Ballada o przeklenstwie - Antologia SF.txt

(268 KB) Pobierz
Stało się jutro





Ballada o przekleństwie





Opowiadań fantastycznych zbiór dwudziesty siódmy





Wiktor Żwikiewicz





Ballada o przekleństwie





MOTTO

Porządek i prawidłowość w zjawiskach, które nazywamy przyrodą, wprowadzamy sami, to znaczy wprowadza je natura naszego umysłu.



IMMANUEL KANT





„Prawomyślność jest nieświadomością”

(ER1C BLAIK)





Prolog





Pierwszy ich wypatrzył Holoko. Wrzasnął i z zewnętrznego pancerza zleciał prosto w tubę. Załomotały kamienie. Jakby już podkutymi buciorami dudnili w sztolniach prowadzących tutaj z powierzchni Hidalgo.

Ponury Ignotus znieruchomiał przy swoim warsztacie. Powoli odłożył Harpun Zdalnie Sterowany. Od roku biedził się nad doskonałością szlifu. Tymczasem podatność na odkształcenia zaczęła przejawiać jego własna cierpliwość. Spode łba popatrzył na Pra–Matkę.

— Umie liczyć? — zapytał.

Chwilę niespokojnie wierciła się na inkubatorze. Uniosła się nieco. Potem rękę wetknęła pod bufiasty, gwiazdkami wyszywany fartuch. Przymknęła ślepawe oczy i odliczając poruszała ustami. Zakwiliło tam, zapiszczało. Sięgnęła głębiej. Aż poczerwieniała. Wreszcie wydobyła obie ręce i od pasa w dół wygładziła pokrowiec inkubatora.

— Zapodział się — powiedziała. — Jeden.

— I doskonale wiemy który? — sapnął.

— Oczywiście — przyznała Pra–Matka.

— Pójdzie do centryfugi. Zatrzepotała powiekami.

— Przecież moja wina! — zawołała.

— A to swoją drogą — zgodził się Ignotus.

Ciężko podniósł się za swoim warsztatem. Dopiął pas. Na ramiona zarzucił starą kurtkę. Potem poczłapał do głównego korytarza. W przejściu wyminął Teskliwą, taszczącą gluty do karmnika. Za nią Tristis dźwigał kanister z różową gleją.

— Człowiek się narobi, żeby to wykarmić. Ani rusz! — po swojemu gderała Teskliwą. — Choćby się to, nienażarte, zadławiło glutem! Ty dokąd? Wracaj, póki chłodne!

Ignotus machnął ręką.

Jeszcze kilka rozwidleń do gniazd zasiedlonych przez inne klany. Zrobiło się chłodno i para mu buchała z gęby.

Mroczno tu było. I zapyliło się od tego czasu, kiedy ostatni raz odwiedził biednego Luke. Pod stropem jasnymi kapturkami pączkowało kilka małych glutów. Przynajmniej nie trzeba macać rękami po ścianach. Zatrzymał się jednak i przysłuchał uważnie. Coś mu szeleściło, bełkotało w półmrocznej odnodze. Pożałował, że nie zabrał ze sobą Harpuna. Można wypróbować, zanim będzie okazja skoczyć do gardła parszywym konungom. Ale to nie był truchlak. Nawet nie bzykuny ani glejowate źródełko tryskające z rury. Już mu się wydawało, że rozróżnia słowa:



,,…Niech mu oczy pozamyka

Authos, autho–os!

Ani ręki, ani nogi

Cyfra praży, dusza pali — aortoo…”





Zbliżył się na palcach. Zobaczył, jak coś pląsa w mroku, potrząsa kudłami i drepcze przed zatrzaśniętym włazem. I podśpiewuje cicho:



„… Tobie patia programowa

Tobie noxio — lobotomia

Ani utok, ani szatra

Co by chociaż reszta chciała

Bay–och! — bay

Gloy–och. i —gloy!

Trochę duszy, trochę ciała…”





Nagle wyciągnął rękę i —jak capnie z góry! Za kark! Tylko mu się zakręciła pod ręką. Zapiszczała ze strachu. W bok skoczyła. Stamtąd łypnęła różowymi oczami.

— Czego?! — warknął. — Won poszła! Znowu skuli? Drepcze, drepcze, wydeptuje — ani kogo ruszy, ani przyhołubi. Tfu! Poszła won! Won, Różoucha!

