Milosc z bazylia A5.doc

(1756 KB) Pobierz
Miłość z bazylią w tle




Nika Jabłonowska

Miłość z bazylią w tle

 

 

Rok pierwszego wydania: 2007

 

 

ONA - ma na imię Lili, pochodzi z Polski, rzucił ją facet no i się załamała. A że nie wiedziała, co ma zrobić ze swoim życiem, to zapisała się na kurs gotowania we Włoszech i tam poznała swoją prawdziwą miłość.

ON - przystojny Włoch Antonio, właściciel restauracji. Nie może się odnaleźć po stracie córki i żony. I nieoczekiwanie znajduje swoją drugą połówkę.


Rozdział 1.

Droga była długa i męcząca. Jej część Lili spędziła z książką na kolanach. Jednak nie mogła skupić się na czytaniu. Nocą, kiedy autokar sunął po austriackich autostradach usiłowała zasnąć. Ale na przeszkodzie stały emocje z ostatniego miesiąca. Wielokrotnie dotykała ręką kieszeni szarego, zapinanego na suwak swetra, gdzie oprócz paszportu trzymała list. I choć znała go prawie na pamięć, rozłożyła raz jeszcze szukając ukojenia w napisanych po angielsku zdaniach.

 

Droga Lili

Cieszę się, że to Ty odpowiedziałaś na ogłoszenie „Rocznego kursu gotowania we Włoszech”. Niestety, nikt z nas nie może wyjechać po Ciebie na dworzec, ale myślę, że sobie poradzisz. „Antica Locanda” wcale nie jest taka antica, to nowoczesna restauracja mieszcząca się w centrum Portogruaro. Pracujemy tu we trójkę - ja i dwoje moich kelnerów: Giovanni i Luciana. Polubisz ich, bo to bardzo sympatyczni ludzie...

 

Trzymając list w ręce Lili zasnęła. Obudziło ją lekkie szarpnięcie za ramię.

- Proszę pani! Mestre, dojeżdżamy.

Półprzytomna założyła kurtkę i pozbierała swoje rzeczy. Warszawa żegnała ją lodowatym wiatrem, który przenikał do szpiku kości i usiłował ukraść jej szalik. Tu panował łagodniejszy klimat i słońce świeciło rozkosznie. Przesiadła się do miejscowego autobusu i dalsza podróż upłynęła szybko, a rześkie powietrze poranka czyniło ją przyjemniejszą. Jednak Lili nie była w stanie docenić uroków krajobrazu. Jak przez mgłę widziała powykręcane krzewy winorośli, rozpięte na szerokich rusztowaniach wzdłuż drogi. Mijała kanały, gdzie woda złociła się w promieniach słońca i malownicze domy w kolorze spalonej czerwieni.

Wysiadła z autobusu na rynku w Portogruaro i zaczęła się rozglądać.

Z pewnością łatwo trafisz - pisał po angielsku właściciel.

Antica Locanda ma zielone okiennice, a przed wejściem w donicach rosną dość duże krzewy rozmarynu.

Uginając się pod ciężarem walizy wypatrywała tych rozmarynów jak zbawienia. Co prawda, myślała, że to jakieś okazałe krzewy, więc delikatnie zielone igiełki minęła bez zainteresowania.

- Ragazza!

Spocona jak mysz odwróciła się, żeby zobaczyć wysokiego Włocha, który, założywszy ręce, opierał się o zielone drzwi.

- Antonio Cappelli - wyciągnął do niej dłoń. - Zawracaj, jesteś na miejscu.

- Nazywam się Liliana Pawłowska, ale wszyscy mówią do mnie Lilii.

Teraz wreszcie dostrzegła okiennice i żółty szyld ze stylizowanymi liśćmi winorośli.

- To moje królestwo - uśmiechnięty zaprosił ją do środka.

Wewnątrz zobaczyła stoliki przykryte białymi obrusami. Gości jeszcze nie było, więc wszystkie brązowe krzesła stały równo wsunięte pod blaty. Rdzawe kafle na podłodze kończyły się przy niewielkim barku, na którym poczesne miejsce zajmował ekspres do kawy. Złotawe ściany za jedyną ozdobę miały czarno-białe fotografie Wenecji. Nieduże sosnowe drzwi oddzielały salę od kuchni.

- Fa come a casa tua.

Rzeczywiście, umęczona wielogodzinną podróżą Lili poczuła się tu jak w domu. Mogłaby zostać tutaj na zawsze. Otwarte okno wpuszczało do środka łagodne, lutowe światło. Duże zielonkawe kafle, którymi wyłożona była kuchnia, sprawiały wrażenie chłodnych. Przy nowoczesnej kuchence po lewej stronie wisiały pęki ziół niedbale związane żółtymi wstążkami. Małe, lśniące czerwone papryczki i białe warkocze czosnku zajmowały miejsce po prawej stronie. Pękate butelki z octem i oliwą stały w rządkach na sosnowych półkach. Gałązki bazylii, estragonu i innych ziół, których jeszcze nie znała, przybierały niezwykłe kształty w szklanych naczyniach. Lili miała wrażenie, jakby to miejsce na nią czekało. Powiodła delikatnie ręką po wyszorowanym do białości stole i cichutko powiedziała: jestem.

Idąc na górę po skrzypiących schodach nie bała się już tak bardzo.

- Praktykanci śpią tutaj - powiedział właściciel, pokazując jej pokój.

- Dużo ich było?

- Dwóch, ale jeden uciekł po tygodniu.

- A ten drugi?

- Doczekał do końca praktyki i teraz ma własny barek, dwie ulice stąd.

W pokoiku stało wąskie łóżko, nieduża szafka i stolik, przy którym Lili miała wkrótce pisać listy do Polski. Pomieszczenie było czyste, ale osobliwie puste, jakby opuszczone.

- Czy mogłabym tu coś sobie zmienić?

- Nie - odparł, lekko podnosząc głos.

- Ale czemu?

- Bo ja tak mówię.

Bo ja tak mówię. To były chyba jego ulubione słowa. Miała je odtąd słyszeć wiele razy dziennie. Zamykał w ten sposób wszelkie dyskusje i ucinał protesty. Powtarzał je, kiedy skrobała marchewkę na zupę minestrone, myła mopem rude kafle i kiedy wprawnie kroiła chude plastry boczku na niewielkie kwadraty, które dodawał do spaghetti carbonara.

Były to też pierwsze słowa, których nauczyła się po włosku. Wkrótce poznała też inne - głównie nazwy warzyw i ziół, które szef z lubością wymawiał w swoim ojczystym języku. Nauka szła jej opornie, bo niektóre wyrazy znienawidziła już na samym początku. Głównie te, które kojarzyły jej się ze straszną zupą minestrone. Okropną dlatego, że przygotowywanie warzyw do niej trwało nawet pół dnia, a później doprowadzenie rąk do czystości - drugie tyle. Niestety, tę cholerną zupę klienci jedli stanowczo zbyt często. Kiedy więc Antonio, radosny jak skowronek stawał rano na progu kuchni i wołał: marchew, seler, cukinia, fasolka, ziemniaki i groszek, klęła cicho pod nosem.

„Roczna szkoła gotowania we Włoszech”, do której zapisała się z braku lepszego pomysłu na życie wydawała się jej kiepskim pomysłem. Czasem brała ją ochota spakować się i uciec od tego ciągłego sprzątania i pełnienia funkcji podkuchennej. Ale właściwie nie miała dokąd. W Polsce nie czekało na nią nic. Po odejściu Roberta nie było jej stać na opłacenie wynajmowanego wspólnie mieszkania. Zresztą i tak nie chciała dłużej tam mieszkać. Pamiętała swoją rozpacz, gdy rankiem budziła się samotnie, a wieczorami, nie mogąc zasnąć, niszczyła wspólne zdjęcia i pamiątki.

Robert się wypalił. Jego miłość do niej wygasła, musiał pobyć sam, żeby dojść do porządku z własnym życiem - jak oznajmił to nagle któregoś dnia. Spakował swoje rzeczy i wyprowadził się w ciągu tygodnia. Chciała wierzyć w jego „kochałem cię, ale...” Niestety, wkrótce spotkała go na przystanku metra z ładną (och, o wiele ładniejszą od niej!) dziewczyną. A sposób, w jaki się do siebie odnosili wykluczał powierzchowną znajomość.

Jej obawy sprawdziły się gdy ktoś ze znajomych wspomniał, że Robert się żeni. Na początku udawała, że w to nie wierzy. Szukała zapomnienia w pracy i samotnych wypadach do kina. Obejrzała wszystkie filmy z wyjątkiem romantycznych komedii, bo nie była w stanie patrzeć na zakochanych ludzi.

Praca też nie dawała jej wystarczającej odskoczni, poza tym, miała wrażenie, że przyjaciele odwrócili się od niej. Nie mogła jeść, nie mogła spać, czytać ani skupić się w biurze. Co gorsza, nie mogła też płakać. Rozpacz, która darła jej serce, nie znajdowała ujścia. Zdrada Roberta bolała okrutnie.

Jednak po wyjściu z domu udawała, że wszystko jest w porządku i ma się świetnie. Z przyklejonym do twarzy uśmiechem odbierała telefony i przekładała papiery na biurku. Uspokojeni tym widokiem znajomi uznali, że przebolała już stratę i żyli dalej spokojnie własnym życiem. A Lili skamieniała w swojej rozpaczy.

W dodatku, nagle zaczęła dusić się w biurze. Z przerażeniem podnosiła wzrok znad biurka przekonana, że zaraz runą na nią ściany. Z czasem doszły do tego fizyczne dolegliwości: ból brzucha i prawdziwe ataki duszności. Lekarz, do którego w końcu poszła nie znalazł nic niepokojącego, ale Lili czuła się coraz gorzej. Babcia namawiała ją na wizytę u psychologa, ale ona głęboko ukryła swoje uczucia i nie chciała ich ujawniać. Bała się, że jeśli tylko uchyli nieco zasłonę, za którą chowa smutek, rozgoryczenie i wściekłość, to rozpadnie się na kawałki. Kontrola nad sobą, oto czego się teraz trzymała.

Któregoś dnia z przerażeniem zdała sobie sprawę, że nie lubi już swojej pracy. Gdyby mogła, rzuciłaby ją w każdej chwili, bo świadomość, że miałaby spędzić w tym sekretariacie następny rok, ba, nawet następny miesiąc czy dzień, była denerwująca i straszna. W takim stanie ducha trafiła na ogłoszenie o szkole gotowania we Włoszech. Jej studenci wyjeżdżali na rok, by w miejscowej restauracji, pod okiem doświadczonych specjalistów poznawać tajniki tamtejszej sztuki gotowania. Zapisała się jeszcze tego samego dnia, choć wiele osób odradzało jej taką eskapadę.

Ze stanowczością, która zdziwiła ją samą, złożyła wymówienie z pracy, kupiła bilet i słownik polsko-włoski. W ostatniej niemal chwili matka złożyła jej inną propozycję - miała się przeprowadzić do niej i znaleźć sobie pracę w okolicy. Ale Lili nie lubiła Bródna, poza tym, stosunki z mamą pozostawiały wiele do życzenia. Odmówiła.

Wyposażona w nową torbę, swoją ulubioną zieloną sukienkę, srebrny pierścionek na szczęście i życzenia szybkiego powrotu - zwłaszcza od Eli, która pożyczyła jej pieniądze na ten wyjazd - w połowie lutego zamknęła ostatni raz drzwi wynajmowanego mieszkania.

I oto teraz była tutaj, w miejscu mającym przy wrócić jej chęć do życia, które nie całkiem spełniało jej oczekiwania. Choć może nie do końca. Zmęczona codzienną krzątaniną zaczęła lepiej sypiać. Nadal jednak miała wrażenie, że kręci się w miejscu i życie przepływa jej między palcami. A zamiast uczyć się gotowania obierała warzywa i sprzątała. Nie jestem służącą mruczała ciągle.

Pierwszym powodem, dla którego wciąż nie pakowała walizek było... jedzenie. Nawet wtedy, gdy mieszkali jeszcze z Robertem nie gotowała. Żywili się pizzą lub zamawiali chińszczyznę i wyjadali ją prosto z plastikowych naczyń przed telewizorem. Tu posiłki wyglądały inaczej.

Antonio podawał je pracownikom przy dużym kuchennym stole. Jedzenie było gorące, syte i pyszne. Lili zakochała się w makaronach od pierwszego obiadu. Z niedowierzaniem patrzyła jak z jajek, boczku i sera powstaje zawiesisty sos o nęcącym zapachu, który szef doprawił startą aromatyczną gałką muszkatołową.

- Spaghetti carbonara - oznajmił, stawiając porcje na stół. Lili owinęła kremową nitkę wokół widelca i - niepewna rezultatów - ostrożnie włożyła do ust. Poczuła jędrny, ale nie twardy makaron, który smakował delikatnie wędzonką i ostrym serem. Potrawa była jednocześnie jedwabista i chrupka. Z trudem powstrzymała się od wylizania talerza.

Początkowo sądziła, że to urok nowości sprawia, że jedzenie tak jej smakuje. Tymczasem, mimo upływu tygodni, nadal się nim zachwycała. Te spaghetti o różnej grubości, okrągłe rulony cannelloni, wypełnione smakowitym farszem, malutkie kwadraciki ravioli i farfalle w kształcie kokardek. Specjalnością Antica Locanda były też lasagne. Szef przekładał cienkie warstwy ciasta mięsem lub warzywami. Oba rodzaje pałaszowała z równą przyjemnością. Mało tego, przekonała się nawet do szpinaku, który sprzedawano tutaj w formie liści i, ugotowany zupełnie nie przypominał niestrawnej papy z jej dzieciństwa.

Trzeba przyznać - restaurator gotował jak anioł. Niestety, znakomite, wonne i doskonale przyprawione jedzenie było też źródłem frustracji Lili. Perfekcja kucharza działała deprymująco. Przecież ona nigdy tak nie będzie gotowała! Dlatego nawet nie próbowała się nauczyć. Ograniczała się do patrzenia mu na ręce i powtarzania „nie dzisiaj”, kiedy proponował, by wykonała coś samodzielnie. On nie nalegał. Sam smażył, doprawiał, siekał i mieszał. Robił to wprawnie i szybko, czasem pogwizdując lub nucąc pod nosem. Widać było, że praca sprawia mu ogromną przyjemność. Czuło się, że to właściwy człowiek na właściwym miejscu. A Lili zazdrościła mu tej cudownej pewności z jaką przygotowywał jedzenie, jednocześnie bojąc się zmierzyć z jego kunsztem. Czasem miała ochotę prześliznąć się przez rok tego kursu i spokojnie wrócić do domu, a czasami złościła się, że wyrzuca tylko pieniądze. Nie wiedziała jak bliski jest dzień, który odmieni jej los.

Mieszane uczucia budzili w niej pozostali pracownicy. Drobna i niewysoka Luciana co chwilę wybuchała śmiechem. Zazwyczaj zalotnie odrzucała przy tym do tyłu włosy. Miała oczy koloru gorzkiej czekolady, zgrabną figurę, starannie podkreśloną strojem i masą złotej biżuterii. Bransoletki na jej przegubach brzęczały delikatnie przy każdym ruchu, a złote pierścionki zwracały uwagę na delikatne palce. Mimo pozorów kruchości kelnerka doskonale dawała sobie radę. Dźwigała po kilka talerzy na dużej tacy i zawadiacko prowadziła samochód. Nie mogła usiedzieć na miejscu. Stale się kręciła i podśpiewywała, przytupując malutkim butem. Chodziła bardzo szybko i wszędzie było jej pełno. Lili wydawało się, że wszędzie dobiega ją stukot wysokich obcasów kelnerki.

Nie szukała towarzystwa Włoszki, która prawie natychmiast stała się przyczyną jej kompleksów. Czuła się przy niej duża, niezręczna i powolna. Cholerna śmieszka, myślała o niej mściwie, na domiar złego ładna, wdzięczna i pełna życia. Luciana, kiedy się nie śmiała i nie śpiewała, mówiła z prędkością karabinu maszynowego. Oczywiście po włosku, co ze zrozumiałych względów stanowiło przeszkodę nie do pokonania w ich kontaktach. A Lili nawet było to na rękę. Angielski znał tylko szef i kelner Giovanni, zwany Nannim.

Trzy lata starszy od kelnerki Nanni Batista był postawnym brunetem z piwnymi oczami i, nietypową jak na Włochy, jasną karnacją. On z kolei mówił powoli, częściej się uśmiechał niż śmiał i cały czas sprawiał wrażenie sennego. Ożywiał się jedynie przy jedzeniu. Jadł szybko, ale nie łapczywie. Sprawnie i z lubością opróżniał kopiaste talerze, mlaszcząc przy tym i obficie popijając winem. Wydawałoby się, że nawet kiedy dobrze już najedzony nosi dla klientów porcje, spogląda na nie głodnym wzrokiem. Jego niezaprzeczalnym atutem był głos. Niski i jedwabisty wabił głodnych i czarował ich opisami cudownych potraw, które zaraz znajdą się na stole. Był tak przekonujący, że ludzie często zamawiali więcej, niż mogli zjeść, urzeczeni pięknem opisu przepysznych cannelloni wypełnionych farszem z tuńczyka czy soczystego kawałka mięsa przesiąkniętego delikatnym aromatem rozmarynu.

Czasem się zastanawiała, czy właściciel restauracji nie wybrał sobie personelu na zasadzie przeciwieństw. Zatrudnił malutką, ale energiczną Lu do pary ze zwalistym i raczej milkliwym kelnerem. Łączyły ich tylko dwie rzeczy: niebywała atrakcyjność dla płci przeciwnej i uwielbienie dla swojego szefa.

Miasteczko, do którego wymykała się czasami, było nieduże i bardzo zadbane. Dawniej otoczone murami, miało pięć wielkich bram; teraz z ogrodzenia nie zostały żadne ślady, a turyści mogli tu docierać także drogą wodną. Zachęcona opisem w przewodniku znalazła nad brzegiem rzeki Lemene śliczne zakątki z licznymi starymi młynami. Woda płynęła tu dostojnie i było bardzo zacisznie. Ale nawet odkrycie tak urokliwego miejsca nie poprawiło jej humoru.

Snując się tak bez celu, czasem mijała niezwykły, szary budynek, stojący przy wybrukowanym placu. Wysokie, kamienne schody prowadziły do wejścia. Z niewiadomych powodów owa gotycka budowla urzędu miasta budziła w Lili ciekawość i niepokój. Przechodząc tamtędy nawet nie przypuszczała, że kiedyś będzie tu częstym gościem.

Antonio nie powiedział jej całej prawdy. Była pierwszą osobą, jaką przyjął z włoskiej szkoły gotowania, co nie znaczy, że przedtem nie miał uczniów. Wręcz przeciwnie. W ciągu tych długich siedmiu lat po śmierci żony, zdołał już wykształcić kilkunastu kucharzy. A wszystko dzięki Lucianie, która właściwie sama się u niego zatrudniła, przychodząc pewnego dnia i oznajmiając: chcę tu pracować.

Oboje z żoną zawsze marzyli o restauracji. I tak samo zawsze wiedzieli, że muszą ją mieć w starej części miasta. Tu było spokojnie i pięknie. Nie interesowały ich jednak trzypiętrowe kamienice, stojące tak blisko siebie, że można było zajrzeć sobie do okien. Dlatego, kiedy pierwszy raz zobaczyli ten dom na ulicy Foscolo, wiedzieli, że to jest to. Urzekł ich spadzisty czerwony dach i ogródek na tyłach. Spłachetek trawnika wielkości czterdziestu metrów Toni przekopał następnego dnia po podpisaniu papierów. Zostawił tylko młodą różową magnolię, która dziś sięgała okien jego sypialni. Łopacie oparła się też winorośl, rozpięta na mocnej pergoli. Dawała nieduże, granatowe okrągłe owoce. Pod winem postawili drewnianą ławkę, żona miała uszyć na nie poduszki. Ale nie zdążyła. Posadziła jedynie drzewko laurowe i równiutkie rzędy ziół na kwadratach ziemi podzielonych żwirowymi ścieżkami.

Pewnego dnia wszystko legło w gruzach. Nie kupił już huśtawki do ogródka ani nie zasadził wymarzonego przez córkę żywopłotu z granatów. Nie zburzył też starego muru, jak to mieli w planach. Wręcz przeciwnie, odrestaurował go, jakby chciał odgrodzić się w ten sposób od świata.

Jakiś czas potem Luciana przyprowadziła pierwszego ucznia - chudego, pryszczatego kuzyna. Po nim był Cesare, wysoki nastolatek z San Dona di Piave, który odkrył w sobie zamiłowanie do lasagnii. Faszerował ją na tysiące sposobów, aż musieli zagrozić, że go wyrzucą, bo nawet najmniej wybredni klienci zaczęli już sarkać. Niektórych swoich podopiecznych Antonio dziś nawet nie pamiętał, ale z częścią utrzymywał serdeczne kontakty.

Dzięki terapii pracą, którą zafundowała mu Luciana, niezmordowanie dostarczając kolejnych kandydatów na kucharzy, udało mu się przetrwać najgorszy czas po śmierci żony. Teraz Lu wpadła na kolejny pomysł. Wypełniła formularz szkoły i w imieniu zupełnie tego nieświadomego Antonia wyraziła zgodę na przyjęcie - tym razem za pieniądze - obcokrajowca chętnego nauczyć się gotowania. Na siebie wzięła też obowiązek zawiadomienia wybranej osoby. Do Polski wysłała list, który napisał jej cichy wspólnik - Giovanni.

Sam Toni dowiedział się o całej sprawie, kiedy wszystko było już zapięte na ostatni guzik.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? - wrzasnął.

- Aha, już wiesz - Luciana wzruszyła ramionami. Ryki szefa nie robiły na niej wrażenia. -

Pozwoliłam sobie zadecydować za ciebie.

- Może ja bym sobie tego nie życzył?!

- Ale z tego będą pieniądze. Już dość miałeś uczniów za darmo.

- Kto tu jest szefem?

- Ty, oczywiście. Ale zobacz, ile zarobimy.

Zupełnie nie wiedział dlaczego pozwala dyrygować sobą tej sięgającej mu do ramienia i znacznie młodszej kobiecie.

- Przekonasz się, że będzie świetnie - powiedziała Luciana i, stukając obcasami, pobiegła do swoich zajęć.

Myliła się jednak. Nowa studentka była inna. Włosi chcieli nauczyć się wszystkiego, stale o coś pytali i ciągnęli go za język. Sami proponowali, że spróbują ugotować nowe dania i klęli jak szewcy, gdy im nie wychodziło. Gadali, flirtowali z Luciana, zapisywali przepisy na kartkach i natychmiast je gubili. Kłócili się, bywało, że i z klientami w restauracji, ale przede wszystkim gotowali pod czujnym okiem szefa.

Teraz kuchnia umilkła. Nowa odzywała się bardzo rzadko. Nie interesowała się gotowaniem, choć czasem łapał jej spojrzenie, kiedy on to robił. Nie miał jednak pewności czy go widzi, czy tylko zawiesza wzrok na jakimś przedmiocie, zatopiona w swoich myślach.

Nie było w niej entuzjazmu. Ba, brakowało nawet życia. Działała jak automat. Kazał jej obierać fasolkę - obierała, myć sałatę - myła, ale nigdy nie pytała, co robić dalej. Skończywszy swoje obowiązki siadała wyłamując palce. Żeby ją sprowokować kazał jej wieczorem sprzątnąć salę. Spodziewał się wybuchu lub przynajmniej wściekłego spojrzenia, ale, spuściwszy głowę, zaczęła zbierać brudne talerze.

Luciana próbowała z nią żartować, ale bez powodzenia. Polka mówiła tylko po angielsku, a Włoszka wyłącznie w swoim języku. Kelnerka mruczała wtedy rozczarowana, a on dobijał ją jej własnymi słowami:

- Przekonasz się, będzie świetnie.

- Ona po prostu jest zagubiona - tłumaczyła Luciana.

- Przyznaj, pomysł był zły.

- Od razu zły! Po prostu się czepiasz.

- Dlaczego przyjechała, jeśli nie chce się uczyć!

- Tu musi chodzić o faceta.

- Przyjechała z miłości do faceta?

- Uhm. Albo dlatego wyjechała z Polski. Ale to nie jest dobra miłość.

- Skąd wiesz, przecież nawet nie rozmawiacie?

- Ja to widzę, padrone. Jest nieszczęśliwie zakochana.

- No, skoro tak... Musisz być specjalistką.

- Oj, muszę - szepnęła z goryczą, odwracając się na pięcie.

Dla Nanniego brat był wyrocznią od zawsze. Starszy zaledwie o trzy lata, zadziwiająco szybko nabrał życiowego doświadczenia i był gotów dzielić się nim z każdym, kto chciał słuchać. Giovanni radził się go wielokrotnie. Bywało też tak, że brat wspierał go nie tylko słowami. Czasem w ruch szły także pięści. Dlatego w szkole nikt nie odważył się zaczepiać młodszego z Batistów. Niestety, teraz nie mógł służyć nikomu pomocą. Zagięła na niego parol seksowna dwudziestolatka z Terviso. W związku z tym autorytet i obrońca Nanniego był stale nieobecny. Do domu wracał rzadko i zazwyczaj nad ranem. Dnie spędzał w pracy lub w drodze do Treviso. Kiedy młodszy brat przydybał go w końcu w garażu i próbował naprędce wyłuszczyć swój problem, spojrzał na niego boleśnie i zaczął się wykręcać.

- Nanni, nie łapię połowy z tego, co mówisz. Może skoczymy gdzieś na piwo i wtedy jakoś rozjaśni mi się w głowie. Tylko nie dziś, dobra?

Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w stacyjce.

- Ciao!

Kumple sugerowali proste rozwiązanie problemu. Działaj, radzili i klepali po plecach. Żeby to było takie proste! Najgorsze, że nie wiedział które wyjście wybrać, mimo że zapamiętale rozpatrywał wszystkie za i przeciw. Co się ze mną dzieje, ganił się w duchu, miliony ludzi na całym świecie niemal codziennie zaczynają nowe życie. Wystarczy wykonać jeden krok. Jasne! Ale jaki? Zaryzykować i powiedzieć prawdę czy uciekać od tego problemu?

Tak, sytuacja była beznadziejna. No, ale przecież Giovanni musiał podjąć jakieś działania, bo wszystko trwało stanowczo za długo. Szczerze mówiąc, ładnych kilka lat. Najpierw czekał, że problem sam się jakoś rozwiąże. Potem próbował coś zmieniać, ale najwyraźniej jego intencje nie zostały jasno odczytane. Co teraz - trapił się - czy jest jakieś wyjście z tego impasu? Zastanawiał się, czy nie powinien załatwić tej sprawy wprost: wóz albo przewóz. Najwyżej go wyśmieje. Właśnie. Wcale nie zamierzał być pośmiewiskiem. Parę razy powtórzył wiązankę przekleństw, których dawno temu nauczył go brat, ale nie pomogło.

Zdusił papierosa w wypełnionej po brzegi popielniczce i położył na biurku komórkę. Po prostu załatwi to przez telefon; przecież można i w ten sposób. Słuchaj, powie, sprawa przedstawia się tak.... Nie, zbyt urzędowo. Zresztą, kiedy przelotnie zerknął na zegarek okazało się, że jest bardzo późno. Odetchnął z ulgą. Dziś już nic z tego nie będzie.

 

Lili!

Nie wiadomo, kiedy minęły te dwa miesiące od Twojego wyjazdu. Nie pisałam długo, bo złapałam grypę. Kwiecień nas nie rozpieszcza. Jest zimno i mokro. Cieszę się, że przynajmniej Ty masz znakomitą pogodę, choć naprawdę trudno mi uwierzyć, że chodzisz w koszulkach z krótkim rękawem.

W pracy stara nuda, więc czasami zazdroszczę Ci tego wyjazdu. Wyślij więcej zdjęć, niech baby pękną z zawiści. W każdym razie cieszę się, że dobrze Ci się powodzi. Tylko napisz coś więcej o sobie, a nie tylko o żarciu. Poznałaś już jakiegoś przystojnego Włocha?

Mam nadzieję, że jak wrócisz bogata i sławna, to ugotujesz nam coś smakowitego.

Twoja Jola

PS. À propos facetów, to spotkałam Roberta. Wyobraź sobie, będzie miał syna.

J.

 

Poczta zazwyczaj przychodziła rano. List Joli leżał na kuchennym stole przy nakryciu Lili. Przeczytała go przy śniadaniu, a raczej przy kilku łykach kawy, bo tyle tylko była w stanie przełknąć. Litery tańczyły jej przed oczami czy poznałaś już jakiegoś przystojnego Włocha? wyobraź sobie, będzie miał syna, ugotujesz coś smakowitego.

Z trudem łapała powietrze, bliska płaczu i wściekła jednocześnie.

Nieświadomy niczego Antonio, jak zwykle radosny, wszedł do kuchni i zawołał:

- Zupa minestrone! Marchewka, cukinia, seler...

- Nie będę obierać tej głupiej marchewki! - wrzasnęła. - Mam dosyć! To nie tak miało być. Miałam się uczyć gotować i za to płacę. Nie jestem jakąś podkuchenną!

- Po pierwsze, marchewka nie jest głupia. To zdrowe warzywo, które można używać do... - próbował żartować, ale zamilkł obrzucony wściekłym spojrzeniem.

- Miałam się uczyć!

- Przecież nie chcesz.

- Właśnie, że chcę!

- A skąd ja mam to wiedzieć? Nie jestem jasnowidzem. Rozmawialiśmy kiedyś o tym? Od chwili przyjazdu tylko mruczysz wciąż pod nosem, jesteś wiecznie niezadowolona, skrzywiona, nigdy się nie uśmiechasz. A kiedy ktoś z nas próbuje nawiązać z tobą kontakt, nie odzywasz się.

- Nie znam włoskiego.

- To się ucz. Poza tym, oboje mówimy po angielsku, a ze mną też nie rozmawiasz.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin