Lzy A5.doc

(6020 KB) Pobierz
Łzy diabła




Magdalena Kozak

Łzy diabła

 

Grafika na okładce oraz projekt Piotr Cieśliński

Ilustracje: Szymon Wójciak.

Projekt symboli Ilya Yatskevich

Pierwsze wydanie polskie 2015

 

 

Duch wojownika jest wieczny. Nie zmienią go ani czas, ani miejsce, ani okoliczności. Wojownik będzie szedł za swoją Sprawą, bez względu na to, jak bardzo poranią go kamienie leżące na ścieżce. Będzie szedł, choćby brakło tchu. A gdy już padnie na kolana i nie będzie miał siły wstać, będzie się czołgał. Po tym poznaje się prawdziwego Wojownika.

Królestwo Farji znowu wyrusza na wojnę przeciw dzikim, górskim plemionom. Tradycja nakazuje Farjanom wysyłać kolejnych synów na śmierć. Tradycja nakazuje Wysokim wysyłać kolejnych synów na śmierć. Wieczna wojna, napędzana wściekłą wrogością i interesami obcych mocarstw. A gdy zakończy się kolejna bitwa, nad poszarpanymi, zwęglonymi ciałami, przez jęki wykrwawiających się rannych wiatr poniesie odwieczną pieśń:

W górach Wysokich historia grobów świeżych

Pyta, czym dzisiaj swą krew i honor mierzysz.

 

- 2 -




 





1.

00005.jpg تنينا (smok)

Giniemy!

Śmigłowiec ciął nisko, tuż nad ziemią - tak nisko, że tumany brudnoszarego kurzu wciskały się do jego wnętrza, a o poszycie łomotały ostre odłamki kamieni. Pilot wyciskał z maszyny siódme poty, zmuszając ją do coraz bardziej oszalałego pędu nad pustkowiem; majestatyczne szczyty gór, z początku jedynie majaczące na północnym horyzoncie, wgryzały się coraz wyżej i wyżej w niebo swoimi śnieżnobiałymi kłami.

Królewicz Izzat Szamar siedział na progu szeroko otwartych drzwi i zwieszał na zewnątrz rozkołysane nogi. Drobinki piasku siekły go po goglach i hełmie, szarpały kraciastą, tradycyjną chustę. Tuż obok, tak samo wciśnięty w sploty zabezpieczających lin, siedział książę Malik Leewe, rodzony kuzyn następcy tronu. Jego chusta, widać niestarannie zawiązana, opadała co chwilę, pozwalając, by do nosa i ust wciskał się nieustępliwy kurz. Malik poprawiał ją co chwilę, odrywając dłoń od drogocennej broni, ale uparte podmuchy bezlitośnie zdzierały łopoczący materiał i znów karmiły księcia suchą, jałową ziemią Regana Mzakka.

- Giniemy! - Choć w tym huku i tak nikt nie zdołałby go usłyszeć, Izzat bezwiednie ściszył głos. Niemniej jednak królewicz ośmielał się wypowiadać zakazane słowa, a to mogło skończyć się niewesoło. Owszem, sam ojciec ich użył, ostatnio nie dalej jak zeszłej nocy. Ale zabronił powtarzać komukolwiek, a na to Izzat, choć rodzony syn, mógł mieć tylko jedną odpowiedź: „Tak jest, Wasza Wysokość!”.

Farja ginie, a my razem z nią.

Królewicz zerknął na towarzyszy. Malik, wierny druh, niemalże wrośnięty w Izzatowe ramię, z dłońmi zaciśniętymi na nieodłącznym karabinie. Amniat, drugi kuzyn, skupiony za sterami śmigłowca, jakby na stałe zespolony z maszyną. Izzat nie widział jego oczu, ale mógłby przysiąc, że świecą niczym gwiazdy - jak zawsze, kiedy książę Szamar dosiadał któregoś ze swych skrzydlatych rumaków.

Obaj są najbliższą rodziną, westchnął Izzat, lecz żaden z nich jeszcze nie wie, nie ma prawa wiedzieć. Domyślają się zapewne: wychowani w pałacu czują wszelkie zmiany szóstym zmysłem, a kto nie nauczy się tego na czas, ginie, choćby nie wiadomo, jak wysoko był urodzony. Domyślają się, ale póki co o niczym nie wiedzą, przynajmniej nie oficjalnie i nie na pewno.

No i Tom, wysłannik Obcych. Ten, oczywiście, zawsze wie o wszystkim.

Przepisowo przypięty pasami do fotela, Obcy siedział bez ruchu, z tym swoim charakterystycznym uśmieszkiem, zdałoby się na stałe przyklejonym do twarzy. Oto wcisnął dzikusom kolejny sznur paciorków i z pobłażliwym rozbawieniem obserwuje ich radość, w myślach przeliczając otrzymany za nie czars. Niewątpliwie pisze już w głowie raport do swoich przełożonych w Dol-Zan: „Książę Amniat zachwycony osiągami sikorsky’ego UH-60 M black hawka. Kontrakt na kolejnych dziesięć maszyn w drodze”.

Izzat zacisnął palce na broni. Jeden strzał, pomyślał, i zmazałbym ten jego uśmieszek na zawsze...

Cóż z tego. Rzecz jasna, królewiczowi nie spadłby z tego powodu włos z głowy - kuzyni solidarnie zaświadczyliby, że Toma dosięgła zabłąkana kula, wypuszczona przez któregoś z wrogich górali. Ale opuszczone przez wysłannika miejsce natychmiast zająłby kolejny Obcy: Karl, Szasza czy inny Lien. I wszystko byłoby po staremu.

A gdyby żaden nie przybył... to dopiero byłoby nieszczęście. Cóż poczęłaby Farja, po dobrych dwudziestu latach pozbawiona możliwości kupna najnowocześniejszego sprzętu, do którego już zdążyła przywyknąć? Padłaby ofiarą chciwego, lepiej uzbrojonego sąsiada, i to w mgnieniu oka.

Poniekąd sami jesteśmy sobie winni, westchnął Izzat w duchu. Wszak Obcy sprzedają nam dokładnie to, na co opiewa zamówienie. A czy to ich wina, że nam w głowie nic, tylko broń i broń? Można by postawić fabryki. Pobudować więcej szkół. Nawodnić pustynię, zmienić w rajski ogród... Obcy to potrafią, wystarczy tylko pstryknąć palcami, no i, oczywiście, dostarczyć czars. Ale zawsze gdzieś z tyłu głowy, za uszami, siedzi ten mały wredny dżinn i wrzeszczy co sił: „Uriadz kupił nowy samolot! Uriadz kupił nowe armaty! Uriadz kupił nowy czołg! Więc buduj sobie, co chcesz, głupcze, za parę lat będziesz patrzył, jak sąsiad pożera twój kraj!”.

Izzat westchnął, powrócił niewidzącym wzrokiem do szczytów Loe Sar. Ich miejsce przed oczami zajęła wywołana z pamięci poważna, zasępiona twarz ojca.

- Giniemy, synu - mówił Sakawat Szamar pośród mdłych światełek swojego tajnego gabinetu. - Najwyższy czas spojrzeć prawdzie w oczy. Giniemy.

- Tak, tato - wyjąkał wtedy Izzat, bacznie obserwując sieć zmarszczek na twarzy starego króla.

Dla wszystkich mieszkańców pałacu stanowiła mapę pozwalającą w miarę bezpiecznie poruszać się po labiryncie nastrojów władcy. Ci, którzy nie byli w stanie jej odczytywać, błyskawicznie popadali w niełaskę i pochłaniały ich mroki niepamięci. Nawet królewicz, choć jedynak, nie mógł czuć się do końca bezpieczny. Jeśliby okazał się nazbyt nieposłuszny czy - nie dajże, Jedyny! - nieudany, Święte Królestwo Farji dysponowało zapasowymi kandydatami na władców. Zaraz za Izzatem w kolejce do tronu stał kuzyn Amniat, syn księcia Mokama, królewskiego brata. A gdyby i Amniat nie spełnił pokładanych w nim nadziei, zawsze można było sięgnąć po Malika, zrodzonego przez księżną Sartaję, królewską siostrę, i wychowującego się w pałacu po tragicznej śmierci obojga rodziców. Co prawda tron Farji rzadko dziedziczono po kądzieli, ale jeśli taka byłaby królewska wola Sakawata Szamara Trzydziestego Szóstego, któż ośmieliłby się sprzeciwić?

Królewicz wpatrywał się więc uważnie w zmarszczki na twarzy ojca. Nie układały się we wzory uśmiechu ani aprobaty, ale i też nie sygnalizowały gniewu. Dobre chociaż to.

- Jego Wysokość król Maar Uriadz, oby żył wiecznie - wypowiedział król zwyczajową formułkę, choć Izzat założyłby się o dowolną kwotę, że ojciec, gdyby mógł, utopiłby sąsiada w łyżce wody - podniósł nam myto na czars, transportowany przez jego Sailab do siedziby Obcych w Dol-Zan.

- Słyszałem - przyznał królewicz, choć ciarki niepokoju przespacerowały mu się po plecach. Zaraz będzie bura. Wiadomość wypłynęła na ostatniej Radzie, z której następca tronu urwał się haniebnie. Ale jakże tu wysiedzieć wśród zrzędzenia tych dziadygów, skoro do magazynów właśnie dotarły świeżutko zakupione kołowe transportery opancerzone?

- Słyszałeś, oczywiście, od Amniata - rzucił kwaśno władca. - Dobrze, że chociaż jeden z was uczestniczy w posiedzeniach Rady. Bo ciebie z Malikiem próżno szukać gdziekolwiek indziej niż w koszarach! Nie wiem, jak zamierzacie kiedykolwiek rządzić tym krajem...

- Przyjmowałem najnowszy transport uzbrojenia od Obcych - bąknął królewicz bez specjalnej nadziei, że przywołanie tego argumentu choć trochę mu pomoże.

- Nie pyskuj. Słuchaj.

- Przepraszam, Wasza Wysokość.

- Jak dobrze wiesz, gospodarka Sailabu, tak jak i nasza, opiera się obecnie na eksporcie czarsu do Obcych. Uriadz nakazał ostatnio przeznaczyć kolejną część pól pod jego uprawę. Jakie wnioski? - król lustrował syna badawczym spojrzeniem.

- Zaraz będzie miał głód w kraju - pośpieszył Izzat z odpowiedzią. - Właściwie nie sieje już pszenicy. Tylko czars.

Sakawat zacisnął usta. Królewicz westchnął ukradkiem. No cóż, pudło. Tym razem prawidłowa odpowiedź była inna.

- Sailab wciąż zaopatruje się w nową broń - przypomniał ojciec po raz tysięczny. - I ma na to coraz więcej i więcej pieniędzy. Sam sprzedaje coraz więcej czarsu, ponadto podnosi nam cło. Jak myślisz, co nastąpi najpóźniej za parę lat? Póki żyjemy, Uriadz i ja, wiąże nas osobista przysięga przyjaźni. Ale kiedy mnie nie będzie, a ty, drogi synu, obejmiesz tron...

- Pobije nas z kretesem - Izzat wyrecytował wyuczoną lekcję. - Zhołduje mnie i całą Farję, a potem poprowadzi skrajnie rabunkową politykę. Wyniszczy kraj do cna.

Król Sakawat nie skomentował. Odwrócił się do stolika, sięgnął po charakterystycznie obłą butelkę sarkariańskiego wina. Nalał do kielicha rubinowego płynu, podniósł do ust. Pił powoli, drobnymi łykami, popatrując na syna, jakby wciąż nie mógł się zdecydować na powiedzenie czegoś, o czym wiedział, że wyjawić to absolutnie musi. Ale bardzo nie chce.

- Pójdziesz na wojnę - rzekł wreszcie. - Teraz, póki jeszcze nie jest za późno.

- Na wojnę? Z Sailabem?!

Izzat nie mógł uwierzyć własnym uszom. Złamanie świętej przysięgi przyjaźni między dwoma królami było nie do pomyślenia. Nie tylko skazywało Sakawata na wieczyste męki, ale i kładło się czarnym cieniem klątwy na całym rodzie Szamarów oraz wszystkich i wszystkim, co doń należało. A więc i na całym kraju, będącym ich wyłączną własnością.

Król parsknął, rozchlapując wokół krwawe krople wina.

- Oszalałeś? Z jakim Sailabem? Z Wysokimi!

- Ach tak. Oczywiście. Przepraszam, tato.

Królewicz odchrząknął, choć czuł się coraz bardziej zagubiony w tej konwersacji. Niby nic nowego, wojny z Wysokimi, niepokornymi plemionami zasiedlającymi góry odgraniczające Farję od północy, stanowiły część odwiecznej tradycji. Każdy młody następca tronu wyprawiał się przynajmniej raz w życiu, by „nauczyć pastuchów rozumu”, jak mawiano w królewskim pałacu w Sarkari. Odbywał kilka mniej lub bardziej znaczących potyczek i wracał do kraju okrzykiwany wielkim zwycięzcą. Ale teatralna wojna z Wysokimi, kolejny wydatek, właśnie teraz? Kiedy Sailab coraz szybciej się zbroi?

- Gdyby dało się przesyłać czars do Dol-Zan Szlakiem, który wiedzie przez nasze góry, droga byłaby do pięciu razy krótsza od wiodącej przez Sailab - powiedział król. - Jednak jest ona w znacznej mierze nieprzejezdna, poza tym przechodzi przez tereny Wysokich.

Izzat pokiwał głową, wpatrując się w oczy ojca. Patrzyły nań jak zawsze surowo spod krzaczastych brwi, tym razem jednak migotało w nich coś jeszcze. Strach?

- Samoloty Obcych wypatrzyły możliwość wykonania znaczących skrótów przy użyciu materiałów wybuchowych. Jeżeli opanowalibyśmy Szlak, cały czars z okolicy szedłby przez nas. I to my moglibyśmy Uriadzowi podnosić cło! - Sakawat odchylił się w swoim majestatycznym wyściełanym fotelu, nie spuszczając wzroku z jedynaka.

Izzat przełknął ślinę.

- Wojny z Wysokimi nie wygrał nigdy nikt - odważył się zaszemrać cichutko.

- Tym razem ją wygramy. Musimy. A raczej... - Król przechylił się do przodu, położył dłonie na ramionach następcy tronu. - Ty ją wygrasz, synku!

- Ja?! - Izzat pokręcił głową z zaskoczeniem. - Jak to... ja?

Król wyprostował się. Oczy zabłysły mu złowrogim, zawziętym płomieniem.

- Wygrasz tę wojnę - powtórzył z naciskiem. - Słyszysz? Po coś wykosztowałem się na cały ten złom od Obcych. A ty... - zimny, dumny uśmiech przemknął mu przez twarz. - Jesteś Izzat Szamar, Honor Smoka, i wygrasz tę wojnę. Inaczej zginiemy.

Królewicz przymknął powieki. Zaplótł palce i nabrał głęboko powietrza do płuc.

Właściwie to sam nie rozumiał, czemu był zaskoczony. Od dawna przecież wyczekiwał tej chwili! Wraz z nieodłącznym Malikiem prześcigali się w wymyślanych opisach dnia, w którym Jego Wysokość rozkaże im, by, jak przystało na prawowite latorośle rodu Szamarów, wybrali się na północ potykać się z Wysokimi pośród złowrogich gór. Oczywiście, zawsze w swych opowieściach odnosili spektakularne sukcesy i nasyceni triumfami wracali do stolicy, by zapisać się złotymi zgłoskami na kartach historii. Tylko Amniat, jak zwykle sceptyczny i nad wiek poważny, kręcił z powątpiewaniem głową: jak dotąd nikomu nie udało się poskromić wojowniczych plemion, teraz wy chcecie oberwać? Nie brali sobie tego w ogóle do serca. Kuzynek, wiadomo, zawsze skłonny był szukać dziury w całym - o ile tematem rozmowy nie były jego ukochane samoloty lub śmigłowce. Wtedy budził się w nim prawdziwy szamarski, łopoczący skrzydłami Smok.

A teraz upragniony dzień walki wreszcie nadszedł. Co prawda w marzeniach wyglądał całkiem inaczej. Nie niósł ze sobą tej gigantycznej odpowiedzialności, no i był dniem, nie nocą. Ale stało się, jest. Król wysyła wojska do Wysokich. I pragnie zwycięstwa!

Izzat podniósł głowę, popatrzył na ojca. Ten najwyraźniej czekał na odpowiedź.

- Tak jest, Wasza Wysokość - oznajmił z mocą następca tronu. - Wygram tę wojnę!

Siateczkę zmarszczek władcy rozjaśnił nareszcie uśmiech. Izzat skwapliwie odpowiedział tym samym. Ale oczy, miast się uśmiechać do ojca, wciąż bacznie analizowały każdy jego ruch. Na wszelki wypadek, tak z nawyku.

Nagle Izzat zatęsknił do matki, do jej kojącej, bezpiecznej obecności. Bezpowrotnie minęły chwile, gdy król z królową, w kapciach i piżamach, zaśmiewając się do rozpuku, walczyli na poduszki. Izzat był wtedy mały i ledwo pamięta, ale przecież jednak pamięta. Z pewnością zaś nie zapomni tych przerażających chwil, kiedy dowiedział się, że matka nie żyje... i ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin