Nieostrosc - Antologia SF.txt

(242 KB) Pobierz
Stało się jutro





Nieostrość





Opowiadań fantastycznych zbiór dwudziesty szósty





Dariusz Filar





Jeszcze jedna podróż Gulliwera





Pełny tekst rękopisu przez niektórych zaliczanego do apokryfów, a przez innych z całą stanowczością przypisywanego Swiftowi i uważanego za nie opublikowany epilog jego słynnej książki; rękopis ten odnaleziono wśród zbiorów biblioteki w Armagh w północnej Irlandii w blisko dwa i pól stulecia po śmierci pisarza.



AUTOR PONOWNIE OPOWIADA O SWOIM POWROCIE DO ANGLII

Z KRAJU WSPANIAĹYCH HOUYHNHNMĂ“W

I ODRAŻAJĄCYCH YAHOOSÓW

JEGO NIESZCZÄĹšCIA W OJCZYĹąNIE * POSTANAWIA WYRUSZYĆ

W JESZCZE JEDNĄ PODRÓŻ * ŻEGLUJE KU NIEZNANYM LĄDOM

PRAWDOMÓWNOŚĆ AUTORA * JEGO OPOWIEŚĆ O TYM,

CZEGO OPOWIEDZIEĆ SIÄ NIE DA

AUTOR, TYM RAZEM OSTATECZNIE I NAPRAWDÄ,

Ĺ»EGNA CZYTELNIKA I KRESU ZAKOĹCZENIE





Gdy piątego grudnia 1715 roku, po szesnastu latach i ponad siedmiu miesiącach strawionych na podróżowaniu, dotarłem o dziesiątej rano do portu w Downs, a mniej więcej o trzeciej po południu do mego domu w Redriff, sądziłem, że oto dokonał się ostatni z moich powrotów do Anglii, bo nigdy już więcej nie wyruszę na morze. Pragnąłem odtąd jedynie siadywać w moim ogródku i oddawać się rozważaniom o wspaniałych cnotach, których lekcję dali mi mądrzy i szlachetni Houyhnhnmowie. Zamierzałem także kształcić członków mojej rodziny, o ile okażą się dostatecznie pojętni.

Wiesz przecież, Miły Czytelniku, jak trudne okazały się dla mnie pierwsze chwile spędzone z mą żoną i dziećmi. Odkąd, jeszcze w Houyhnhnmlandii, zacząłem widzieć ich (a także mych przyjaciół, rodaków i ogólnie gatunek ludzki) takimi, jakimi w rzeczywistości są: Yahoosami do szpiku kości — z ogromnym wysiłkiem przychodziło mi choćby pomyśleć o zbliżeniu się do nich, a samo wyobrażenie ich ohydnego dotyku przyprawiało mnie o mdłośi. Nic też dziwnego, że bliskość wielkiego stada Yahoosów, którego rodzicem i zarazem pasterzem być miałem, napawała mnie najgłębszym wstrętem, wstydem, a nawet przerażeniem. Woń bijąca od nich była dla mnie nie do zniesienia. Minął rok, nim zacząłem spożywać z nimi posiłki w jednym pokoju, a i to tylko po uprzednim zatkaniu nosa rutą, lawendą lub tytoniem i zajęciu miejsca przy najodleglejszym krańcu stołu.

Mimo wszystko oswajałem się z wolna i gdyby nie wścibstwo podłych sąsiadów wytrwałbym prawdopodobnie w postanowieniu osiadłego życia. Niestety! Wbrew najszczerszym moim pragnieniom liczni przedstawiciele yahooskiego społeczeństwa, a w pierwszym rzędzie owi najbliżsi sąsiedzi nie zostawili mnie w spokoju. Nieszczęście zaczęło się w momencie, gdy spróbowałem zapewnić sobie dobre i podnoszące na duchu towarzystwo. Za znaczną sumę zakupiłem dwa piękne ogiery i wybudowałem dla nich dużą Stajnię, gdzie mieszkały nie znając siodła ni wędzidła. Rozmawiałem z nimi co dnia w ich języku wzniosłych Houyhnhnmów; pojmowaliśmy się nawzajem doskonale i pozostawaliśmy w wielkiej zażyłości. Rychło podpatrzono mnie jednak i rozniosło się po Anglii, że umiem porozumieć się z końmi. Wieść ta, nie mieszcząca się w ciasnym umyśle przeciętnego Yahoosa, uczyniła ze mnie nie lada atrakcję mego małego Redriff. Nie pomogły prośby i protesty, barykadowanie drzwi i spuszczanie z łańcucha psów, a wreszcie wzywanie pomocy stróżów publicznego porządku; stada wielkich panów, rzezimieszków, oficerów, głupców, polityków, łapowników, urzędników, złodziei i innych im podobnych pragnęły ujrzeć mnie za wszelką cenę i każdego dnia na nowo szturmowały mój dom. Rozdęty pychą zlepek szpetoty oraz wszelkich chorób ciała i umysłu, jaki prawie nieustannie musiałem oglądać, burzył wszelkie tamy mojej cierpliwości i przywodził mnie na granicę szaleństwa. Wytrzymywałem czas jakiś, ale w końcu przyszło mi przekonać mą żonę i dorastające potomstwo, że lepiej będzie dla wszystkich, jeśli jednak opuszczę Anglię i spróbuję odkryć jakąś wyspę; nie zamieszkaną, lecz mogącą mnie zaopatrzyć we wszystko, co konieczne do życia.

Pragnienie trafienia na taką wyspę i cieszenia się w zupełnej samotności własnymi myślami wypełniało mnie przecież od chwili odpłynięcia z Houyhnhnmlandii i właściwie tylko pojmanie i uprowadzenie mnie przemocą na pokład portugalskiego okrętu kapitana Pedra de Mendozy sprawiło, że znalazłem się w Lizbonie, a później w Downs i Redriff.

Gdy rodzina nie zatrzymywała mnie więcej, zacząłem przemyśliwać o okręcie, na którym mógłbym dopłynąć do wymarzonego lądu. Ponieważ nie myślałem skazywać się na wielotygodniową kompanię załogi jakiegoś kupieckiego żaglowca ani tym bardziej narażać na ujawnienie drogi ku mojej przyszłej kryjówce, musiałem zdobyć okręt, na którym mógłbym w tę ostatnią podróż wyruszyć sam. Pilnie słuchając mych życzeń i wskazówek (postawa jakże rzadka u Yahoosa!) mistrz James Robertson z Portsmouth zbudował dla mnie stateczek o trzech tonach pojemności, który na pierwszy rzut oka wydawał się połączeniem szalupy z miniaturową hiszpańską karaką, a urządzony był tak sprytnie, że bez niczyjej pomocy mogłem obsługiwać zarówno ster, jak i żagle, W szerokim na osiem stóp kubryku nie zabrakło niczego, co mogło ułatwić i umilić mi podróż, a więc przytwierdzonych do podłogi stołu i krzeseł, szafy do przechowywania bielizny oraz wygodnego hamaka. Na burcie poleciłem wymalować nazwę brzmiącą „Salvation”, bo zaiste wybawieniem była w moich oczach szansa ucieczki od świata, w którym władza spoczywa w rękach bydląt tak głupich i skłonnych do wyrodnych występków jak Yahoosi.

Rozwiązawszy tak szczęśliwie problem okrętu zgromadziłem odpowiednie zapasy jadła oraz napojów i dnia ósmego września 1720 roku opuściłem macierzysty port kierując „Salvation” początkowo ku miejscu, w którym wysunięty jęzor Konwalii wskazuje bezkresy oceanu. Żegnano mnie tłumnie, przy czym jedni widzieli we mnie filozofa, drudzy samobójcę, a jeszcze inni i zarazem najliczniejsi — pospolitego wariata. Nie sądzę jednak, by ktokolwiek, żonę mą i nieszczęsne potomstwo wliczając, bolał nadmiernie z powodu rozstania. Ja zresztą też opuszczałem mą ojczyznę bez żalu i niepokoił mnie jedynie los owych dwóch ogierów, które niewątpliwie należały do szlachetnej rasy Houyhnhnmów, a pod moją nieobecność narażone były na zwyrodnienie umysłu i charakteru spowodowane wpływem nowych właścicieli.

Od chwili podniesienia kotwicy podróż moja przebiegała jak najpomyślniej i dzięki wielce sprzyjającemu wiatrowi już dwudziestego drugiego września przybiłem do nabrzeża w Tenariffie. Uzupełniwszy zapas słodkiej wody i świeżego mięsa puściłem się dalej na południowy zachód.

I tak, Miły Czytelniku, przychodzę do tego fragmentu mojej opowieści, w którym przekazywanie ścisłego sprawozdania z mych przygód, jakiemu poświęcałem się do tej pory, napotyka rozliczne trudności, a który we mnie samym budzi najboleśniejsze rozterki i głębokie wątpliwości. Zawsze hołdowałem zasadzie, że podróżnik opisujący poznane kraje i doznane w nich wrażenia bardziej winien dbać o surową wierność faktom niż o kwiecistość stylu czy o dającą poczytność i poklask barwność opisu. Oburzała mnie łatwowierność publiczności tak bezczelnie znieważanej bajaniem wielu podróżniczych książek i dlatego z całego serca opowiadałem się za wprowadzeniem prawa nakazującego każdemu autorowi, by przed ogłoszeniem relacji z podróży złożył przysięgę przed Lordem Kanclerzem, że to, co pragnie wydrukować, wolne jest od zmyśleń i fałszów. Pochlebiam sobie, że w tym, co napisałem o mych wyprawach do Lilliputu i Brobdingnagu, do Laputy, Balnibarbi, Glubbdubdrib, Luggnagg i Japonii, a wreszcie do Houyhnhnmlandii, a także w tym, co pomieściłem dotąd na tych kilku ostatnich stronicach, nie ma nic poza najczystszą prawdą. Ani na jotę nie wyszedłem poza to, co sam wyraźnie widziałem i słyszałem. Nie dodałem niczego ani niczego świadomie nie przekręciłem.

Lecz w przypadku, który stał się mym udziałem na czwarty dzień po odbiciu od nadbrzeża w Tenariffie, podporządkowanie się wpojonej mi przez mego czcigodnego pana Houyhnhnma zasadzie, by w relacjach nie wykraczać nigdy ani słowem poza oczywiste fakty, uniemożliwia . właściwie przekazanie czegokolwiek. Dochowując wierności tej zasadzie mógłbym jedynie powiedzieć, że dwudziestego szóstego września zerwała się burza, że wielka fala wywróciła mój okręcik i strąciła mnie w morze i że następnie znalazłem się zupełnie nagi na środku rynku w mym miłym mieście. Mógłbym jeszcze co najwyżej dodać, że między katastrofą a moim nieoczekiwanym i ze wszech miar niezwykłym przybyciem do Redriff minął blisko rok.

Lecz jakiż Czytelnik zechce się zadowolić opisem tak skąpym i tak bez reszty pozbawionym szczegółów? Któryż nie spyta, co właściwie działo się ze mną w owym okrytym mgłą tajemnicy roku? Pojmuję to doskonale i raz jeszcze muszę się przyznać do nękających mnie wątpliwości i rozterek. Za nic nie chciałbym się dopuścić napisania opowieści na wzór tych, które zwą utopijnymi lub fantastycznymi, a którymi znieważają prasę drukarską tak liczni dzisiaj pisarze (czy też raczej tak liczni bezczelni kłamcy, którzy bez wyjątku winni zostać skazani na karę zjedzenia zaczernionych przez siebie arkuszy i gaszenia pragnienia jedynie atramentem). Zarazem jednak otwarc...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin