4. Gra - Bujold McMaster Lois.txt

(738 KB) Pobierz
Lois McMaster Bujold



Gra

(The Vor Game)



Cykl: Barrayar tom 6



Przełożyła Patrycja Fiodorow





Dla Mamy



Z podziękowaniami dla Charlesa Marshalla za pomoc w zrozumieniu zagadnień związanych z inżynierią arktyczną oraz Williama Magaarda za cenne informacje na temat wojen i gier wojennych





Rozdział 1





– Służba na statku! – wykrzyknął rozradowany kadet stojący w kolejce cztery osoby przed Milesem. Twarz rozjaśniał mu coraz szerszy uśmiech, gdy przebiegał wzrokiem plastikową kartkę z przydziałem, trzymaną w lekko drżących dłoniach. – Będę młodszym oficerem do spraw uzbrojenia na cesarskim krążowniku „Komandor Vorhalas”. Mam niezwłocznie udać się na lądowisko w bazie Tanery, skąd wyruszę na orbitę. – Popędzony mocnym kuksańcem następnego w kolejce ustąpił mu miejsca. Odszedł na bok, podskakując radośnie i pomrukując z zadowolenia, co bynajmniej nie licowało z powagą stanowiska, jakie miał objąć.

– Chorąży Plause. – Podstarzały sierżant siedzący za biurkiem obrzucił zebranych spojrzeniem, w którym udało mu się w jakiś sposób pogodzić znudzenie z władczością. Bez pośpiechu sięgnął po kolejny pakiet dokumentów, ujmując go delikatnie dwoma palcami. Ciekawe, jak długo zajmuje to stanowisko w Cesarskiej Akademii Wojskowej, zastanawiał się Miles. Ile setek, a może tysięcy młodych oficerów przemaszerowało przed jego biurkiem i obdarzonych łaskawym spojrzeniem ruszyło budować swoje kariery? Czy po kilku latach służby wszyscy upodabniali się do siebie? Takie same jasnozielone mundury, identyczne błękitne plastikowe prostokąty na kołnierzykach – lśniące oznaki awansu. I to samo pożądliwe spojrzenie; absolwenci najbardziej elitarnej akademii Cesarstwa z głowami nabitymi wizjami chwały, jaką dać może tylko armia. „My nie maszerujemy ku przyszłości, ale ją atakujemy i zmieniamy”.

Plause podszedł do biurka, przyłożył kciuk do pieczęci zabezpieczającej, a następnie otworzył kopertę.

– No i...? – zapytał stojący tuż przed Milesem Ivan Vorpatril. – Nie trzymaj nas w niepewności.

– Szkoła językowa – odparł Plause, nie przerywając czytania.

Już teraz Plause znał perfekcyjnie cztery główne języki Barrayaru.

– Jako uczeń czy nauczyciel? – dopytywał się Miles.

– Uczeń.

– Ach tak... W takim razie to musi być kurs języków galaktycznych. A potem na pewno zainteresuje się tobą wywiad. Tak czy inaczej nie skończysz na tej planecie – stwierdził Miles.

– No, nie wiadomo – zaoponował Plause. – Skąd wiesz, że nie posadzą mnie w jakiejś betonowej komórce, gdzie będę programować komputery translacyjne, aż oślepnę? – Jednak błysk w jego oczach zdradzał, że sam nie wierzy w te słowa.

Miles litościwie nie napomknął o głównej niedogodności pracy dla wywiadu: o tym, że Plause będzie pracować dla szefa Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa, Simona Illyana, człowieka, który pamiętał wszystko. Chociaż przy stanowisku, jakie obejmie, być może Plause nigdy nie dostąpi wątpliwej przyjemności bezpośredniego współpracowania z Illyanem.

– Chorąży Lobachik.

Lobachik był jednym z najsumienniejszych ludzi, jakich Miles kiedykolwiek spotkał; zawsze serio – zero poczucia humoru. Toteż Miles nie zdziwił się ani trochę, gdy Lobachik otworzył kopertę i zduszonym głosem oznajmił:

– Służba bezpieczeństwa. Rozszerzony kurs ochrony i działań kontrwywiadowczych.

– A... szkoła dla straży pałacowej – powiedział z zainteresowaniem Ivan, zerkając ponad ramieniem Lobachika.

– To spory zaszczyt – dodał Miles. – Zwykle Illyan rekrutuje swoich uczniów spośród ludzi z dwudziestoletnim stażem, obwieszonych medalami.

– Może cesarz Gregor poprosił Illyana o kogoś bardziej zbliżonego do niego wiekiem – zasugerował Ivan. – Dla rozruszania stetryczałego otoczenia. Te dinozaury o pomarszczonych twarzach, które zwykle podsyła mu Illyan, każdego wpędziłyby w depresję.

Lobachik, nigdy nie przyznawaj się, że masz poczucie humoru. W CesBezie oznacza to automatyczną degradację.

Jeśli tak, doszedł do wniosku Miles, to Lobachik nie musi martwić się o utratę stanowiska.

– I naprawdę poznam osobiście cesarza? – spytał Lobachik, spoglądając nerwowo na Milesa i Ivana.

– Pewnie będziesz go oglądać codziennie przy śniadaniu – oznajmił Ivan. – Biedny sukinsyn.

Ciekawe, kogo miał na myśli, zastanawiał się Miles, Gregora czy Lobachika? Zdecydowanie Gregora, doszedł do wniosku.

– Wy, Vorowie znacie go... Jaki on jest?

Miles zauważył złośliwy błysk w oku Ivana, który już otwierał usta, by zabawić się kosztem przerażonego kadeta, toteż odparł szybko:

– Cesarz jest bardzo bezpośrednim i otwartym człowiekiem. Na pewno świetnie się dogadacie.

Lobachik, nieco uspokojony, skierował się w kierunku wyjścia, po drodze jeszcze raz wertując rozkazy.

– Chorąży Vorpatril – wyczytał sierżant. – Chorąży Vorkosigan.

Ivan i Miles odebrali swoje przydziały, po czym odeszli na bok i dołączyli do kolegów.

Ivan otworzył swoją kopertę.

– Ha! Dostałem przydział do kwatery głównej w Vorbarr Sultana. Jeśli chcecie wiedzieć, to będę adiutantem komandora Jollifa, szefa pionu operacyjnego. – Pokiwał głową i odwracając arkusz na drugą stronę, dodał: – Wygląda na to, że zaczynam już jutro.

– Uuu – wtrącił się kadet, który miał służyć na statku. Ciągle jeszcze lekko podrygiwał z zadowolenia. – Ivan będzie sekretarką. Musisz się pilnować. Już widzę, jak generał Lamitz prosi, żebyś usiadł mu na kolanach...

Ivan zbył kąśliwą uwagę obscenicznym gestem.

– Zazdrośnik, zwykły zazdrośnik. Będę żył sobie jak cywil. Praca od siódmej do siedemnastej, własne mieszkanie w mieście. A chciałbym zauważyć, że na tym swoim statku nie uświadczysz żadnej dziewczyny. – Ivan przemawiał pozornie radosnym i spokojnym tonem, ale nie zdołał ukryć rozczarowania. Miał nadzieję, że zostanie skierowany do służby na statku. Wszyscy o tym marzyli.

Miles również. Okręt. Ostatecznie dowództwo – jak jego ojciec i dziadek, i ich przodkowie i... Marzenie, nadzieja, pragnienie... Jeszcze chwilę zwlekał z otwarciem koperty, powodowany zarówno strachem, jak i obawą przed rozwianiem ostatniej nadziei. W końcu przycisnął kciuk do pieczęci zabezpieczającej i z przesadną uwagą otworzył zamknięcie. Pojedyncza karta plastikowa, sterta dokumentów podróżnych... Krótka chwila na przebiegnięcie wzrokiem tych kilku linijek rozkazu i... to by było tyle, jeśli chodzi o powściągliwość. Miles zamarł w bezruchu i z niedowierzaniem jeszcze raz przeczytał krótki tekst.

– No i co, kuzynie? – Zagadnął Ivan, spoglądając w dół na przydział Milesa.

– Ivan – wydusił Miles – może mam lekką sklerozę, ale o ile sobie przypominam, w trakcie szkolenia naukowego nie mieliśmy żadnego kursu meteorologii, prawda?

– Mieliśmy matematykę piątego stopnia, ksenobotanikę – wyliczał Ivan, drapiąc się w zamyśleniu po głowie. – Była też geologia i podstawy terraformowania gruntów. A... na pierwszym roku był kurs meteorologii lotniczej.

– Tak, ale...

– No i jaki numer wykręcili ci tym razem? – wtrącił Plause gotów do złożenia, zależnie od odpowiedzi, gratulacji lub kondolencji.

– Mam być kierownikiem zespołu meteorologicznego w bazie Lazkowski. Gdzie, do diabła, jest baza Lazkowski? Nigdy nie słyszałem o tym miejscu!

Sierżant siedzący na biurkiem podniósł głowę, słysząc te słowa, i ze złośliwym uśmiechem oznajmił:

– A ja słyszałem, sir. Baza mieści się na Wyspie Kiryła, gdzieś koło kręgu polarnego. To zimowa baza szkoleniowa dla piechoty. Słyszałem, że gryzipiórki nazywają ją Krainą Wiecznego Lodu.

– Piechota?! – powtórzył Miles.

Ivan uniósł w zdumieniu brwi i spojrzał na Milesa.

– Piechota? Dlaczego właśnie ty? To nie fair.

– Rzeczywiście – przyznał słabo Miles.

Świadomość licznych ułomności ciała, jakimi obdarzył go los, spłynęła nań niczym zimny prysznic.

Lata wyrafinowanych tortur medycznych zdołały prawie całkowicie skorygować poważne deformacje, które omal nie zabiły Milesa tuż po narodzeniu. Prawie. Niegdyś przykurczony niczym żaba, teraz stał już prawie prosto. Kości, do niedawna kruche jak kreda, w końcu zostały trochę wzmocnione. W dzieciństwie karzeł ledwo wystający nad ziemię, dzięki wytrwałej rehabilitacji zdołał osiągnąć prawie cztery stopy dziewięć cali wzrostu. Aż do samego końca pozostawała kwestia wątpliwego wyboru: im dłuższe kości, tym bardziej łamliwe, a lekarz Milesa nadal utrzymywał, że ostatnie sześć cali było fatalną pomyłką. Miles po kolejnym złamaniu nogi przyznał mu w końcu rację, lecz wtedy było już za późno. Byle nie być mutantem, byle... teraz i tak nie miało to już znaczenia. Gdyby tylko pozwolili Milesowi wykazać się w służbie cesarskiej, już on by sprawił, że zapomnieliby o jego słabości. Wydawało się, że jest to jedyne możliwe w tej sytuacji rozwiązanie.

Na pewno w Cesarskiej Służbie Bezpieczeństwa znalazłaby się z setka zajęć, w których jego dziwny wygląd i ukryte słabości nie stanowiłyby żadnej przeszkody. Mógłby zostać adiutantem albo tłumaczem w służbie wywiadowczej. Albo nawet oficerem zbrojeniowym na jakimś okręcie, gdzie pracowałby przy komputerze. Wszyscy wiedzieli, że ma ograniczony wybór, powinni to zrozumieć. Więc dlaczego piechota? Ktoś tu grał nie fair. A może to zwykła pomyłka? Nie pierwsza i nie ostatnia. Po dłuższej chwili Miles ocknął się z zamyślenia i mocniej ściskając kartkę w dłoni, ruszył w kierunku drzwi.

– Gdzie idziesz? – zapytał Ivan.

– Muszę zobaczyć się z majorem Cecilem.

– Ach tak? Powodzenia.

Ivan demonstracyjnie westchnął.

Czyżby na twarzy sierżanta, pochylonego nad stertą papierów, malował się skrywany uśmiech?

– Chorąży Draut – oznajmił donośnym głosem. Kolejka przesunęła się do przodu.



Kiedy Miles wszedł do biura majora Cecila i zasalutował, ten pochylał się nad biurkiem podwładnego i tłumaczył mu coś, pokazując na ekran holowidu.

Zobaczywszy Milesa, rzucił okiem na chronometr i rze...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin