywał się Daniel Hudson Burnham, a jego nazwisko było znane na całym świecie. Był architektem, a swoją pracę wykonał zadowalająco w Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco, Manili i w wielu innych miastach. W towarzystwie żony Margaret oraz córki i jej męża płynął do Europy na wielką wyprawę, która miała potrwać całe lato. Wybrał rejs na pokładzie R.M.S. Olympic, należącego do linii White Star, ponieważ był to nowy, wielki i wspaniały liniowiec pasażerski, a w momencie, kiedy rezerwował bilety, również największy statek na świecie pływający na regularnej trasie. Zaledwie trzy dni przed wyjściem w morze tytuł ten ukradła mu siostrzana jednostka - nieco większy brat bliźniak - wyruszająca właśnie w swój dziewiczy rejs. Burnham wiedział, że na pokładzie tego drugiego statku znajduje się jeden z jego najbliższych przyjaciół, malarz Francis Millet. On również przeprawiał się przez Atlantyk, ale w odwrotnym kierunku.
Gdy do kabiny wpadły ostatnie promienie zachodzącego słońca, Burnham ruszył wraz z Margaret do jadalni pierwszej klasy, znajdującej się jeden pokład niżej. Zjechali windą, żeby oszczędzić jego stopie męki pokonywania wspaniałej klatki schodowej. Niechętnie godził się na to udogodnienie, ponieważ podziwiał artyzm metalowej spiralnej balustrady schodów i ogromną kopułę ze szkła i stali, która oświetlała wnętrze statku naturalnym światłem. Obolała stopa znacznie ograniczała jego możliwość poruszania się. Zaledwie tydzień wcześniej spotkało go jeszcze większe upokorzenie: musiał przejechać na wózku inwalidzkim przez Union Station w Waszyngtonie, dworzec kolejowy, który sam zaprojektował.
Burnhamowie zjedli kolację tylko we dwoje, w jadalni pierwszej klasy, po czym wrócili do swoich kabin. A tam, bez jakiegoś szczególnego powodu, myśli Burnhama powróciły do Francisa Milleta. Pod wpływem nagłego impulsu postanowił wysłać przyjacielowi pozdrowienia ze środka oceanu, za pośrednictwem aparatu Marconiego, który znajdował się na pokładzie Olympic.
Zadzwonił po stewarda. Jego wiadomość zabrał mężczyzna w średnim wieku, w nienagannie odprasowanym białym uniformie, i zaniósł trzy pokłady wyżej, do kabiny radiowej przylegającej do pokładu oficerskiego. Kilka chwil później wrócił, ciągle trzymając wiadomość w dłoni. Wytłumaczył, że operator nie chciał jej przyjąć.
Zirytowany i obolały Burnham kazał mu wracać i zażądać wyjaśnień.
* * *
Burnham nigdy nie zapominał o Millecie ani o wydarzeniu, które ich do siebie zbliżyło: Wielkiej Wystawie Światowej, zorganizowanej w Chicago w 1893 roku. Millet był jednym z najbardziej oddanych sojuszników Burnhama w długich, słodko-gorzkich zmaganiach o budowę tej wystawy. Jej oficjalna nazwa brzmiała: World’s Columbian Exposition - Światowa Wystawa Kolumbijska, a jej oficjalnym celem było uczczenie czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jednak to dzięki Burnhamowi, jej głównemu twórcy, ekspozycja zmieniła się w coś więcej: w czarujące i znane na całym świecie Białe Miasto.
Choć trwała zaledwie sześć miesięcy, obliczono, że w tym czasie odwiedziło ją 27,5 miliona zwiedzających, i to w okresie, gdy całkowita liczba ludności Stanów Zjednoczonych wynosiła 65 milionów. W rekordowym dniu wystawę zwiedziło ponad 700 tysięcy osób. Już zresztą samo to, że powstała, nosiło znamiona cudu. Aby ją zbudować, Burnham musiał pokonać tysiące przeszkód, z których każda mogła - nie, raczej powinna była - zniweczyć cały projekt jeszcze przed dniem otwarcia. Z pomocą wybranych architektów wyczarował miasto marzeń, którego piękno i blask przewyższyły nawet najśmielsze wyobrażenia. Zwiedzający przychodzili tutaj ubrani w swoje najlepsze stroje, przybierając poważny wyraz twarzy, jakby wchodzili do wielkiej katedry. Niektórzy płakali na widok takiego piękna. Inni próbowali nowej przekąski o nazwie Cracker Jack[2] oraz nowej potrawy, określanej jako chrupki śniadaniowe. Na teren wystawy przeniesiono całe wioski z Egiptu, Algierii, Dahomeju i innych odległych stron świata, i to razem z ich mieszkańcami. Na samej Ulicy Kairskiej było zatrudnionych prawie dwustu Egipcjan. Stało przy niej dwadzieścia pięć budynków, w tym teatr na sto pięćdziesiąt miejsc, w którym zaprezentowano Ameryce nową, skandalizującą formę rozrywki. Wszystko w tej wystawie było egzotyczne, a przede wszystkim olbrzymie. Zajmowała ponad dwa i pół kilometra kwadratowego powierzchni, na której wzniesiono ponad dwieście budynków. Największa hala wystawowa mogła pomieścić w swoim wnętrzu jednocześnie amerykański Kapitol, Wielką Piramidę, katedrę z Winchester, Madison Square Garden i katedrę Świętego Pawła. A pewna konstrukcja, początkowo potępiana jako „szkaradzieństwo”, stała się symbolem całej wystawy. Ta wielka i przerażająca machina natychmiast przyćmiła słynną wieżę Gustave’a Alexandre’a Eiffela, która tak mocno zraniła wcześniej dumę Ameryki. Nigdy dotąd w jednym miejscu nie zgromadzono razem tylu najjaśniejszych gwiazd. Byli wśród nich: bohater Dzikiego Zachodu, myśliwy, zwiadowca armii amerykańskiej, aktor i twórca widowisk rozrywkowych Buffalo Bill, powieściopisarz Theodore Dreiser, amerykańska działaczka na rzecz kobiet Susan B. Anthony, współtwórczyni pierwszych domów opieki społecznej, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1931 roku Jane Addams, sławny amerykański adwokat Clarence Darrow, inżynier i przedsiębiorca George Westinghouse, wynalazca Thomas Edison, historyk i pisarz z rodziny dwóch prezydentów Stanów Zjednoczonych Henry Adams, arcyksiążę austro-węgierski Franciszek Ferdynand, elektryk i wynalazca Nikola Tesla, polski pianista, kompozytor i polityk Ignacy Paderewski oraz przedsiębiorcy Philip Armour i Marshall Field. Amerykański dziennikarz i korespondent wojenny Richard Harding Davis nazwał tę wystawę „największym wydarzeniem w historii kraju od czasu wojny secesyjnej”.
Nikt nie wątpił, że w wystawie tkwiła prawdziwa magia, niemniej jednak dotknął ją także mrok. Przy urzeczywistnianiu tego marzenia Ameryki dziesiątki robotników odniosły rany, niektórzy zaś ponieśli śmierć, skazując na biedę swoje rodziny. Pożar zabił ich aż piętnastu, a ręka zamachowca zmieniła uroczystość, która miała pretendować do miana największej w dziewiętnastym wieku, w wielki pogrzeb. Podczas Światowej Wystawy Kolumbijskiej zdarzyło się również coś znacznie gorszego, ale ta sprawa wychodziła na jaw powoli. Wśród wyczarowanego przez Burnhama piękna działał morderca. Młode kobiety, przywabione do Chicago przez wystawę i możliwość rozpoczęcia samodzielnego życia, znikały bez śladu. Po raz ostatni widziano je, jak wchodziły do ciągnącej się wzdłuż całej przecznicy rezydencji zabójcy, budynku będącego parodią wszystkiego co drogie architektom. Dopiero po zamknięciu ekspozycji do Burnhama i jego kolegów dotarły wieści o pełnych udręki listach zrozpaczonych rodziców w sprawie córek, które przyjechały do miasta i więcej nie dały znaku życia. Prasa spekulowała, że w czeluściach tego budynku zaginęły dziesiątki osób przybyłych do Chicago, żeby zwiedzić wystawę. Rzeczy, jakie odkryli w środku detektywi, oraz to, że działy się one w ukryciu aż tak długo, zaskoczyły nawet najbardziej odpornych członków klubu Whitechapel, biorącego nazwę od dzielnicy londyńskiej, z której Kuba Rozpruwacz uczynił swój teren łowów. Racjonaliści zrzucali winę na potężne zmiany, jakie wstrząsnęły wówczas Chicago. Wobec skali ówczesnego zamieszania jest zrozumiałe, że dzieło młodego i przystojnego doktora przeszło niezauważone. Jednak w miarę upływu czasu nawet poważni obywatele zaczęli o nim myśleć zdecydowanie mniej racjonalnie. On sam określał siebie jako diabła i utrzymywał, że jego fizyczna postać zaczęła się zmieniać. A tyle dziwnych wypadków przytrafiło się ludziom, którzy postawili go przed obliczem sprawiedliwości, że twierdzenia te zaczęły się wydawać niemal wiarygodne.
Dla osób skłonnych do wiary w rzeczy nadprzyrodzone już sama śmierć przewodniczącego ławy przysięgłych była tego wystarczającym dowodem.
Burnhama dręczył ból stopy. Pokład wibrował. Bez względu na to, w którym miejscu statku się przebywało, zawsze wyczuwało się moc jego dwudziestu dziewięciu kotłów, wędrującą w górę przez poszycie kadłuba. To drżenie przez cały czas przypominało pasażerom, czy to w prywatnych kabinach, czy w jadalniach, czy w palarniach - choć zadano sobie wiele trudu, żeby zmienić te pomieszczenia w komnaty Wersalu albo angielskiego pałacu królewskiego - że znajdują się na pokładzie liniowca mknącego przez bezkresny błękit oceanu.
Burnham i Millet byli jednymi z nielicznych budowniczych Światowej Wystawy Kolumbijskiej, którzy nadal pozostawali przy życiu. Tak wielu już odeszło. Olmsted i Codman. McKim. Hunt. Atwood - w sposób zagadkowy. I ta pierwsza strata, z którą Burnhamowi nadal trudno się było pogodzić. Wkrótce nie zostanie już nikt, kto widział wystawę na własne oczy, a ona sama zniknie wraz z ich pamięcią.
Kto z głównych osób żył jeszcze, oprócz Milleta? Tylko Louis Sullivan - rozgoryczony, w oparach alkoholu, pełen pretensji, choć nie aż tak wielkich, żeby mu przeszkodziły przychodzić do biura Burnhama po pożyczkę albo żeby sprzedać jakiś obraz lub szkic.
Jeden Francis Millet wydawał się silny i zdrowy, i nadal pełen pragmatycznego poczucia humoru, które tak ożywiało długie wieczory podczas budowy wystawy.
Steward wrócił. Wyraz jego oczu był zupełnie inny. Przeprosił. Wyjaśnił, że nadal nie udało mu się wysłać wiadomości, ale przynajmniej teraz może wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Liniowiec Milleta uległ katastrofie, a Olympic płynie mu w tej chwili na pomoc. Z maksymalną prędkością, na północ. Otrzymano rozkaz przyjąć na pokład pasażerów ze statku Milleta i zapewnić rannym opiekę. Nic więcej nie było wiadomo.
Burnham poruszył nogą, skrzywił się i czekał na dalsze wieści. Miał nadzieję, że kiedy Olympic wreszcie dotrze na miejsce wypadku, odszuka Milleta i wysłucha z jego ust szokującej opowieści o rejsie. Otulony panującym w kabinie spokojem Burnham otworzył swój dziennik.
Tej nocy wystawa przypomniała mu się z niezwykłą wyrazistością.
Chicago około 1889 roku
Jak łatwo było zniknąć.
Codziennie do Chicago przyjeżdżały albo z niego odjeżdżały tysiące pociągów. Wiele przywoziło młode samotne kobiety, które nigdy dotąd nie widziały miasta na oczy, ale miały nadzieję uczynić swoim domem tę jedną z największych i najbardziej bezwzględnych metropolii na świecie. Jane Addams, reformatorka społeczna, założycielka chicagowskiego Hull House, napisała: „Nigdy przedtem w dziejach cywilizacji nie uwolniono równie nagle spod opieki rodzicielskiej tak wielkiej liczby młodych dziewcząt. Nigdy dotąd nie pozwolono im chodzić samotnie po ulicach miasta i pracować w obcych domach”. Kobiety szukały pracy jako maszynistki, stenografki, szwaczki i tkaczki. Mężczyźni, którzy je zatrudniali, w przeważającej większości byli moralnie nieskazitelnymi obywatelami, skupionymi na wydajności pracy i własnym zysku. Ale nie zawsze. Dnia 30 marca 1890 roku urzędnik z First National Bank zamieścił w dziale „Dam pracę” gazety „Chicago Tribune” ostrzeżenie dla stenografek. „Jesteśmy głęboko przekonani” - pisał - „że żaden szanujący się biznesmen nie dałby ogłoszenia, że poszukuje stenografki, która jest blondynką o dobrej prezencji, przebywa w mieście sama, a do oferty pracy powinna załączyć swoje zdjęcie. Wszystkie takie ogłoszenia noszą wyraźne znamię wulgarności. Sądzimy również, że nie jest rzeczą bezpieczną, żeby damy odpowiadały na równie niestosowne anonse”.
Kobiety podejmowały pracę na ulicach, które wiły się wśród barów, szulerni i burdeli. Rozpusta kwitła, oficjalnie tolerowana. „Salony i sypialnie, w których mieszkali uczciwi ludzie były (jak i teraz) raczej nudne” - napisał pod koniec życia hollywoodzki scenograf, dwukrotnie nagrodzony Oscarem Ben Hecht, próbując wyjaśnić tę charakterystyczną cechę starego Chicago. - „W pewien sposób przyjemna była świadomość, że za ich oknami diabeł nadal hasa w rozbłyskach płonącej siarki”. Z kolei niemiecki socjolog Max Weber, w analogii, która okazała się aż nazbyt celna, porównał to miasto do „człowieka, z którego zdarto skórę”.
Anonimowa śmierć zjawiała się tutaj nagle i zabijała szybko. Każdy z tysięcy pociągów, które przyjeżdżały do miasta i które z niego wyjeżdżały, siał ją we własnym zakresie. Można było zejść z krawężnika i zginąć pod kołami Chicago Limited. Na skrzyżowaniach torów kolejowych w mieście codziennie ginęły średnio dwie osoby. Obrażenia, jakich doznawały, były wręcz groteskowe - przechodnie często natykali się na ucięte głowy. Istniały także inne niebezpieczeństwa. Tramwaje spadały z mostów zwodzonych. Konie płoszyły się i wlokły wozy w tłum. Pożary pochłaniały co dnia dwanaście istnień ludzkich, a ofiary płomieni gazety najchętniej określały przymiotnikiem „usmażony”. Poza tym były jeszcze dyfteryt, tyfus, cholera, grypa... Oraz morderstwo. W okresie trwania Światowej Wystawy Kolumbijskiej tempo, w jakim ludzie zabijali się nawzajem, wzrosło gwałtownie w całym kraju, ale szczególnie w Chicago, gdzie policja nie miała ani odpowiednich sił, ani niezbędnej wiedzy pozwalającej zapanować nad podobną falą zbrodni. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy 1892 roku w mieście zanotowano osiemset wypadków gwałtownej śmierci. Cztery dziennie. Większość z nich była prozaiczna: napad rabunkowy, kłótnia czy zazdrość. Mężczyźni strzelali do kobiet, kobiety strzelały do mężczyzn, a dzieci niechcący naciskały na spust, mierząc do innych dzieci. Ale to wszystko można było zrozumieć. Nie zdarzyło się nic, co przypominałoby zbrodnie z Whitechapel. Pięć ofiar zmasakrowanych przez Kubę Rozpruwacza w 1888 roku wymykało się wszelkim wyjaśnieniom i przyciągało uwagę czytelników w całej Ameryce. Głównie ludzi, którzy wierzyli, że taka rzecz nigdy nie mogłaby się zdarzyć w ich mieście.
Ale w tamtym czasie wszystko ulegało zmianie. Gdziekolwiek by spojrzeć, granica między moralnością a złem zdawała się zanikać. Elizabeth Cady Stanton gardłowała za rozwodami. Clarence Darrow orędował za wolną miłością. Młoda kobieta o nazwisku Borden zabiła swoich rodziców.
A w Chicago młody przystojny doktor wysiadł z pociągu, niosąc w ręku chirurgiczną walizeczkę. Zstąpił w świat zgiełku, dymu i pary, przeniknięty aurą, jakiej przydawał mu zapach mordowanego bydła i zarzynanych świń. I spodobało mu się tutaj.
Później nadeszły listy. Od Cigrandów, Williamsów, Smythe’ów i wielu innych. Przychodziły na adres ponurego zamczyska stojącego na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace. Listy błagające o wiadomość na temat losu córek i ich dzieci.
Łatwo było zniknąć. Tak łatwo było wyprzeć się wiedzy. Tak bardzo łatwo było się ukryć w dymie i wrzawie, że zło zaczęło zapuszczać korzenie. Oto Chicago w przededniu największej wystawy w historii.
Po południu w poniedziałek 24 lutego 1890 roku ponad dwa tysiące osób zebrały się na chodniku i na ulicach wokół redakcji „Chicago Tribune”. Podobnej wielkości tłumy otoczyły każdą z pozostałych dwudziestu ośmiu redakcji gazet codziennych, stłoczyły się również w recepcjach hoteli, barach oraz w biurach Western Union i Postal Telegraph Company. Wśród zebranych przed siedzibą „Chicago Tribune” byli biznesmeni, urzędnicy, komiwojażerowie, stenografki, policjanci i przynajmniej jeden fryzjer. W pogotowiu stał goniec, czekając, aż pojawi się wieść warta przekazania. Było zimno. Dym wypełniał przepastne groty między budynkami i ograniczał widoczność do kilku przecznic. Od czasu do czasu policjanci oczyszczali drogę jaskrawożółtym tramwajom linowym, które nazywano tutaj „trzymaczami”, ponieważ kierujący przyczepiali je do liny biegnącej w kanale pod powierzchnią ulicy. Dwukołowe wozy zapakowane towarami toczyły się z łoskotem po bruku, ciągnięte przez olbrzymie konie wydychające w mrok kłęby pary.
Oczekiwanie zdawało się naelektryzowane napięciem, ponieważ Chicago było miastem dumnym. Na każdym rogu ludzie zaglądali w twarze sklepikarzom, taksówkarzom, kelnerom i gońcom hotelowym, próbując z nich wyczytać, czy wiadomość już nadeszła i czy była dobra, czy zła. Ten rok, jak dotąd, był pomyślny. Ludność Chicago po raz pierwszy przekroczyła milion osób, czyniąc z niego drugie po Nowym Jorku najludniejsze miasto w Ameryce, choć niezadowoleni mieszkańcy zdeklasowanej Filadelfii szybko zaczęli wytykać rywalowi oszustwo. Mianowicie tuż przed przeprowadzeniem spisu, którego dokonywano raz na dziesięć lat, Chicago włączyło w swoje granice duże obszary przedmieść. Oskarżenia te jednak zbyto wzruszeniem ramion. Duże znaczy tyle co duże. Dzisiejszy sukces rozproszy ostatecznie panujące na Wschodnim Wybrzeżu przekonanie, że Chicago to chciwy zaścianek, parający się głównie ubojem świń. Z kolei porażka będzie się równać upokorzeniu, z którego miasto szybko się nie podźwignie, zważywszy, jak głośno jego czołowi obywatele chełpili się, że wygra. To właśnie te przechwałki, nie zaś nieustający południowo-zachodni wiatr, zachęciły pewnego nowojorskiego redaktora do przezwania Chicago „Windy City” - „Nadęte Miasto”, choć obecnie nazwę tę wiąże się raczej z wiejącymi tu wiatrami.
Czterdziestotrzyletni Daniel Burnham i jego partner, John Root, który właśnie przekroczył czter...
entlik