Tupnął ze złości. Zagrzmiało pod metalicznym sklepieniem. Jednocześnie chrupnęło mu pod stopą. Pochylił się. Coś tam się walało, na pół rozkruszone, na pół zdepnięte, z miękkim odciskiem obcasa. Gliniany ulepiec. Ujął to w palce. Położył na dłoni. Przemyślnie uformowany, guzowaty łeb z wytrzeszczonymi oczami i wytkniętym jęzorem — brunatny, jakby mu krew uderzyła do twarzy i tak zakrzepła, kiedy go nadepnął. Jedną rękę i nogę odkruszył. W dwóch miejscach tkwiły wbite w tułów srebrne pręciki — jakby szpilki wetknięte w glinianą, na kształt człowieka uformowaną poduszeczkę.

Ignotus zatrząsł się z gniewu. Trzymanym w ręku truchełkiem rąbnął o ziemię. I jeszcze dobił obcasem. Od wstrząsu z góry posypało się próchno starych glutów. Spojrzała na niego smętnymi oczami. Pisnęła. Zakręciła się — cała rumiana, z turkoczącymi wstążeczkami przy warkoczykach. Widział w rzadkim świetle, jak umyka do swojej przytulni. Blaszany łomot gonił za nią, aż się Ignotus spostrzegł, że sam niewiele widzi od tych przytupów. Bach! Bach! Zakręciło mu w nosie i kichnął potężnie. Jakby odkurzył truchlaka. Ledwie ręką zmacał klamkę włazu. Naparł ramieniem i poleciał do przodu. Za sobą szybko drzwi zatrzasnął i oparł się o nie plecami. Jeszcze odkaszlnął, splunął, przetarł oczy zaprószone rdzą i siwą plemnią. Wreszcie się otrząsnął.

— Hej! — powiedział.

Łuka krzątał się dalej. Przewracał swoje papierki, coś po nich mazał fosforycznym pisakiem. Ostatnimi czasy do reszty zdziwaczał. Włosy mu z czoła odjechały na kark, jakby ogromny łeb wycisnęło spod zmierzwionej peruki. Nigdy sobie nie pozwolił wstawić sprawniejszych oczu, więc dalej na jego nosie tkwiły archaiczne okularki. Oczy mu tańczyły za wypukłymi soczewkami. Nosem węszył po kartkach. Utył znowu. Koszulę miał popękaną na grzbiecie. Nosem co rusz siąkał w rękaw. I tylko chichotał po staremu, jakby za młodu dał sobie wszczepić mechaniczną łaskotkę, która teraz przymilała się gdzieś pod siódmym żebrem.

Wesoło mu tutaj, pomyślał Ignotus. Potrafi doglądać cyferek. Przynajmniej raz dziennie mógłby zmienić Pra–Matkę. Ta ledwie daje radę z drobiazgiem. Łuka zawsze miał do nich dobre podejście. Poza tym same do niego ciągną. Jak bzykuny do słodkiego mamidła. Aż nie sposób trzymać ich w inkubatorze.

— Hej! — powtórzył Ignotus. – Spłoszyłem twoją Gudrun. Jeszcze jej nie przeszło?

Łuka ruszył perkatym nosem. Ręką pomachał przy uchu. Może się opędzał przed glejowym bzykunem. Dalej szeptał . do siebie, pomrukiwał, wzdychał. Coś mu strzeliło spod pisaka, którym gryzmolił po kartkach. Zawirowało — może wypadło z rękawa. Zawsze był z niego kuglarz. Teraz się zaczaił. Nosem pobiegł po kartce za tym czymś połyskliwym i szybkim. Sięgnął jedną łapką i pochwycił zręcznie. W palcach przytrzymał. Popatrzył z lubością. Mlasnął. Westchnął, jak do szczególnie smakowitego gluta. Jeszcze rękawem przetarł perełkę dla lepszego połysku. Chuchnął. Znowu potarł. Potem zerwał się raptownie, zakręcił połami koszuli i wyfrunął na środek Dyspozytorni.

Teraz dopiero Ignotus miał okazję rozejrzeć się nieco uważniej. W ciemnej niecce Dyspozytorni, zewsząd otoczonej dymnomleczną mozaiką ekranów, w samym jej centrum wyrósł czarny postument. Dawniej go tu nie było. Półtora kroku na półtora i gdzieś do pasa wysoki. Pewnie mu Pochlebnik wytaszczył rdzeń węglowy ze starych aktywizatorów białka — pomyślał Ignotus. Albo Bishop wydłubał rodzynek ze skał Hidalga. Cokolwiek to było — coś na tym stało.

Łuka zasłonił sobą. Wzrostu nigdy mu nie dostawało, za to szerokości starczało nie do takich zaćmień. Wreszcie przeleciał na drugą stronę. Tam przysiadł i od dołu zajrzał w szklany sześcian. Gęba mu się przy tym rozjechała na boki. Brwi skoczyły do góry. Na twarzy malowały się jednocześnie błogość i zdumienie. Ignotus tymczasem wcale się nie dziwił, że przedtem tylko czarny postument wpadł mu w oczy. Stojący na nim sześcian, niby–szklany, podobny był do niezbyt ostrego, holowizyjnego widma.

Raptem Łuka wydobył zza ucha zatknięty tam szklany pręcik. Nadział na niego kulkę zaciskaną dotąd mocno w drugiej ręce. Potem czarodziejską pałeczką z namaszczeniem dotknął połyskliwej cegły. Zakołysała się niespodziewanie. Wszystkie jej krawędzie falowały zgodnie, jakby lodowy brykiet wahał się przed ostatecznym przeistoczeniem w wielgachną kroplę wody. Trwało to tak długo, aż Łuka cofnął swój pręcik. W mig wszystko znowu się zeszkliło. Krawędzie tak się wyostrzyły, aż strach było tknąć palcem. Prawdziwy kryształ o krawędziach jak szable.

Kryształ tak ogromny, że Łuka zmieściłby w nim swój łeb razem z uszami Gudrun Różouchej.

Na szklanym pręciku zabrakło kulki–wydmuszki.

— Ej, Łuka! — westchnął Ignotus. — Do reszty ci się zabełtało. Aj, jak żal takiej głowy. Nijak nie powiesz klonom, że ten sam Łuka dawał wycisk parszywym konungom. Co my dzisiaj bez ciebie. Możemy klepać i strugać. Podszedł bliżej i zajrzał w kryształowy sześcian. Niemal doskonale przezroczysta bryła. Widać na wylot, ale tylko wtedy, kiedy się patrzy na wprost. Odchylone ścianki połyskują jak lustra. W środku więcej tych kulek. Nie większych niż paznokieć. Poza tym trochę drobiazgu — jakby garścią sypnąć białej kaszki ze sproszkowanych brylantów.

— Pokazałbyś to Różouchej — powiedział Ignotus. — Trochę by ją podniosło na duchu. Zawsze to jakaś pociecha, że nie jesteś zupełnie do niczego.

Łuka popatrzył na niego z niezbyt mądrą miną. Pewnie dopiero zauważył gościa. Szklanym pręcikiem podłubał w uchu. Raptem się roześmiał, jakby tam połaskotał szare komórki.

— A prawda! — przypomniał sobie Ignotus. — Przecież ja do ciebie ze sprawą.

Łuka do reszty się rozpromienił. Aż mu się w oczach zapaliły gwiazdki i na policzkach zaznaczyły dwa śmieszki–dołeczki. Nachylił się konspiracyjnie. Nagle między ich twarze wprowadził wskazujący paluch. Przesunął nim od podbródka w górę, wzdłuż nosa i między oczami. Wreszcie całym ramieniem strzelił w zenit.

— Właśnie — potwierdził Ignotus.

Gdzieś tam zachrobotało w tubie.

Łuka zakrzątnął się żwawo. Najpierw skoczył do kąta, wetknął paluch w ścianę. Coś zamruczało rozkosznie i zatrzeszczało, jakby się przeciągnęło z porannym ziewnięciem. Czarny postument spłynął pod posadzkę.

W ekranach kilka tęcz mrugnęło posłusznie.

— Ech, Łuka! — znowu westchnął Ignotus. — Żebyś tak miał poukładane we własnej głowie. Teraz z podłogi wyłonił się rozłożysty fotel. Unosił się coraz wyżej. Naokoło był opasany pierścieniem jakby porcelanowym, z mnóstwem przycisków i se...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin