Stryjkowski Julian - Martwa fala (2021).pdf

(846 KB) Pobierz
JULIAN
STRYJKOWSKI
MARTWA FALA
Projekt okładki: Artur Wandzel
ISBN 978-83-8259-182-8 (mobi)
ISBN 978-83-8259-183-5 (epub)
ISBN 978-83-8259-184-2 (pdf)
Biblioteka Narodowa
al. Niepodległości 213
02-086 Warszawa
www.bn.org.pl
Sfinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu
w ramach programu wieloletniego Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa. Priorytet 4.
Heinz
Edward wstąpił do „Gradskiej Kafany”. Do występów amerykańskiego ba-
letu Jerome Robbinsa było jeszcze dosyć czasu. Zresztą, teraz właściwie,
po poszukiwaniu na półwyspie Lapad oraz w hotelu „Argentina” było mu
już wszystko jedno. Popołudnie, po spożyciu pośpiesznego obiadu w re-
stauracji rybnej, gdzie wypił ponadto pół litra czerwonego wina (zamiast
białego), spędził w swym pokoju, w prywatnym pensjonacie pani Mari-
jany, przy szczelnie zamkniętych i opuszczonych okiennicach. Ciemność
i cisza dawały mu wytchnienie. Zasnął nawet na godzinkę. Wychodząc
nad wieczorem – szczęśliwym trafem nie spotkał już ani starego aktora
Govelli, który wreszcie już opowiedział mu na plaży „treść swojej tragedii”,
ani właścicielki pensjonatu, pani Marijany, ani jej córki, biednej kretyn-
ki Jovicy. Zszedł ze wzgórza ochraniającego, średniowieczne mury rene-
sansowego właściwie Dubrownika przed wschodnim wiatrem. Strome
schodki, przecinające panoramę will zamiejskich na kondygnacjach tara-
sów, dźwięczały jak stary marmur pod szybkim uderzeniem stóp. Minął
gwarny hotel, restaurację ogrodową i przez bramę dostał się do miasta,
pękającego od tłumu turystów. Wciąż jeszcze się rozglądał, jakby zapo-
mniał, że nie może już mieć żadnej nadziei. Do południa była to dziew-
czyna w bladoniebieskiej trykotowej bluzce, a w hotelu „Argentina”, dzięki
aktorce Lonza, którą widział przedwczoraj jako Ifigenię, a wczoraj jako
matkę Hamleta, wszystko się pomieszało. Dziewczyna poszukiwana, od-
kąd usłyszał jej młodziutki głos, przemieniła się w matkę młodego aktora.
Heinz Bombardelli – tak nazywał się ów młody aktor – kreował rolę Ham-
leta w tymże wczorajszym przedstawieniu. Spektakl odbył się w twierdzy
Lovrjenac wznoszącej się na skale. Edward poznał Bombardellego parę dni
temu. Przedstawiono mu go na bankiecie zapoznawczym w hotelu „Argen-
tina”. Przedstawiono mu go jako wschodzącą sławę. Zabłysnąć miał w roli
Hamleta. Reklamą z ukrycia kierowała jego własna matka. Nie było jej
BIBLIOTEKA NARODOWA
1
M art wa fa l a
na bankiecie. Spektakl był ogłuszająco głośny. Strzelały nawet armaty, żeby
było prawdziwie. Już sam Lovrjenac był wystarczająco prawdziwy jako ze-
wnętrzna szata. Są to posępne mury bez dachu, tak że nad głową podczas
przedstawienia lśnił prawdziwy księżyc i gwiazdy. Duch ojca Hamleta był
tu bardziej w domu niż na zamku w Elsynorze.
Edward przecisnął się przez opalony różnojęzyczny tłum turystów
w jasnych koszulkach rozpiętych na piersiach, w shortach, kolorowych
spódniczkach. Czarne twarze w zapadającym dość szybko zmierzchu sta-
wały się jeszcze bardziej ciemne. Był już koniec sierpnia i gdy wstąpił na
taras kawiarni „Gradska”, zabłysły latarnie przytwierdzone do rogów wy-
polerowanych jak marmur kamienic.
Zajął stolik za salą restauracyjną na podłużnej werandzie i czekał na
kelnera.
Obejrzał się. Żadnych znajomych, żadnych Polaków.
Obok siedziało towarzystwo mówiące po niemiecku, A prze’de wszyst-
kim ten gruby Niemiec z wąsami. Gwar i hucząca orkiestra zagłuszały nie-
nawistny szwargot. Ale to już nie była nienawiść. Tylko półsenna niechęć.
Zaczynali wyglądać cywilnie. Młodzież niemiecka kopiowała każdy naj-
nowszy film, francuski, angielski, a ostatnio nawet polski. Starsi, ci z epoki
gestapo, już niczym nie różnili się od innych turystów: śmieli się, jedli,
pili. Pragnąc, żeby zostali zapomniani, jak sami zapomnieli. Gdyby spo-
tkać wśród nich własnego oprawcę, tego właśnie z wąsami, nie starczyłoby
powodu do ścigania. Może to dobrze. Kto raz uciekał, nie będzie ścigał.
Chyba że klepsydra od razu została odwrócona, wet za wet. Teraz już za
późno, gdy się niepostrzeżenie skończyło pięćdziesiątkę. A przez ten czas
ile już było odwróceń! Jak zdjęć na tej samej kliszy. Mieszały się twarze
i głosy. Doświadczenie owych twarzy i głosów podsuwało męczące podo-
bieństwo. Skąd ja znam tę twarz? Skąd ja znam tę twarz? Skąd ja znam ten
głos? Bladoniebieska bluzka trykotowa albo te wąsy. Pozornie takie swoj-
skie, można powiedzieć: polskie wąsy! I nagle przerażone wąsy (wszyscy
z gestapo byli na ogół goleni, i może to właśnie natchnęło go do ucieczki)
i otwór krzyczący po niemiecku:
Halt! Halt!
Wszystkie domy, wszystkie
bramy, wszystkie kostki bruku są jasne. Strzał jeden i drugi. Wpadł do
bramy przechodniej kamienicy. Ściągnął prochowiec i rzucił pod ciemne
schody. Wyszedł spokojnie.
BIBLIOTEKA NARODOWA
2
M art wa fa l a
– Jak wczoraj – kelner go już znał. – Turecka kawa i rakija?
Edward znowu się rozejrzał. Pełno było młodych dziewcząt. Wczo-
rajsza bladoniebieska bluzka trykotowa opinała dziecinną prawie pierś.
Może to jednak dziewczyna kochająca Heinza Bombardellego? Cala po-
stać przecież była wątła i niedojrzała... Głos młodziutki...
Edward wstał i ruszył ku tarasowi z widokiem na placyk, na baroko-
wą katedrę oświetloną reflektorami. Miał jeszcze czas rozejrzeć się, zanim
kelner go obsłuży. Starsi panowie, Amerykanie oraz otyłe żony pili przez
słomkę wyciśnięty sok pomarańczowy małymi łyczkami ze skąpstwa,
z wielkiej wartości dolara, któremu dobroduszni turyści, prowincjusze
świata zagubieni i znękani, przydawali moc jeszcze większą, niż miał. Ob-
liczali procent należny jako napiwek kelnerowi. Pokazywali zdjęcia z Lo-
krum, Splitu i Sarajewa.
Nikogo nie znalazł. Powrotna droga wiodła przez salę restauracyjną,
kamienny parkiet, pusty w tej chwili; orkiestra między jednym tańcem
a drugim gasiła pragnienie przy bufecie, pijąc wprost z butelki lemoniadę.
Instrumenty też wypoczywały oparte o krzesła i pulpity. Z nut można było
odczytać, że teraz będzie muzyka Gershwina. Edward lubił tę muzykę.
Gdyby się pojawiła dziewczyna, której szukał, zatańczyłby z mą chętnie.
Jeszcze tliła w nim nadzieja.
Na stoliku stała już kawa i rakija. Podłużna weranda była pełna nie-
bieskawego dymu. Widok na morze, na kieszonkową zatoczkę, na kie-
szonkowy port pociemniał. Na drzemiących łódkach paliły się maleńkie
latarki, a dalej hałasował mały stateczek. Granatową widokówkę obramo-
wały szmaragdowe pióra palm rozjaśnionych światłem ukrytych żarówek.
Na basenie, tuż na prawo, rozgrywano mecz waterpolo. Publiczność wyła,
gwizdała i skandowała stojąc na czarnej drewnianej trybunie.
Woda za dnia ciemna przelewała się jak rtęć pod potężnymi lampami.
Nalał sobie kawy z miedzianego dzbanuszka. Niemiec z wąsami spraw-
dzał rachunek. Kelner wyjaśniał zakwestionowaną pozycję. Czy to nic ty byłeś
we Lwowie? To ważniejsze niż oszustwo kelnera. W roku 1942? Gdyby to
był ten sam, nie miałby dzisiaj wąsów. Czas zmienia dekoracje. On? Nie
on? Gdyby to był on, poznałbym go natychmiast. Skoro się waham, to chyba
tylko podobieństwo. Nie można jednak za dużo przypisywać pozorom. –
Es
stimmt –
powiedział Niemiec. Kelner wydał mu resztę i odprowadził gościa
wraz z całym towarzystwem niskim ukłonem i pogardliwym wzrokiem.
BIBLIOTEKA NARODOWA
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin