Bankiet w domu powieszonego A5.doc

(1557 KB) Pobierz
Bankiet w domu powieszonego




Zygmunt Kałużyński

Bankiet w domu powieszonego

 

 

Wydanie polskie 1993

 

Eseje

 

 

Spis treści:

Wstęp.              3

I. KIERUNKI, WEKTORY, TRENDY              7

II. PAMIĘTNIK PUBLICZNY PRYWATNY.              111

III. PORACHUNEK Z PRZESZŁOŚCIĄ.              154

IV. KINO CZASU PRZEMIANY.              201


Wstęp.

Zapytałem znajomego historyka: „Jak w waszej branży zakwalifikowany będzie okres, który przeżywamy?” „Jako przejściowy”. Ja: „Zapewne takie lata tymczasowe nie są dla was ciekawe”. „Przeciwnie. Pan rozumuje jak amator, który z historią styka się w podręczniku. Tam istotnie okresy są rozgraniczone: kończy się Średniowiecze, zaczyna Renesans. Ale dla badacza dzieje wyglądają inaczej. Lata, które uchodzą za prowizoryczne, niewyraziste, trudno uchwytne, są dla historyka niemniej interesujące, jak owe klasyczne. Okresy przejściowe nie bywają, jak zwykle się sądzi, czasami bezwładu. Poglądy epoki, która dobiega końca, nie wygasają, lecz spotykają się, zderzają i łączą z wyłaniającymi się. Historia nie zatrzymuje się: może nie zawsze idzie naprzód, ale stale posuwa się dalej”.

Dlaczego przytaczam tę rozmowę? Ponieważ chciałem tę książkę nazwać - „Kronika czasu przejściowego”, ale zrobiło mi się wstyd mojej bezczelności. A jednak, w tym określeniu, mimo jego pretensjonalności, jest coś z zamiaru tego tomu: są tu zapiski z lat, kiedy System dobiegł końca, zaś nowy porządek jeszcze się nie ustalił. Wyłania się więc pytanie: co jest typowe dla epoki przejściowej? Odpowiedź będzie: sama w sobie przejściowość.

Zapewne osoby z mojego pokolenia, które przeżyły pół wieku wstrząsów, lecz i zdecydowanych ustaleń, mają poczucie cofania się historii i prowizoryczności. To doznanie jest wyraźne w kulturze, w dziedzinie którą się zajmuję. Niepewność, wyczekiwanie, brak kryteriów popycha do ograniczania się do życia prywatnego: wszędzie, nie tylko u nas, lecz także w szerokim świecie występuje, jak to ktoś określił, cywilizacja własnego lokalu, skłonność, by go opuszczać jak najrzadziej; tym więcej, że dzięki elektronice możemy mieć w swoim pokoju TV satelitarną, Hi-Fi z akustyką niedostępną na salach koncertowych, kasety ze wszystkim co jest i było, komputer łączący ze zwrotnikami i biegunem oraz zamrażalnik, w którym można trzymać żywność na pół roku. Mowa tu oczywiście o osobie zamożnej, ja sam nie posiadam prawie niczego z tego co wymieniłem, ale o profilu kultury decyduje, jak stwierdzili socjologowie, jej najwyższa możliwość, nawet jeśli jest niedostępna dla większości. W czasach Rafaela nie każdego było stać na jego obraz, ale to jego sztuka naznaczyła stulecie. Nie inaczej jest dzisiaj: więc pilnujemy tylko siebie samych; stąd niechęć do deklaracji, unikanie ideologii, odmowa by cokolwiek reprezentować; i wypatrujemy, co będzie dalej.

Jak odbija się to na kulturze? Na pierwszy rzut oka, ma się wrażenie, że owa tymczasowość prowadzi do uniformizacji. Rzeczywiście, ze wszystkich głośników, od magazynów towarowych w stolicy do stoisk letniskowych na Wybrzeżu rozbrzmiewa jeden rodzaj muzyki: rock z perkusją na cztery czwarte, zaś na ekranach, kasetach i w TV dominuje spektakl hollywoodzki, z kilkoma stale powracającymi tematami. Czy więc miał rację ów specjalista przytoczony na początku, że w historii nie ma okresów pustych, tymczasowych, gdy kultura zatrzymuje się?

Zdaje się jednak, że nie mylił się. Dlatego właśnie ośmielam się zaproponować tę książeczkę. Zawiera ona notatki z paru ostatnich lat; niektóre były drukowane w całości, inne tylko częściowo, jeszcze inne robiłem dla siebie na zasadzie cokolwiek pamiętnikarskiej sądząc, że idzie o coś przejściowego. Ale historyk twierdzi, że to złudzenie. Rzeczywiście. Muzyka na ulicach może jest monotonna, ale jednocześnie, owa prywatyzacja, nie tylko gospodarcza, lecz również życiowa, do której sytuacja nas popycha, skłania również do przeprowadzenia weryfikacji; co prawda odbywa się ona na własną rękę, indywidualnie, nieraz z maniakalną jednostronnością, lecz również zaznacza się w kulturze. Jest to właśnie owo zderzenie minionego z tym co nadchodzi, o czym wspomniał mój uczony rozmówca. Konfrontacja ta poddaje w wątpliwość i jedno, co było, i drugie, co się ukazuje: traci się pewność co do przeszłości, ale i nie ufa się temu co się wyłania; nasze lata są szkołą sceptycyzmu. Co więcej, objawiają się uczucia zazwyczaj przygaszone: jest to okazja do psychoanalizy, w której wybuchają namiętności. Bywa, że odsłaniają one ważne, przemilczane prawdy.

Wszystko to, być może, odbiło się w tej pisaninie; przedstawiam ją jednak w nadziei, że zawiera ona ślad czasu. Możliwe, że się mylę, a gdybym nie miał złudzeń, w ogóle nie mógłbym wziąć się do tej roboty! Toteż liczę na traktowanie tej rzeczy przez życzliwych Państwa, jako chęć rozeznania się w sytuacji powstałej w wyniku zakończenia pewnego okresu i następujących po nim lat wahania: oto reakcja, zgoła osobista, by odnieść się do tej przemiany, głównie w sferze poglądów, a także kultury.

Sprawy, które się nasuwają, podzieliłem na kilka grup. W pierwszej omówione są wydarzenia, które wydały mi się najbardziej typowe, pozwalające uchwycić główne trendy.

W drugiej, która ma charakter, nazwijmy to, publicystyczny, próbowałem opisać ferment opinii, jego ocenę, w związku z przebiegiem bieżących spraw. Rozdział ten prezentuję z największą niepewnością, a nawet z lękiem, do tego stopnia, że zastanawiałem się czy tę partię tu włączyć - tak jest! - występują tu moje własne odruchy emocjonalne wobec zjawisk ostatnich sezonów. Parę tekstów nazwałem, cokolwiek demonstracyjnie, ale też i ostrzegawczo, „Trucizny”! /prywatne/. Być może Szanowni Czytelnicy, nawet ci zainteresowani tą skrobaniną, nie będą z nich zadowoleni i będą woleli je pominąć, ale nie mogłem tych notatek uniknąć, w interesie mojej szczerości.

Następne rozdziały stanowią ilustrację szczegółową, niejako potoczną, z dnia na dzień, fluktuacji kultury w traktowanym tu okresie: tyczą one faktów z dziedziny audio-wizualnej, najbardziej charakterystycznej dla naszego okresu, głównie filmów. Jest tu więc najpierw omówienie typowych premier, następnie zaś próba podsumowania, co się w tym reprezentacyjnym dziale odbyło, zmieniło, wyłoniło.

Na samym końcu pozwoliłem sobie, cokolwiek niespodziewanie, dołączyć coś w rodzaju aneksu o charakterze literackim, luźno tylko łączącym się z duktem tej książki. Jednakże czynię to w skromnej nadziei, że tekścik ten wyrozumiałych Czytelników zabawi!

Tytuł tej książki ma wyrażać, że minęły już czasy dramatyczne, ale staramy się nie odchodzić od stołu; może brzmi cokolwiek dziwacznie, ale nie udało mi się wymyślić nic lepszego.

marzec 1993 r.


I. KIERUNKI, WEKTORY, TRENDY

W tym rozdziale starałem się opisać wydarzenia, które wydały mi się przykładowe, wyrażające główne tematy wyłaniające się w kulturze. Zaczyna się - rozmyślnie - od tego co się kończy: śmierć Marleny Dietrich, niegdyś gwiazdy najbardziej reprezentacyjnej, oznacza też odejście w przeszłość kina minionych lat. Następnie, pojawienie się u nas „Lolity”, głośnego skandalu, sygnalizuje wtargnięcie na nasz teren współczesnych trendów obyczajowych. Podobną nowością był też cykl „Bonda” oraz najazd światowej literatury sensacyjnej, a także szpiegowskiej; jej ciekawym rezultatem u nas był rosnący sceptycyzm wobec polityki zarówno światowej jak i miejscowej. W dalszym ciągu znajduje się omówienie wpływu wielkich spektakli amerykańskich, i w ogóle stylu Nowego Świata, który okazał się ostatnio dominujący. Również sztuki plastyczne, modne ostatnio na Zachodzie, wtargnęły do nas bardziej dynamicznie niż to bywało dotychczas; wydarzeniem kulminacyjnym była wystawa w Zachęcie polskich artystów działających poza granicami kraju, więc dołączyłem z niej sprawozdanie.

Dwa kolejne teksty tyczą rozrachunku z dwiema zaszłościami historii: jak obecnie reagujemy na hitleryzm oraz na nasz dramat okupacyjny, i jaki nam z niego wyłania się wniosek po upływie pół wieku? Oraz jak wyglądają nasze aktualne uczucia wobec Rosjan, Rosji i rosyjskości? Na koniec wydało mi się, że właściwym podsumowaniem tego rozdziału będzie opis rozmowy z wybitnym przedstawicielem minionych dziesięcioleci w kulturze: spotkanie z ostatnim klasykiem.

 

Marlena upadła i tryumfująca.

Chwytam się na tym, że wiadomość o zgonie Marleny Dietrich zaskoczyła mnie tak, jak... zastanawiam się do czego to porównać, może zabrzmi to dziwnie, ale było to jakbym się dowiedział, że zmarł Mozart, albo nawet Molier. Jest to poczucie, że chodzi o dokonanie zakończone, a więc odsunięte na dystans; i wydaje się niezwykłe, że ktoś kto je tworzył odchodzi dopiero teraz. A przecież jestem niewiele młodszy od Marleny, a jej filmy należą do mojego życiorysu, co dowodzi, jak cała owa faza kultury filmowej stała się odległa.

Rzeczywiście. Gdy kino powstało, wydawało się, że wyłoniła się sztuka, która będzie miała przyszłość przez całe wieki. Tymczasem już po paru dziesiątkach lat odeszła ona do muzeów, dosłownie, mianowicie do filmotek. To jest, proszę o zrozumienie: nie idzie o samą technikę obrazu, która przeciwnie, udoskonaliła się - lecz o charakter, który stał się niepowtarzalny. Przy czym jest to sprawa nie tylko tematów z innych czasów, minionych mód i odmiennych obyczajów, lecz wręcz samego w sobie widowiska.

Dzisiaj jesteśmy otoczeni obrazami elektronicznymi, stały się one potocznością życia: tymczasem kiedyś do kina wchodziło się z drżeniem. Sama w sobie wizyta była uroczysta. Do owej sali udawaliśmy się specjalnie, była tu bardzo ważna, niezwykle ważna, wręcz decydująca sprawa klimatu. Działał on poza samym seansem, zaczynał się długo przed zgaśnięciem świateł: było to niejasne podniecenie, które bierze się z oczekiwania, z psychicznego przygotowania, że zobaczy się „coś”. W powietrzu unosiło się zaciekawienie, niepokój na temat czegoś niezwykłego, co zaraz się stanie. I był to wręcz objaw fizyczny: widziało się wypieki, gorączkę, egzaltowany pośpiech, niepotrzebne przepychanie się. Pamiętam, że widzowie wspólnie, mimo że nieświadomie, wstrzymywali oddech, gdy w czołówce MGM pojawiał się ów znany amatorom lew: „zaraz coś sensacyjnego będzie do oglądania!”. I następnie, poczucie fatum, czegoś nie do uniknięcia, konieczności, która trzyma za gardło: już niczego nie da się zmienić, bohater do którego nabraliśmy sympatii będzie musiał zachować się tak, jak jest nakręcone na taśmie. Czuliśmy się oddani we władanie, a to jest przeżycie decydujące!

Dzisiaj naciskam guzik i zmieniam kanał, albo puszczam jeszcze raz ulubioną scenę na kasecie. Niby to drobiazg, możność ingerencji, ale wyklucza owe rozkoszne obezwładnienie jakie przynosiło dawne kino.

W rezultacie, było ono bez porównania bardziej psychoanalityczne i hipnotyczne, niż dzisiejsza audio-wizualność; i tym tłumaczy się działanie idoli takich jak Greta Garbo, czy Marlena Dietrich. Obecnie kino jest uzupełnieniem TV, video, itp. Udajemy się do niego jak do cyrku, na spektakl wyczynowy, albo by zobaczyć jakąś obyczajówkę bliską naszemu życiu w wykonaniu fachowych aktorów. Kiedyś było zagłębieniem się w siebie, więc wyłączało ze świata potocznego: było sztuczne, egzotyczne i szokowo emocjonalne, niby gabinet wróżki ubranej w strój faraona, z wypchaną sową, trupią czaszką i migoczącą kulą szklaną. Marlena miała za tło Maroko, lecz z „Tysiąca i jednej nocy”, Szanghaj, lecz z dekoracji na chińskiej porcelanie, Rosję, lecz z opery Rimskiego-Korsakowa: tereny „znikąd”, nie bez powodu! Dzisiejszy młody widz stuka się palcem w czoło, na widok tego , jarmarku z prowincji”, jak to określił siostrzeniec mojego sąsiada po „X-27” z Marleną w TV. I zapewne miał swoją rację, on którego nudzą już komputerowe kalejdoskopy spielbergowskich Science-Fiction.

 

Przeszłość szlachetna i podła.

A jednak mimo tego co tu wypisuję, nazwisko Marleny Dietrich, a także Grety Garbo, ma jeszcze dzisiaj brzmienie: okazuje się znane nawet osobom, które się z ich filmami nie zetknęły. Dlaczego? Może ich pamięć trwa w tym sensie, że z obydwoma tymi idolami łączy ich ustalenie typów, które w dzisiejszej sztuce wciąż istnieją. Właśnie sztuczność, oddalenie, egzotyczność ich postaci nadawała im uniwersalność oraz przetrwanie: każdy widz, nawet na oddalonym kontynencie, znajdował tu swoje uczucia niejako wypreparowane, oczyszczone, w swojej najbardziej esencjonalnej postaci. Podobnie autorzy klasyczni posługiwali się figurami z mitologii, kompletnie oddalonymi od codzienności, ale w ten sposób przedstawiali namiętności swoich widzów, w formie przenośni, lecz dostępnie, jasne dla wszystkich.

Otóż kino postępowało podobnie, z miejsca stworzyło, w swoim klasycznym okresie, w latach 30-tych, własną typologię. Z tego względu Garbo, Dietrich stały się wtedy prototypami. Miały one cechy wspólne: ich miłości były fatalne i bynajmniej nie kończyły się „happy endem” który jakoby miał wówczas obowiązywać. Może działo się tak dlatego że panie, które wtedy chodziły do kina, rzadko czuły się szczęśliwe i los Grety i Marleny odnosiły do siebie? Podobnie było z kolejną wspólną cechą: Greta i Marlena przeszły dawniej przez ciężkie doświadczenia, lecz teraz trafiała się im wielka namiętność: w tym względzie kino również przystosowywało się do widzów, którzy przyszli na seans ze wspomnieniem swoich minionych klęsk uczuciowych.

Jednak w tym różniły się one: Garbo z reguły miała za sobą utracone życie w wielkim stylu, bywała nawet władczynią zdetronizowaną wskutek miłości („Królowa Krystyna”). Możliwe, że ta godna przeszłość Garbo odpowiadała nastrojom po I Wojnie, kiedy to każdy sądził, że przepadł świat, który był lepszy. Marlena znajdowała się na przeciwnym biegunie: jej przeszłość była (zapewne! - nigdy nie było to sformułowane do końca, niemniej odczuwało się jako oczywiste) - skandaliczna. W „Maroku” uchodziła do Afryki, jako osoba skompromitowana w swoim kraju, może nawet awanturnica poszukiwana przez prawo; tu na Saharze ogarniała ją namiętność do Gary Coopera, który zresztą też coś przeskrobał w USA i wolał wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. W „X-27” była wręcz ulicznicą zwerbowaną do wywiadu, ale zakochała się w przeciwniku i została rozstrzelana. Była tu sławna scena: Marlena prosi dowódcę plutonu egzekucyjnego, który szlocha po cichu, o szablę, by przejrzeć się, z braku lusterka, w jej klindze, czy aby dobrze wygląda w ostatnim momencie. Ten jej charakter był niejako, przeciwnym uzupełnieniem nobliwej figury Grety. Marlena utorowała drogę wszystkim owym szlachetnym kurwiszonom, od których następnie zaroiło się w kinie. Oznaczało to, że kobieta, jak się wówczas mówiło „wykolejona”, ma jednak prawo do wielkiego uczucia. Mimo więc, że Marlena na ekranie przegrywała, my współczujący jej na widowni, mimo naszych grzechów, czuliśmy się podtrzymani na duchu.

 

Kontralt działa na mężczyzn.

W przeciwieństwie do otwartego, jasnego spojrzenia Grety, Marlena miała oczy przykryte rzęsami, ukrywające uczucie, natomiast jej szerokie usta mogły wiele sugerować; zagłębione policzki odpowiadały osobie „z przeszłością”, także niski głos, który wtedy kojarzono, nie wiem dlaczego, z niewłaściwym prowadzeniem się (może dlatego, że podobne osoby musiały też spożywać wiele alkoholu). Jej teksty były jak najkrótsze, co brzmiało uderzeniowo, często było to zaledwie jedno słowo („No!...”),

Głos „pod Marlenę” stał się wtedy modny; u nas operowała nim Irena Wasiutyńska, spikerka radiowa, obdarzona głębokim kontraltem, w którym kochali się moi koledzy szkolni. Zdarzyło się jej, że zapowiadając popularny wtedy zespół: „teraz zaśpiewa chór Juranda” pomyliła ostatnią literę pierwszego słowa nazwy kwartetu z pierwszą następnego; jej męscy słuchacze przeżyli wtedy chwile ekstazy. W rezultacie, przysłowiowy stał się zwrot, na określenie kogoś o dobrym uchu, „muzykalny jak Rurand, który śpiewał wszystkimi członkami”. Niektórzy twierdzili, że zrobiła to umyślnie, co dowodzi silnego kultu Marleny.

Marlena zaczęła (i skończyła) karierę jako śpiewaczka: zapewne nie miała tak szerokiej skali aktorskiej jak Garbo. Wystąpiła w 36 filmach, ale tylko 6 z nich, z lat 1930-35 decyduje o jej charakterze, ustalonym przez reżysera J.V.Sternberga, który wniósł tu tradycję ówczesnej sceny wiedeńskiej, z której pochodził. Zresztą podobna była też genealogia Marleny: uformowana została w Berlinie, w niespokojnym okresie kultury weimarskiej. Była to atmosfera chorobliwa, anarchiczna, amoralna. Gdy cesarstwo runęło, podniosły głowę wszystkie rewolty - także kobieca: Marlena w niemieckim jeszcze filmie, reżyserowanym już przez Sternberga, „Niebieski anioł” była śpiewaczką kabaretową, właśnie „z przeszłością”, bez przesądów, bez obowiązków, bez etyki, niejako mściła się na mężczyznach za te lata ucisku pruskiego, przykuwającego kobietę do władcy, do zasad, do służby i doprowadzała do samobójstwa przyzwoitego nauczyciela, „Herr Profesora”, który symbolizował cały system pedagogiczny, skompromitowany przez katastrofę I Wojny. W Polsce, na żądanie ówczesnej cenzury kościelnej, zmieniono tytuł filmu na „Błękitny motyl”, by uniknąć skojarzenia zarówno z niebieskim Niebem jak i z zastępami anielskimi.

Marlena zaczęła więc jako „kobieta fatalna” (dla mężczyzn), ale gdy przeniosła się wraz ze Sternbergiem do Hollywoodu, jej profil uległ zmianie: został dostosowany do powstającej wtedy właśnie typologii kina. Wyłoniła się bowiem potrzeba, którą Marlena mogła zaspokoić. Mianowicie, profil Garbo, oraz innych ówczesnych gwiazd, był zagrożony adoracyjną sztywnością. Były one zbyt doskonałe, stały się dosłownie bóstwami. Miały wszystko tak znakomite, oblicza tak bezbłędne, nogi tak wspaniałe, stroje tak perfekcyjne, że budziły paraliż uczuciowy. Któż z nas, biednych szczurów, którzy nabyliśmy bilet, dotknie kiedyś choć rąbka sukni idola tak kompletnego! Przekroczono granicę i gwiazdy zaczęły działać zniechęcająco, powiększały kompleksy - taka właśnie onieśmielająca była Garbo, bo była zbyt wspaniała. Przeciwstawiono więc jej właśnie Marlenę.

Tę zaś Sternberg wprowadził do Hollywoodu, co prawda z jej dziedzictwem weimarskim, ale pozbawionym już anarchicznej mściwości „Niebieskiego anioła”. Niemniej była ona wciąż ową „upadłą” z przeszłości, a nawet napiętnowaną. W wymienionym już „Maroku” zajeżdżała do kolonii, do marnego kabareciku na granicy pustyni, bo nie było już dla niej miejsca w świecie przyzwoitym, zaś jej amant Gary Cooper, „szeregowiec Tom Brown”, znalazł się również w Legii, w rezerwie dla straceńców. Tak więc Marlena była rozbitkiem, wyrzutkiem ze środowiska „zepsutego”... dobieram słów okrężnych, choć nasuwa się jedno, oczywiste, ale tego właśnie nie wymieniono w pruderyjnym ówczesnym świecie kina hollywoodzkiego. Nawet w „Siedmiu grzesznikach”, gdzie Marlena jest ponad wszelką wątpliwość prostytutką, nie mówi się o tym nigdy, i zostaje wysiedlona z miasta jedynie za „wywoływanie awantur”!

 

Zło, dobro i tajemnica.

Przy takim ustawieniu, każdemu widzowi Marlena mogła wydawać się bliższa. Była to zła dziewczyna, ale w jej złajdaczeniu była atrakcyjność, odwołująca się do zainteresowania dla zepsucia, drzemiącego w każdym z panów. W dodatku zło Marleny było fałszywe, bo na końcu zakochiwała się, oddawała wszystko co jej zostało, traciła ostatnią szansę (w „Maroku” chciał ją poślubić mimo jej przeszłości, bogaty obywatel miejscowy, Adolphe Menjou, ówczesny główny elegant hollywoodzki) i brnęła po piasku boso za swoim żołnierzem wraz ze stadem bab Arabek, za oddziałem maszerującym z misją (może śmiertelną?) w pustynię.

W ten sposób zaspokajała nasze zapotrzebowanie na zło i dobro zarazem. Była podniecająco grzeszna, ale okazywała się tak „sercowa”, że każdy z nas mógłby ją aprobować, poślubić i powierzyć klucz od mieszkania. Ważne było, że Marlena, niejako wypalona, spopielona od wewnątrz przez poprzednie doświadczenia, ukrywała się za pomocą tajemniczości, która była jej bronią. W ciągu całej akcji filmu opierała się uczuciu, demonstrowała samodzielność, nawet twardość: zawsze miała w kostiumie jakiś element męski. Wykonywała piosenkę, ubrana w cylinder, frak i czarne lakierki jak elegancki pan. W „Szanghaj-Express” nosiła do futra z soboli czapkę wojskową ( tego filmu nie było u nas w TV po wojnie - inne pozycje Marleny były pokazane i to parokrotnie). W „Blond Wenus”, w scenie kabaretu pojawia się ohydny, kanibaliczny goryl z pyskiem King-Konga, po czym zwierz rozpinał się - i z jego wnętrza wychodziła promieniująca Marlena w jedwabistej peruce.

Otóż ta Marlena, uparcie zawzięta, broniąca się przed uczuciem, załamuje się w ostatniej chwili. Okazuje się zakochaną kobietą, jej serce rozpływa się, a bywa, że jest to zarazem przyczyną jej nieszczęśliwego końca: w swoich głośnych filmach „sternbergowskich” zazwyczaj ginie fatalnie. Tym sposobem odsłania się więź emocjonalna między nami i nią.

Właśnie owo połączenie obolałej przeszłości, pozornej niedostępności, a na końcu najzwyklejszego odruchu serca, to był filmowy profil Marleny. Jest on z ducha piosenki. Całe to fantastyczne kino ze swoją inscenizacją barokową, nieprawdopodobną, cokolwiek głupią, a przecież wzruszającą, streszcza się do ballady - jednej z tych, które śpiewa ona swoim marlenowym kontraltem: „Gdy mi-i-iłość ko-o-ończy się...” - sławny walc z „Maroka”.

 

Tęsknota za Marleną.

Marlena zmarła w wieku lat 87, przeżywszy swoje apogeum o przeszło pół wieku. Jej filmy po roku 1937 - często są to role zaledwie epizodyczne - nie dają się porównać z magią okresu sternbergowskiego. W opublikowanych o niej wspomnieniach występuje jako odpowiedzialna profesjonalistka, rzetelna, staranna, „nigdy nie spóźniająca się na zdjęcia”, pisze Rene Clair w tonie zdziwienia, tak jakby niepunktualność była normalnym trybem gwiazd, zresztą zdaje się była. W wywiadach powtarzała, że nie powiodłoby się jej, gdyby nie Joseph von Sternberg.

Gdy była w Polsce na występach śpiewaczych w roku 1966, zaprzyjaźniła się ze Zbyszkiem Cybulskim i ofiarowała mu swoją fotografię z czasów „Maroka”, z podpisem: „I can also cook” („Umiem także gotować”).

Scenarzysta Garson Kanin kochał się w niej i błagał, żeby poszła z nim do łóżka. Obiecała mu „gdy już nie będzie Hitlera”. Zgłosił się w roku 1945,, ale Marlena zawiadomiła go, że Hitler żyje w Argentynie. Zrozpaczony udał się do „Mae's” luksusowego hollywoodzkiego zakładu obsługi panów. Jego pensjonariuszki charakteryzowały się do złudzenia na ówczesne gwiazdy, kupowały ich kostiumy z wyprzedaży po zakończeniu zdjęć, znały szczegóły z życia swoich wzorów, można więc było zadawać się z nimi prawie jak z oryginałami. Kanin wybrał „Marlenę” (były aż cztery w tym gatunku, ze względu na zapotrzebowanie)} rozmawiał z nią o bieżącej produkcji - wiedziała wszystko „jak żywa” - i odbył swoje. Opowiedział o tym autentycznej Marlenie: „Ciekawe - mówi ona - powiem o tym mężowi; chociaż może nie, bo jeszcze się tam wybierze”.

„Mae's” podobno ciągle istnieje. Chętnie bym tam pojechał „na Marlenę”, ale nie stać mnie ani na podróż, ani na wizytę. Jest to podobno najdroższy burdel amerykański, zresztą w mojej sytuacji powinna mi wystarczyć kaseta z „Marokiem”, „Szanghaj-Express” i „Diabeł jest kobietą”, trzy filmy, które uważam za arcydzieła Marleny.

 

Wszyscy jesteśmy zboczeńcami.

„Lolita”, jeden z wielkich powojennych skandali obyczajowych, ukazała się u nas z blisko 40-letnim opóźnieniem. Przekonaliśmy się ze zdumieniem, że osławiona książka jest zgoła czymś innym niż się przypuszczało: wnikliwą analizą psychologiczną, a nawet czymś więcej: czołową pozycją naszych lat. Przynosi ona dwa zaskakujące paradoksy: jej bohater, zboczeniec i morderca, jest postacią wzruszającą i - tak jest - kryształową, zaś jej autor, jakoby jaskrawy pornograf, jest jednym z najbardziej nieuchwytnych twórców literatury współczesnej. Obydwie te osobliwości dają nową wiedzę o człowieku naszego stulecia.

Zacznijmy od pierwszej. Vladimir Nabokov (używam transkrypcji nazwiska, jaką on sam się posługuje), biały emigrant, autor powieści mało znanych, wydanych w skromnych nakładach na Zachodzie, proponuje „Lolitę” czterem firmom amerykańskim: wszystkie je odrzucają. Wydaje ją w roku 1955 w Paryżu „Olimpia Press”, instytucja o opinii śliskiej, wyspecjalizowana w beletrystyce po angielsku, która nie może ukazać się ani w Londynie, ani w Nowym Jorku - tu m.in. startował też głośny rozpustnik Henry Miller. Władze francuskie, pod naciskiem British Home Secretary, nakazują konfiskatę, ale rzecz się już rozeszła. Rozgłos jest taki, że po trzech latach, „Putnam” wydaje ją w Ameryce, następuje sukces światowy: „Lolita” zostaje przełożona na 11 języków, w tym na japoński, obecnie z polskim - na 12.

Ale rzecz była już u nas dawno znana, jak to zwykle z warszawskim snobizmem! 20 lat temu, w scence kabaretowej, Czyżewska o wyglądzie prowincjuszki usiłuje zainteresować Wielkiego Amanta Łapickiego. „Jak się nazywasz mała?” - pyta on, próbując się jej pozbyć. „LOLITA Ciapciak”, odpowiada ona, patrząc mu w oczy, gotowa na wszystko.

Ale Czyżewska, która była już wtedy dojrzałą pięknością, nie bardzo miała prawo podszywać się pod sławne imię: Lolita w oryginale ma lat 12. Stąd właśnie skandal: jest to historia dzikiej namiętności do dziecka. Mogło więc wydawać się, że autor rozmyślnie wziął za temat perwersję, by wywołać sensację. Otóż okazuje się, że owszem, Nabokov celowo i podejmuje sytuację szczególną, drastyczną, uchodząca za anomalię, ale dlatego, że pozwala mu ona opisywać w nowy sposób, nową prawdę wymagającą nowej akceptacji: o coraz bardziej zmieniającej się, poszerzającej się, być może nawet w nieskończoność - uczuciowości współczesnej. „Lolita” i tu dochodzimy do paradoksu szczytowego! - jest wielką obroną serca człowieka XX wieku.

Czy zaś jest tu jakaś „pornografia”, czyli opis mający na celu wywołania podniecenia, czyli świntuszenie z intencją? W całym tym 500-stronnicowym tomie znajduję zaledwie dwa zdarzenia o niejakiej dobitności fizjologicznej: gdy Humbert opowiada swoje dziecinne zabawy z rówieśnicą, poprzedniczką Lolity: „brała niezręcznie do ręki berło mojej namiętności do niej” oraz gdy opisuje, jak delikatnie, lecz gorączkowo całował ślad odciśnięty na ciałku Lolity przez gumę szortów, które miała na sobie. Jest tu jeszcze scena, jak Lolita rozwścieczona na niego grozi mu, że doniesie policji, iż miał pożycie z nieletnią, i „zdaje się, że rozdarł jej coś w środku” z powodu różnicy w ich wymiarach (Humbert odpowiada jej na to, że w takim wypadku ona pójdzie do zakładu wychowawczego, czego Lolita się panicznie boi), ale czy to jest pornografia? Raczej straszenie szpitalne. Pożycie, oczywiście, odbyło się, i to wielokrotnie, dowiadujemy się jednak o nim w terminologii ściśle informacyjnej, jeśli idzie o przebieg oraz żywiołowo poetycznej jeśli idzie o przeżycie. Ale to też nie jest pornografia, przeciwnie: egzaltacja miłosna.

 

Zwyrodnialec i kochanek.

Niemniej, jej powodem jest biologia - i co jest ważne - jest to temat poddany detalicznemu opisowi. Udowadnia bowiem, że pełnowartościowe uczucie może mieć różne przyczyny, biorące się ze skłonności naszych ciał, które mogą mieć nader niespodziewane impulsy. Tak zwani normalni łatwo pogardzają innymi namiętnościami, a przecież akceptują swoją własną; więcej, są skłonni jej wręcz nie widzieć, bo ona jakoby jest w porządku: ja sam, mimo podeszłego wieku, jestem wciąż zainteresowany blondynkami bądź brunetkami, zresztą mogą być też inne kolory, zaopatrzonymi w biust i dojrzałymi jako kobiety. Łapię się jednak na niechęci, czy przynajmniej lekceważeniu, dajmy na to, do homoseksualistów czy fetyszystów kolekcjonujących damskie trzewiki (znam takiego). Czy jednak mam prawo? Oto spostrzeżenie, które się nasuwa po lekturze „Lolity”.

Dlatego właśnie jedną z decydujących wartości powieści jest uzasadnienie - powodów owego odchylenia - za pomocą szczegółowej analizy, Humbert ma skłonność do dziewcząt niedojrzałych, „między 9-ym i 14-ym rokiem życia”, obdarzonych wyjątkową naturą, dostrzegalną tylko dla „niektórych oczarowanych, wielokrotnie starszych od nich”. Nazywa je nimfetkami, zaś ich amatorów, nimfoleptami. Ale nie wszystkie osóbki w tym wieku są nimfetkami: ilość ich jest nawet znikoma, w porównaniu do tłumu dziewcząt przeciętnych. „Dajcie normalnemu fotografię grupy uczennic, zapytując która jest najładniejsza; bynajmniej nie wybierze on nimfetki!”

Sam Humbert nie bardzo potrafi określić na czym nimfetowość polega: „Są znaki... kocia miękkość policzka, delikatność łydki pokrytej puszkiem - sto podobnych szczegółów, które wzdragam się wymienić, mając oczy zaciemnione łzami wzruszenia, i także z powodu wstydu; nimfetka ukrywa się nierozpoznana pośród rówieśnic, i sama nie zdaje sobie sprawy z fantastycznej potęgi jaką rozporządza”. By ocenić, i w ogóle odebrać magię nimfetki, trzeba być od niej znacznie starszym: „bo dopiero dzięki dystansowi, oraz kontrastowi, nasze zmysły smakują perwersyjną ekstazę”. Różnica między nimfetką i dziewczyną dojrzałą jest zasadnicza: „Zadawałem się z kobietami tak jak każdy - ale czy mogło mi to wystarczyć, mnie, który doznałem piorunującego olśnienia szczęścia bez porównania wspanialszego? Mój świat był inny: byłem świadomy nie jednej odmiennej płci, ale dwóch, obydwóch różnych od mojej”. Humbert ma tutaj wiedzę precyzyjną: „Wykluwanie się biustu zaczyna się w wieku 11,7 lat, zaś włosy łonowe pojawiają się mniej więcej w wieku 11,2”. „Pewnego dnia w metrze uczennica o miedzianej czuprynie stała obok mnie, trzymając się uchwytu z ramieniem podniesionym, i doznałem rewelacji uwłosienia pod jej pachą, którego wspomnienie krążyło w moich żyłach przez długie tygodnie jeszcze potem”.

Ale Humbert zdaje sobie sprawę ze swojej nieregularności, z ryzyka z jaką ona się łączy, a także ze szkód jakie może wyrządzić. Toteż ukrywa swoją skłonność, która zresztą ogranicza się do szukania styczności. A w gruncie rzeczy byłem niewinny, jak tylko - paradoksalnie - ktoś perwersyjny może nim być. Oczywiście moja skłonność była fizyczna, lecz bynajmniej nie musiała posuwać się do pełnego stosunku. Sama obecność, otarcie się, dotknięcie, już było ważne, „potrafiłem stracić lata by się tylko zbliżyć „nauczyłem się brać moje szczęście tak by nie naruszyć czystości dziecka, miałem doświadczenie: posiadłem tysiąc i jedną nimfetkę przebywając godzinami w parkach gdzie one bywają”. „Panowie sędziowie - mówi Humbert - tacy jak ja nie krzywdzą, poeci nie zabijają”.

Zakochawszy się w Lolicie, Humbert posuwa się do poślubienia jej matki, by tylko pozostawać razem, wmawiając sobie, że „ma pożycie ze starszą siostrą Lolity”. „Pieszcząc ją, mówiłem sobie: to w jej wnętrznościach moja nimfetka, w roku 1934, tkwiła niby mała rybka, wyobrażałem sobie, że jestem tak blisko Lolity jak tylko można, bo jej matka, w jej wieku, była może podobnie czarująca jak córka”. Humbert planuje dawać im obydwóm środek usypiający, by móc, choćby na przeciąg godzin nocnych, być obok Lolity. Ale po śmierci matki w wypadku następuje pełne połączenie - lecz za sprawą nie Humberta, lecz Lolity - tak jest! - która, okazuje się, była seksualnie wtajemniczona na jednym z owych obozów amerykańskich, gdzie młodzi zachowują się ze swobodą „cynicznie mechaniczną”. „Nie byłem nawet jej pierwszym kochankiem” - stwierdza Humbert.

Tutaj zaczyna się część najbardziej zaskakująca w tej powieści jakoby nieprzyzwoitej: historia uczucia jakiego podobnego nie ma zapewne we współczesnej literaturze, i które wygląda tak, jak każda wielka, absolutna miłość. Jest ona tragiczna, nieodwzajemniona, niezrozumiana i zdradzona. Lolita jest głupim samolubnym zwierzątkiem, pozbawionym odrobiny serca dla swojego dorosłego amanta. „Jej życie duchowe ograniczało się do jazzu w jego formie najbardziej sacharynowej, do tygodników z plotkami z Hollywoodu i do owej glutowatej słodzonej mazi zwanej ice-creams. Wierzyła reklamom w „Movie Love” i zmuszała mnie do nabycia malowanego marcepana w kształcie kaktusa, bo właśnie był modny”. Jednak Humbert postanawia poślubić Lolitę. gdy dojdzie ona do wieku gdy prawo na to zezwoli, mimo iż zdaje sobie sprawę, że straci ona magię nimfetki, która może trwać jeszcze „co najwyżej dwa lata”, ale to go nie odstrasza: „Może Lolita urodzi kolejną nimfetkę podobną do niej - gdy ta będzie miała 9 lat, będę wciąż w pełni sił”, czyli Humbert planuje kazirodztwo! - ale jest ono wciąż tylko w głębi jego serca, jak całe jego uczucie.

Lolita porzuca Humberta, uwiedziona przez bogatego rozpustnika, następnie poślubia jeszcze kogoś innego, przeciętnego poczciwca, który nie daje sobie finansowo rady: Humbert zostawia tej parze swój majątek i zabija owego milionera, który mu ją odebrał; jest on bez porównania bardziej plugawy niż rzekomy zwyrodnialec Humbert, który ją kochał, i będzie ją kochał wiecznie, „aż do końca świata”, jak oświadcza przed trybunałem, który go skazuje. W jego pamiętniku, który właśnie czytamy, i który pisze on w więzieniu, przewidując, że może będzie to opublikowane, powtarza on, niby litanię: „Lolita, Lolita, Lolita” i prosi drukarza, by powtarzał to imię do samego końca ostatniej stronicy.

 

Nimfetka w służbie postępu.

W czasie, gdy ukazuje się „Lolita”, w Ameryce toczy się dyskusja na temat poszerzenia swobód obyczajowych, i to ona właśnie przyczyniła się do rozgłosu powieści.

O USA myśli się jako o kraju wolności. Otóż jest zaskakujące, jak jeszcze niedawno panował tam purytański obskurantyzm: producent, który pokazał w filmie pocałunek zbyt długo trwający, zagrożony był olbrzymią grzywną. W niektórych stanach za uprawianie pieszczot z udziałem języka, bądź też „za używanie partii ciała nie przeznaczonych do stosunku”, groziła kara do roku więzienia, i to wyłącznie na podstawie zeznania, co otwierało nieskończoną możliwość szantażu. Zresztą sytuacja opisana w „Lolicie” jest wciąż karalna, czego doświadczył nasz rodak, Roman Polański, który do dnia dzisiejszego nie może z podobnego powodu wrócić do Ameryki, ponieważ grozi mu tam aresztowanie, mimo że odbył już poprzednio więzienie prewencyjne.

Ale w latach 50-ych poglądy się zmieniają: ukazuje się głośna praca Kinseya, naukowca, a w USA profesorów się szanuje - „Życie seksualne mężczyzn”, zaś następnie, „Ludzkiej samicy” („human female” brzmi termin uniwersytecki). Kinsey ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin