08 15 A5.doc

(5215 KB) Pobierz
08/15




Hans Hellmut Kirst

08/15:

Osobliwe przygody wojenne żołnierza Ascha

 

Przełożył: Jacek Frühling

Tytuł oryginalny: Null-acht-fünfzehn.

Pierwsze wydanie 1955

Wydanie polskie 1987

 

Trylogia „08/15” Hansa Hellmuta Kirsta to jeden z najsłynniejszych cykli literatury opisującej losy niemieckich żołnierzy Wehrmachtu. Głównym bohaterem serii jest bombardier Herbert Asch, który sprzeciwia się wrogiemu systemowi. Asch nie chce poddać się narzucanej przez hitlerowców dyscyplinie i jeśli to tylko możliwe, w ostentacyjny sposób ignoruje polecenia, które często są dla niego poniżające. Buntuje innych członków oddziału. Gdy przychodzi im walczyć na froncie wschodnim, żołnierze są ospali i rozleniwieni. Asch powątpiewa w słuszność prowadzonych działań wojennych. Konflikt między żołnierzami a chcącym osiągnąć sukces dowódcą narasta. Tymczasem sielankę życia koszarowego przerywa atak Rosjan, co będzie zapowiedzią końca wojny, z której każdy chce wyjść cało. Lecz tylko postawa niektórych żołnierzy jest godna pochwały, inni zrobią wszystko, by nawet w obliczu śmierci się wzbogacić.

 

Spis treści:

Tom I. Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha.              4

Tom II. Osobliwe przygody wojenne żołnierza Ascha.              374

Tom III. Niebezpieczny tryumf końcowy żołnierza Ascha.              866

ZAMIAST POSŁOWIA              1297


 

 

 

 

 

Tytuł znanej trylogii H.H. Kirsta może być niezrozumiały dla czytelnika polskiego. Cyfry 08/15 określają wzór ciężkiego karabinu maszynowego systemu Maxim, który w armii niemieckiej dwukrotnie unowocześniano - w roku 1908 i 1915. Mimo wprowadzonych zmian konstrukcja pozostała w zasadzie taka sama i w związku z tym określenie „Null-acht-fünfzehn” (zero-osiem-piętnaście) nabrało idiomatycznego znaczenia w potocznym języku niemieckim. Odpowiada ono mniej więcej polskiemu „znowu to samo” albo „według starego schematu”. Nadając taki tytuł swej książce, Kirst pragnął niewątpliwie podkreślić, że militaryzm i szowinizm hitlerowski III Rzeszy nie były nowymi zjawiskami i stanowiły kontynuację niechlubnych tradycji czasów wilhelmowskich


Tom I.
Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha.

Tak zwane nieszczęście kanoniera Vierbeina, z którego narodziła się awanturnicza rewolta bombardiera Ascha, rozpoczęło się w słoneczne sobotnie popołudnie w pierwszych dniach sierpnia tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku. W ciągu tygodnia wszystko zostało zlikwidowane.

- Funkcyjni wystąp! W tył na lewo zachodź! - zawołał szef baterii, starszy ogniomistrz Schulz, zwany ogólnie krótko szefem. Głos jego huczał nad placem zbiórki i odbijał się od koszarowych murów. Był to głos potężny, syty, zadowolony z siebie; naoliwiły go i zahartowały wyziewy piwa i dym cygar.

Funkcyjni podreptali z zadowoleniem na lewo, ci bez funkcji łączyli mechanicznie w prawo. Kanonier Vierbein dostał się na chwilę między ciżbę, próbował ostrożnie zrobić użytek z łokci, potem zrezygnował, stał spokojnie jak słup.

- Jak pomniki! - zawołał z zadowoleniem szef. - Jak posągi bożków. Żeby mi się żaden kutas nie ruszył! - Mrużąc oczy spojrzał na chwilę w kierunku okien swego służbowego mieszkania. Były szeroko otwarte, zauważył za firankami swoją żonę Lorę i był przekonany, że go podziwia.

Podoficerowie, którzy się zebrali za swoim szefem, starali się nie uśmiechać. Udawało im się to, mieli bowiem wiele okazji, by się w tym wyćwiczyć.

Kanonier Vierbein patrzył przed siebie. Za cel spojrzenia wziął framugę okna w budynku koszarowym. Utkwił wzrok w drewnianej ramie okiennej. Ukazała się głowa Lory Schulz, ale kanonier zmuszał się do tego, żeby widzieć tylko drzewo. Szef przesunął się obok niego, miało się wrażenie, że płynie po ruchomej taśmie. Dostał się na chwilę w pole widzenia kanoniera, podobnie jak jakieś ciało dostaje się w obręb światła reflektorów samochodu; po chwili krzyżował już pole widzenia innych.

Rozkraczywszy nogi szef stanął przed frontem podległych mu szeregowców. Był to chłop jak szafa spoczywająca na słupach. Okrągła, zdrowa, lśniąca twarz wydłużyła się, rozdziawił wielkie usta.

- No, zabieramy się do roboty! - zawołał potężnym głosem.

Na każde sobotnie popołudnie plan zajęć służbowych przewidywał „czyszczenie rejonu”. Przeznaczano na to trzy godziny, ale Schulz, kiedy miał ochotę, bez trudu potrafił zrobić z tych trzech godzin pięć. Przeważnie miał ochotę.

Każdego sobotniego popołudnia stawał się panem koszar. Kapitan Derna, dowódca, wspaniałomyślnie oddany do dyspozycji wielkoniemieckiego Wehrmachtu z okazji anszlusu[1] Austrii, poświęcał się swojej przyszłej rodzinie; podporucznik Wedelmann, oficer wyszkolenia baterii, swojej kolejnej narzeczonej. Nawet Luschke, major i dowódca dywizjonu, zwany Bulwą, zwykł był święcić koniec tygodnia. Schulz, korzystając z tego, że mu nikt nie przeszkadza, urządzał „uroczystości końcowe”, starając się uporczywie i nie bez powodzenia udowodnić baterii, „kto tu właściwie rządzi”.

- Spocznij! - krzyknął Schulz. Odziani w drelichy żołnierze wysunęli automatycznie lewą nogę. Szef czatował, czy któryś nie odważy się na głośną rozmowę. Komenda „spocznij” nie była bowiem równoznaczna z pozwoleniem na rozmowy, którego zwykł był udzielać oddzielnie. Nikt jednak nie puścił pary z ust.

- Wolno rozmawiać! - oznajmił łaskawie.

Żołnierze woleli milczeć. Niektórzy uśmiechali się, inni patrzyli pokornie na starszego ogniomistrza. Tylko bombardier Asch, który stał wśród funkcyjnych, gwałtownie odsunął na bok bombardiera Wagnera i powiedział: - Nie rozpieraj się tak, ty fujaro!

- Nie ryczcie, Asch! - zawołał Schulz. - Jeżeli kto tu ma prawo ryczeć, to tylko ja!

- Tak jest, panie szefie - wybębnił Asch.

W przypływie wspaniałomyślności szef postanowił nie uznać tego za prowokację. Przywołał do siebie podoficerów i przekazał im funkcyjnych szeregowców, którzy błyskawicznie się ulotnili, by w magazynach i szopach zabijać czas. Bombardier Asch nie śpiesząc się zajął swoje stałe miejsce w magazynie mundurowym, gdzie zwykł był z magazynierem, ogniomistrzem Werktreuem grywać w „oko”; starał się przy tym niezbyt wiele wygrywać.

Poważna reszta, nazywana „bez funkcji”, czyściła rejon od strychów do piwnic, od kancelarii do umywalni. Kanonier Vierbein znajdował się pośród grupy, która miała sprzątać dolną latrynę. Uważał, że jest to w zupełnym porządku, niczego innego nie oczekiwał. Czyszczenie latryn należało do jego specjalności. Od czasu pobytu w baterii regularnie przydzielano mu to zajęcie.

Vierbein stał pokorny, niemal obojętny, w automatycznej gotowości do przybrania postawy zasadniczej, kiedy rozlegnie się komenda „baczność”, a później słowo „rozejść się”. Po tym słowie ci „bez przydziału” pędzili do swych izb, chwytali za miotły, wiadra i szmaty i biegli do obiektu, który należało wyszorować. Tu zwykł był czekać na nich któryś z młodszych podoficerów lub też jeden z bombardierów, uważany za godnego zaufania.

Przygotowując się do tego normalnego biegu spraw, Vierbein poczuł, że spoczywa na nim wzrok szefa. I wietrząc pewną przychylność przeląkł się, wiedział bowiem z doświadczenia, że się to nigdy dobrze nie kończy, kiedy przełożeni zbyt intensywnie zajmują się swymi podwładnymi. Jak w starym, wyblakłym filmie przesunęły się przed nim wszystkie mogące z tego wyniknąć ewentualności: przedłużenie czyszczenia rejonu do późnych godzin wieczornych; niesprawiedliwy gniew przełożonych; cofnięcie dzisiejszej niedzielnej przepustki; podkreślenie jego nazwiska w notesie szefa, co było równoznaczne z zakazem opuszczania koszar. Wszystko to oznaczałoby, że nie zobaczy Ingrid.

- Vierbein, na lewe skrzydło, biegiem! - zawołał szef.

I Vierbein pobiegł na lewe skrzydło, stanął samotny i opuszczony.

Jednym słowem komendy szef wymiótł plac zbiórki. Gwoździe butów załomotały na bruku. Po chwili setki butów napełniły hałasem korytarze i schody koszarowego budynku. Vierbein stał samotny na wybetonowanym placu.

Schulz odwrócił się z wolna i kołysząc się obiecująco ruszył w jego stronę.

- Vierbein - powiedział naoliwiając swój donośny głos życzliwością - chcecie wyświadczyć mi przysługę?

Vierbein poczuł, że zbladł.

- Tak jest, panie szefie! - zawołał rześko.

- Nie musicie, jeżeli nie chcecie. Nie jest to rozkaz, Vierbein. Nie mogę tego rozkazać. Jeżeli nie macie ochoty, proszę mi to spokojnie powiedzieć. Wtedy zajmiecie się czyszczeniem latryn. Chcecie?

- Tak jest, panie szefie!

- Co? Czyścić latryny?

- Co pan szef rozkaże!

- No pięknie! - powiedział Schulz z zadowoleniem. - Nie oczekiwałem niczego innego. Zameldujcie się u mojej żony do trzepania dywanów.

Starszy ogniomistrz Schulz wędrował przez korytarze koszar baterii; gdzie tylko się zjawił, zapał do pracy wyraźnie rósł. Sprawiało mu to pewną satysfakcję, jakkolwiek w głębi swej koszarowej duszy uważał tego rodzaju reakcję za zrozumiałą samo przez się. Byłoby niezwykłe, gdyby tak się nie działo.

Dla wynajdywania brudu w każdej postaci miał coś w rodzaju szóstego zmysłu. Widział z odległości dziesięciu metrów, czy szpary w kamiennej posadzce są czyste. Jeżeli nie, to zwykł był pakować w nie palec wskazujący, i zebraną kupkę brudu podsuwał opieszałemu żołnierzowi pod nos, opieszałego żołnierza wpisywał ponadto do swego notesu zwanego „skrzynką śmieci”.

Siejąc niepokój kroczył więc z błogim zadowoleniem przez rejon swej baterii. Tym razem nie odczuwał jednak głębokiej radości, choć w ciągu krótkiego czasu udało mu się stwierdzić cały tuzin „grubych zaniedbań”. Miało to na dzień dzisiejszy wystarczyć. Nie będąc głupcem doszedł w ciągu siedmiu lat służby do przeświadczenia, że nadmiar kar, a co za tym idzie - zbyt wielka ilość ukaranych, tylko stępia ostrze. Umiarkowane dozowanie to tajemnica powodzenia.

Zatrzymał się w pobliżu czarnej tablicy, podziwiał przez chwilę swój zamaszysty podpis, zdobiący wywieszony rozkaz dla baterii. Na rozkazie obok podpisu kapitana Derny, dowódcy baterii, widniała adnotacja: za zgodność podpisana bardzo wyraźnie, energicznie i z zawijasami - Szef baterii Schulz, starszy ogniomistrz. Oderwał wzrok od tablicy, wyciągnął notes, otworzył go i jeszcze raz dla pewności obliczył ilość zapisanych, czyli tych spośród żołnierzy, którzy mu podpadli. Było ich jedenastu; zapisał więc o jednego mniej, niż przewidywał. Dokładnie, zgodnie ze swym usposobieniem i wymaganiami związanymi z jego stanowiskiem służbowym, policzył raz jeszcze. Ale, co było zresztą oczywiste, nie przeliczył się.

Niezadowolony, zamknął notes i zaczął się zastanawiać, zbytnio się zresztą nie nadwerężając, jakie by to miejsce mogło wchodzić w rachubę, w którym dałoby się wytropić brakującego dwunastego. Postanowił pójść do latryny i w ten sposób połączyć przyjemne z pożytecznym.

Czuł się otoczony respektem, a jednak nie był szczęśliwy. Na służbie był jak niezłomny dąb, ale w życiu prywatnym - w życiu prywatnym miał kłopoty. Myliłby się, kto by sądził, że troską jego było nienormalnie wysokie konto u dzierżawcy kantyny. Ten powinien uważać za szczęście, że szef trzeciej baterii w ogóle u niego popija i w ten sposób swą obecnością uświetnia opinię kantyny i jej dzierżawcy, co się niewątpliwie odbija na obrotach.

Szczęście jego mąciło w poważnym stopniu zachowanie żony. Przecież wydźwignął z nizin Lorę, która dawniej sprzedawała kwiaty, i to przy wejściu na cmentarz. Stało się to przed dwoma niespełna laty, kiedy był jeszcze ogniomistrzem. Z początku wszystko było w najlepszym porządku: żyli jak dwa gołąbki! Odkąd jednak został tutaj szefem baterii i otrzymał w bloku baterii służbowe mieszkanie, atmosfera w domu uległa katastrofalnej zmianie. Właściwie dlaczego?

- Podciągnijcie wasze krzywe nogi, kiedy przechodzę! - zawołał do żołnierza, który na klęczkach wycierał korytarz do sucha.

Trudno po prostu tę historię z Lorą zrozumieć. W ostatnich czasach była zimna jak lód, którym się w kantynie chłodzi piwo.

Pamiętał dokładnie, że dawniej bywało inaczej. Ale w ostatnich czasach zmieniło się to gwałtownie. Ze smutkiem musiał zapytać samego siebie, czemu przypisać, że mimo powszechnego poważania, jakim się cieszy, najmniej respektu znajduje u własnej żony.

Schulz otworzył gwałtownym ruchem drzwi latryny i rozejrzał się badawczo dokoła. Kanonier Hermann szorował muszlę klozetową. Starszy ogniomistrz pomyślał sobie natychmiast, że to ten właśnie będzie jego ofiarą. Prawie od trzech tygodni Hermann nie był ani razu zapisany, więc i tak już mu się to należało.

- No cóż, ty świński pomiocie! - zawołał szczególnie rześkim głosem. I pomyślał: „Zaraz złapiemy ptaszka!” Wyciągnął palec wskazujący prawej ręki, przesunął nim po jasnozielonych kafelkach sedesów. Uśmiechnął się. Dowód był przekonywający, Hermann wiedział, że wybiła jego godzina.

- Prosiliście o przepustkę na niedzielę?

- Tak jest, panie szefie!

- A nie macie jeszcze tej przepustki, co?

- Nie, panie szefie.

- Właśnie! - powiedział szef, otworzył swój notes, zapisał jeszcze jedno nazwisko i oddalił się.

Dawniej wszystko to sprawiało mu radość, teraz spełniał jedynie swój obowiązek, swoje pensum. Równocześnie myślał o żonie, głównie o tym, że ona go nie rozumie. Nie była nawet zdolna dc tego, by go obdarzyć dzieckiem, dziarskim chłopcem. Podejrzewał ponadto, że ona go - tak, jego - zdradza.

Nie koniec na tym! Istniały dane, by przypuszczać, że to, co jej na podstawie doświadczenia i znajomości rzeczy przypisywał, uprawiała nawet z osobnikami należącymi do jego baterii. I to nie tylko z podoficerami, co bądź co bądź nie byłoby jeszcze ze względu na ich stopień służbowy takim skandalem, ale, być może, nawet z jego podwładnymi. A taka historia, myślał sobie Schulz trzęsąc się z oburzenia, może zwalić z nóg nawet najmocniejszego człowieka.

Dotychczas nie potrafił jej niczego dowieść, ale sądził, że może być pewien swego. Jakże inaczej wytłumaczyć jej drażniącą obojętność przy spełnianiu najbardziej prymitywnych powinności małżeńskich? To więcej niż podejrzane! Czymś takim można częstować byle dorożkarza, ale nie jego, zasłużonego szefa baterii niemieckiego Wehrmachtu.

Przed dwoma tygodniami, kiedy wcześniej niż zwykle wrócił z partii kręgli, przyłapał swoją ślubną małżonkę - która przecież „winna być uległą mężowi swemu” - z ogniomistrzem Werktreuem, swoim kolegą i tak zwanym przyjacielem. O godzinie jedenastej siedzieli przytuleni do siebie na kanapie. Werktreu jąkał coś o przedwczesnym przejęciu remanentów. Gdyby Schulz nie potrzebował z magazynu mundurowego Werktreua trzech nowych kompletów bielizny, byłby go wedle wszystkich reguł sztuki „zrobił na szaro” - tak zwykł był to nazywać - jak ostatnie gówno, jak najmłodszego rekruta.

A w ubiegłym tygodniu musiał być świadkiem, jak pewien bombardier, którego przydzielił swojej żonie do mycia okien, przedsięwziął próbę, wyraźnie przez nią tolerowaną, wpakowania swej łapy pod jej bluzkę. Wymierzył jej parę siarczystych policzków, kopnął tamtego w zadek, pozbawił go przepustek i postarał się o to, by go przeniesiono do Schafsnase, które było najnudniejszym obozem ćwiczeń artylerii: nędzne koszary i baraki, jeszcze nędzniejsza wieś, zaledwie kilka kobiet i około siedmiuset żołnierzy.

Takie to trapią go między innymi problemy. I coś takiego musiało zdarzyć się właśnie jemu, który dawniej, w dniach chwały i blasku, potrafił w krótkich odstępach czasu uszczęśliwić cztery narzeczone, co nawet zostało potwierdzone na piśmie. Kiedy się później ożenił, były płacze i szlochy, a nawet wisiało w powietrzu samobójstwo. Lora powinna być szczęśliwa, że go dostała. Przecież jest kimś! Co, u diabła, ta kobieta właściwie sobie myśli? Poślubiła ambitnego i poważanego żołnierza, którego poczynaniom nawet major Luschke o twarzy jak bulwa nic nie może zarzucić; a więc właściwie dlaczego nie jest szczęśliwa i zadowolona? Brak jej zrozumienia dla spraw wyższych!

Ogniomistrz Platzek, zwany Platzek-dręczyciel, uznawany za najlepszego instruktora w pułku, ubrany do wyjścia, przemierza elastycznym krokiem korytarz. W białych rękawiczkach i nowym kołnierzyku kłania się przyjaźnie.

- No? - pyta Schulz - dokąd to dzisiaj?

Platzek uśmiecha się zawadiacko. - Przyjdziesz wieczorem do „Bismarckshöhe”? Będzie znowu wielka awantura. Całe dwa tygodnie nie było cię w naszym lokalu.

- Mam ochotę - powiedział szef.

- Kto nie ma ochoty, ten nie jest morowym chłopem - konstatuje z właściwym sobie humorem Platzek, salutuje i oddala się szybkim krokiem.

Schulz spogląda za nim. „Takie jest życie - myśli nie bez odrobiny goryczy. - Ten nie jest żonaty, może robić, co mu się podoba. Ale ja, choć jestem żonaty, robię także, co mi się podoba, bo chłop ze mnie stuprocentowy”.

W tej chwili, stwierdził to nie bez zadowolenia, żadne specjalne niebezpieczeństwo nie zagraża jego osobistemu honorowi. Uświadamiać sobie zło, to znaczy usuwać je. U Lory jest teraz kanonier Vierbein, a Vierbein to fujara... mleczak, portki mu się ze strachu trzęsą. Prędzej dałby sobie poobrywać swoje ośle uszy, niżby zaryzykował spojrzeć na Lorę.

A więc, rozważał Schulz w dalszym ciągu, on wypełnił swoje obowiązki służbowe, może zatem w magazynie mundurowym zagrać z ogniomistrzem Werktreuem parę rund w „oczko”; a jeżeli będzie wygrywał, doda jeszcze kilka rundek.

 

* * *

 

Bombardierem Herbertem Aschem nic już nie mogło wstrząsnąć; przynajmniej on tak uważał. Robił tylko to, czego się pod żadnym pozorem nie dało uniknąć. Nie lubił się pocić, dość dokładnie wykombinował sobie, co się powinno dziać, by mógł mieć względny spokój.

Dewiza koszarowa bombardiera Ascha brzmiała: „Unikaj wszelkiego ryzyka”. Mówiąc popularnie: nie pchaj palca między drzwi, nie chodź ani do cielęcia, ani do księcia. Trzeba jednak stwierdzić, że książęta przychodzili czasami do bombardiera Ascha.

Asch miał bowiem nie byle jakiego ojca; ojciec ten był właścicielem restauracji-kawiarni, do której uczęszczał korpus podoficerski pierwszego dywizjonu pułku artylerii. Ojciec Asch uchodził za wielkodusznego, syn jego bombardier Herbert prześcigał go w tym jeszcze. Kiedy wieczorami, co było milcząco tolerowane, zdejmował w przepełnionej restauracji ojca szary polowy mundur i ubrany w białą bluzę kelnerską toczył piwo z beczki, można było być pewnym, że przypilnuje, aby kufle dla panów podoficerów jego baterii były napełnione prima, co wywoływało przychylny dla niego nastrój. Poza tym fundował bez zmrużenia oka nadliczbowe wódki, udzielał chętnie kredytu i nawet pożyczał pieniądze z wielką dyskrecją, przestrzegając surowo wymaganej od podwładnych gotowości do służby i dyscypliny w każdej chwili i w każdej sytuacji.

Do jego specjalnie faworyzowanych klientów należał ogniomistrz Werktreu, pan na magazynie mundurowym. Za stale okazywaną mu wielkoduszność rewanżował się w ten sposób, że regularnie żądał przydzielania Ascha do pracy w magazynie mundurowym. Obaj zwykli byli zamykać się, żeby tygodniami w czasie oficjalnych godzin służby lekko pracować albo ciężko spać. W sobotę na naleganie Werktreua grywali przeważnie w „oczko”.

Przy tej okazji bombardier Asch szachrował w bezwstydny sposób. Podawał fałszywe liczby, sumował prędko, ale za to błędnie, kładł na spód wysokie karty i gdyby tylko chciał, doprowadziłby Werktreua do ruiny. Ale nie chciał tego. Zdarzało się nawet nierzadko, że szachrował na korzyść ogniomistrza, chcąc sztucznie utrzymać jego dobry nastrój. Zanim przystąpili do gry, bombardier Asch zwykł był zastanawiać się, jak wysoka ma być wygrana, którą chciał obdarzyć ogniomistrza. Suma ta, zależnie od ilości spokojnych godzin, których Werktreu dostarczył mu w minionym tygodniu, wahała się między dwiema a pięcioma markami.

Ogniomistrzowi Werktreu nie wpadłoby nigdy w życiu do głowy, że ktoś, i to w dodatku jego podwładny, mógłby próbować oszukiwać go przy grze w karty. Po pierwsze, uważał siebie za niedoścignionego we wszystkich fintach, które ulubiona gra nastręczała, czego dowodem był fakt, że prawie zawsze wygrywał. Po drugie, był głęboko przekonany, że jest dzieckiem szczęścia; jego kariera wojskowa, która bez uciekania się do okrężnych dróg wysunęła go na króla magazynu mundurowego, była pasmem wyjątkowych sukcesów. Po trzecie, szachrował sam. Również bezwstydnie i nawet niezbyt zręcznie.

Bombardier Asch znosił to z łagodnym uśmiechem. Podał ogniomistrzowi czwartą kartę, wiedząc dokładnie, jaka to karta. Wedle jego obliczeń Werktreu musiał mieć teraz więcej niż dwadzieścia jeden, dokładnie - dwadzieścia pięć, więc partię przegrał.

Mrużąc oczka ogniomistrz pociągnął hałaśliwie nosem i splunął wielkim łukiem do stojącej w odległości trzech metrów skrzyni z piaskiem, umieszczonej tu na wypadek pożaru. Zastanawiał się głęboko, czy ma po prostu uznać się za pobitego, czy też jedną kartę jakoś ukryć.

Bombardier zapalił papierosa i przyglądał się z zainteresowaniem jednemu z napisów, który głosił: „palenie wzbronione”. Pozostawił ogniomistrzowi chwilę czasu. Kiedy zauważył, że ten zamierza ukryć jedną kartę, zapytał przyjaznym tonem:

- Czy pan ogniomistrz potrzebuje więcej niż cztery karty?

Werktreu nie miał teraz wątpliwości, że bombardier policzył rozdane karty; wściekało go to, ale nie mógł sobie pozwolić na okazanie swej wściekłości. Głowił się usilnie nad innymi możliwościami szachrajstw, ale w danej chwili nie mógł nic wymyślić. Nie chciał jednak jeszcze przyznać otwarcie, że partię przegrał.

Nagle w drzwi obite blachą ktoś zaczął gwałtownie pukać.

Werktreu skorzystał z tej sposobności i rzucił wszystkie karty na jeden stos.

- Kto tam? - zawołał. - Nie mam teraz czasu, jestem w trakcie roboty.

- Otwórz!

Bombardier poznał od razu głos szefa, ale nawet mu na myśl nie przyszło zwrócić na to uwagę ogniomistrzowi.

- Kto z nas rozdaje? - zapytał rzeczowo.

- Człowieku, otwórzże! - ryczał szef.

Poznając po ryku głos Schulza ogniomistrz śpiesznie położył kres tym wrzaskom.

- Wejdź! - powiedział koleżeńskim tonem i otworzył drzwi. - Właśnie sortujemy skarpetki.

Szef Schulz skinął z uznaniem głową. Spojrzał z wysoka na bombardiera Ascha, który karty i wszystkie pieniądze wpakował do kieszeni i robił wrażenie, że naprawdę sortuje skarpetki.

- No? - zapytał - i któż przy tym wygrywa?

- Oczywiście ja! - bez wahania, z dumą odpowiedział Werktreu.

- Partyjkę - oświadczył Schulz protekcjonalnie - mógłbym z wami zagrać. - Po tych słowach usiadł na stosie płaszczy tuż obok bombardiera Ascha, zacierając energicznie ręce.

Ogniomistrz zamknął znowu drzwi, bombardier wyciągnął z kieszeni karty, szef rozpoczął grę.

- Jeżeli mnie obłupicie, Asch - powiedział dobrotliwie - przyjaźń nasza będzie należała do odległej przeszłości.

- Tak jest, panie szefie - odparł bombardier. Nie był tą wizytą bynajmniej uradowany, wiedział dobrze, że ta podejrzana, hałaśliwa życzliwość szefa będzie go kosztowała dwie marki, najmniej dwie.

Szef wygrał pierwszą partię, potem drugą. Po piątej miał już wygrane cztery marki. Jego przygniatająca życzliwość wzmagała się coraz bardziej. W szóstej partii Asch wymienił dwie karty i Schulz przegrał trzy marki. W mgnieniu oka stał się znowu normalnym przełożonym.

- Mój drogi Asch - zapytał z łagodną groźbą w głosie - czy macie już swoją niedzielną przepustkę?

- Nie, panie szefie! - oświadczył Asch zwięźle i szybko dał wygrać Schulzowi dwie marki.

- Co porabia twoja żona? - zapytał szefa ogniomistrz Werktreu. Wpadł w złość, bo karta zupełnie mu nie szła. Schulz wygrywał partię za partią. Werktreu był całkowicie zdecydowany wziąć w tej szczęśliwej passie udział i dostatecznie niedoświadczony, by wierzyć, że osiągnie to przez skierowanie rozmowy na żonę starszego ogniomistrza.

Szef nie wypuszczał kart z rąk. Ale aluzja Werktreua dotarła do niego. „Drogi mój przyjacielu - myślał gniewnie, a równocześnie z poczuciem bezgranicznej wyższości - przecież moja żona gówno cię obchodzi. Wiem o tym, że się do niej palisz, ale nie dostaniesz się w mój teren ostrzału, po prostu poddam moją uroczą żonę izolacji. Choćbym nawet szelmę musiał zamknąć! Nie mogę pozwolić na to, by mi ktoś przyprawiał rogi; zwłaszcza ktoś z mojej baterii i w dodatku jeszcze mój podwładny.”

Zaklął głośno, bo właśnie przegrał dwie marki. Choć postanowił zrobić małą pauzę dla złapania oddechu, ciągle jeszcze nie wypuszczał kart z ręki.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin