05_ Klatka dla niewinnych Katarzyna Bonda.rtf

(2450 KB) Pobierz
ad5f5f2850b7455d871d466aae88b14e

Katarzyna Bonda

 

 

Klatka dla niewinnych

Cykl: Hubet Meyer tom 5               

              SERIA KRYMINALNA

              Z HUBERTEM MEYEREM

              Sprawa Niny Frank

              Tylko martwi nie kłamią

              Florystka

              Nikt nie musi wiedzieć

              Klatka dla niewinnych

               

 

              Miecz do natarcia jest szlachetny i szeroki, miecz do obrony wydłuża się zwykle jak szpilka.

              FRYDERYK NIETZSCHE, Wędrowiec i jego cień,

              przeł. Konrad Drzewiecki, Kraków 2015

               

Prolog

Noc 11/12 maja 2013

              Mylili się. Jonasz wszystko słyszał i wszystko wiedział.

              Domyślił się, że będą się kłócić, nim zgasło światło, bo umiejętność sczytywania z twarzy prawdziwych emocji pozwalała mu przetrwać w tym domu, odkąd zaczął chodzić. Widział gniew w zmrużonych szarych oczach matki i rozszerzone źrenice w czekoladowych tęczówkach ojca, które zwiastowały najwyższą czujność. Zauważył, jak tata się uśmiecha, kiedy zajrzał do pokoju. Mama wzdrygnęła się, jakby poraził ją prąd. Pocałowała Jonasza w czoło i wybiegła zabrać torebkę z sypialni. Wróciła rozdygotana.

              Ręce jej drżały. Zdawało się, że wysypie zawartość torby na łóżko. Chłopiec domyślił się, że ojciec znów coś jej zabrał. Co tym razem? Telefon? Portfel? Dokumenty?

              - Dobranoc, skarbie. - Pogładziła go po twarzy. - Śpij słodko.

              Wtulił się w jej miękkie piersi i zmusił do uśmiechu, choć wiedział, że nie zaśnie w kanonadzie ich krzyków. Przymknął oczy, jakby chował się w bezpiecznej kryjówce.

              - Kocham cię - zapewniła mama drżącym głosem.

              Nic nie odpowiedział. Przez skórę czuł zapach jej strachu. Nie musiał na nią patrzeć.

              - I tata też cię kocha. Pamiętaj o tym. To, co się dzieje między nami, ciebie nie dotyczy. To nie twoja wina.

              - Wiem - wymamrotał, choć wcale jej nie wierzył.

              Kłócili się wyłącznie o niego i pieniądze. Głównie o pieniądze, które mama wydała na niego albo których nie mogła wydać, bo ojciec je zabrał. Czuł, że jest napięta i chce już iść. Walczyć o swoją rzecz z torebki. Ponieważ jednak sądzi, że on jest przerażony, nie odchodzi. Ale to raczej ona boi się tam wracać.

              - Dobranoc. - Udał, że ziewa, i skłamał - Spać mi się chce.

              O dziwo, zadziałało.

              - Karaluchy pod poduchy! - Pomachała mu zza drzwi.

              Ten jej słodki, choć fałszywy uśmiech na zbolałej twarzy, sprzeczny z wyrazem oczu zagonionego zwierzęcia, zapamięta na zawsze.

              Całe jego życie robiła dobrą minę do złej gry, tłumaczyła, że chce go chronić, a on wolałby, żeby przestała... Żeby oboje przestali... Miał dość ich wrzasków i wyzwisk. Tak samo jak tej straszliwej ciszy, która zapadała między nimi na długo, zwiastując niechybną burzę którejś nocy. Wiadomo było, że niebo w końcu pęknie i polecą błyskawice, a cel zawsze był ten sam.

              Tata był spokojny, ironiczny. Mama wpadała w szał. Czasami kończyło się tłuczeniem talerzy, rozbijaniem sprzętów. Innym razem batalia rozgrywała się w milczeniu. Te głuche, tępe odgłosy były jeszcze gorsze. Zasypiał z przyciśniętymi do uszu rękoma lub poduszką na głowie, aż nie mógł oddychać z niepokoju. Rano, kiedy się budził, mama była mocno umalowana, a tata miał opatrunek lub szukał plastrów. Zdarzało się, że mama nie wstawała z łóżka, mówiąc, że jest chora. Wtedy do przedszkola wiózł go tata, a po południu były kotlety z kaszą kuskus. Jonasz obiady mamy i jej zupę, ale z tatą było zabawniej. Tata lubił się wygłupiać. Aż wszystkich brzuch bolał ze śmiechu.

              Nie chciał między nimi wybierać. Kogo kochasz bardziej, synku? Z kim chcesz mieszkać? Nie wiedział.

              Nie rozumiał, dlaczego ze sobą walczą. Robili to, odkąd pamiętał.

              Najpierw tylko w domu, nocami. Potem przy nim i w dzień. A teraz wszędzie: przy dziadkach, na ulicy. Nawet przy sąsiadkach...

              Tego wieczoru, kiedy mama wyszła ze swoją torebką, a tata dziwnie się uśmiechnął, Jonasz nie podejrzewał, że ta awantura będzie ostatnia. Wcale nie zapowiadała się na najstraszniejszą ze wszystkich.

              Zwinął się w kłębek na łóżku, naciągnął kołdrę na głowę i uzbroił się w cierpliwość. Nie wiedział już, czego się boi. Na pewno nie ciemności. Od dawna było mu wszystko jedno. Chciał tylko, żeby przestali hałasować.

              - Jezu! Znów wysadziłeś korki! - usłyszał napastliwy głos mamy. -               Myślisz, że nie wiem, że to twoja sprawka? Liczysz, że nie zadzwonię do twojej mamusi? Wypierdalaj do niej, na Kinową! Co tutaj jeszcze robisz?

              Ojciec odparł coś cicho. Jonasz nie dosłyszał słów. Potem znów dobiegł go krzyk mamy, okraszony szyderczym śmiechem, który zwiastował atak furii.

              - A co by było, gdybym uderzyła cię tym nożem? Powiedziałabym, że mnie zaatakowałeś. Zabiłabym cię...

              Jonasz chwycił poduszkę, zwinął ją w monstrualny precel i przyłożył do uszu. Na suficie fruwały zajączki. Zajął się ich liczeniem. Nie wiedział, kiedy zasnął.

              Obudził się gwałtownie, przerażony złowrogą ciszą - jak wartownik, który zaspał na swojej zmianie. Odrzucił kołdrę, wyszedł ze swojego pokoju i ruszył korytarzykiem do toalety. Zatrzymał się, bo w kuchni dostrzegł ojca. Stał przy zlewozmywaku. Szorował coś zawzięcie.

              - Będziemy musieli radzić sobie sami, synu - rzekł i podał dziecku młotek.

              Obuch był zimny. Trzonek miejscami ociekał pianą z mydła. Jonasz posłusznie chwycił za ścierkę zawieszoną na uchwycie od piekarnika. Wytarł narzędzie, a potem schował je do szuflady, którą otworzył ojciec.

              - Mama śpi? - zapytał i pochylił głowę, zaskoczony swoją nieoczekiwaną odwagą.

              Znał odpowiedź, ale tak bardzo pragnął kłamstwa.

              - Czasami ludzie odchodzą bez słowa i nikt nie wie dlaczego - odparł ojciec, chwytając koc.

              Przykrył czarny kształt ukryty za fotelami, które ustawiono oparciami do drzwi niczym front barykady.

              - Idę zapalić - dodał, wkładając kurtkę.

              Syn grzecznie skinął głową. Tata nie palił przy dzieciach. Nie pozwalał też mamie ani dziadkowi.

              - Kładź się spać.

              Kiedy Jonasz obejrzał się na fotele, ojciec chwycił go za ramiona. Ścisnął, aż zabolało.

              - Ostrzegałem cię. Przygotowywaliśmy się do tego dnia, pamiętasz? Ona była słaba.

              Jonasz się zgarbił. Czuł, że chce mu się siku, ale wstydził się powiedzieć.

              - Jestem z ciebie dumny - kontynuował ojciec. - Nie mażesz się jak baba.

              Poklepał syna po głowie i pchnął do małego pokoju.

              Jonasz czuł, że dłużej nie wytrzyma i popuści, więc biegiem wskoczył pod kołdrę. Z ulgą oddał mocz na łóżko. Leżenie w parującej, gorącej jamie sprawiało mu przyjemność za każdym razem, kiedy rodzice się kłócili. Ale potem robiło się zimno, Jonasz czuł swój smród i straszliwie się bał, że wszyscy się dowiedzą, jakim jest mazgajem. Mama nigdy go nie wydała.

              Zmieniała pościel, prała piżamę i kładła na materac czystą folię. Jak będzie teraz? Co zrobi ojciec, gdy odkryje, że jego syn zlał się w łóżko?

              Drzwi wejściowe trzasnęły. Zapadła cisza.

              Jonasz leżał jeszcze chwilę bez ruchu. Kiedy miał już pewność, że ojciec wyszedł, ruszył do barykady i sprawnie jak małpka wspiął się na fotele.

              Uchylił koc.

              Mama leżała na plecach. Oczy miała otwarte, usta lekko rozchylone, a na jej szyi leżał klucz. Nie ruszała się. Była zimna jak lalka.

              - Śpisz? - wyszeptał i nieoczekiwanie się rozpłakał, bo dotarło do niego, że już nigdy więcej jej nie usłyszy.

              Ojciec miał rację. Odeszła.

              Im dłużej płakał, tym bardziej się bał, że tata wróci i go skrzyczy, ale nie potrafił przestać. Był mięczakiem. Zawsze nim był. Wył z całych sił i zdawało mu się, że trwa to wieczność, ale nikogo to nie obchodziło. Tak samo jak nikt nie usłyszał maminego wołania o pomoc.

              Pomyślał, że jeśli się do niej przytuli - ożywi ją lub umrze jak ona. W tej chwili niczego innego nie pragnął bardziej. Wkomponował się w zwłoki matki, nasunął koc na głowę i poczuł ulgę. Zasnął.

             

***

Policjanci, którzy nad ranem przybyli na miejsce zdarzenia, sądzili początkowo, że chłopiec również nie żyje, bo twarz i piżamę miał w zakrzepłej krwi, a temperatura jego ciała spadła do 35 stopni. Z trudem go obudzili.

              Jonasz nie płakał, nie wydał z siebie nawet jednego dźwięku. Ukrył się w ciszy, do której nikt poza nim samym nie miał dostępu.

              Poddawano go licznym badaniom, przesłuchiwały go różne konsylia.

              Eksperci orzekli, że wyparł traumatyczne wydarzenia z pamięci i zamilkł ponieważ mówienie o tym byłoby zbyt trudne.

              Ale i oni się mylili. Jonasz nie zapomniał.

Dzień pierwszy

28 stycznia 2021 (czwartek)

              Kryminaliści na ogół bywają dość tępi i zdumiewająco do siebie podobni.

              Większość nie grzeszy inteligencją ani pomysłowością, a interesujący stają się dopiero dzięki swoim przestępstwom. Żaden nie wierzy, że zostanie złapany.

              Więzień, którego dziś badał Hubert Meyer, nie odbiegał od tych norm. Gdyby nie siedział w celi ze Sławomirem Sroką - podejrzanym do ostatniej sprawy, przy której Hubert pracował - i nie zgodził się na niego donosić, profiler nie poświęciłby mu nawet pół minuty uwagi. Obiecał jednak prokurator Rudy, że sprawy przypilnuje.

              Ale cały dzień był na nią wściekły, bo zostawiła go z tym klopsem samego.

              Za nic i nikomu nie przyznałby się, że przyjechał do Warszawy tylko ze względu na nią. Kiedy zadzwoniła, liczył na zaproszenie na obiad albo chociaż kawę. Tymczasem prokuratorka nie stawiła się w zakładzie ani nie odebrała żadnego z jego telefonów.

              Meyer z ulgą opuszczał areszt i wydostał się na Makowiecką. Włączył telefon, odsłuchał wiadomości.

              Rudy tłumaczyła absencję przedłużającą się naradą i zapraszała go na kolację.

              Wcześniej Warszawa zdawała mu się depresyjna, ale teraz, choć zapadał już zmierzch, śnieg czynił ją czystą i optymistyczną. Uśmiechnął się do siebie i ruszył do kiosku, by uzupełnić braki w paczce z papierosami.

              Jezdnia była pusta. Do przejścia trzeba było nadrobić z pół kilometra, więc Hubert, nie namyślając się, skrócił sobie drogę. Kiedy przebiegał w niedozwolonym miejscu, z bramy więzienia wychyliła się niebieska skoda.

              Kierowca mógł go wyminąć bez trudu. Zamiast tego otrąbił go gniewnie.

              Zatrzymał się na środku jezdni. Hubert wiadomym palcem przekazał mu międzynarodowe pozdrowienie gniewnych i jak gdyby nigdy nic kontynuował swój przemarsz po fajki. Gość ze skody miał jednak chęć na solówkę.

              Zostawił samochód i doskoczył do profilera, wrzeszcząc:

              - Jak łazisz, dziadu!

              Hubert odwracał się powoli, gotów przywalić facetowi z główki, lecz młodzian nagle pochylił ramiona i odpuścił, jakby zeszło z niego powietrze.

              To całkiem zbiło psychologa z pantałyku.

              - Inspektorze, sorry... Nie poznałem.

              Meyer zmarszczył brwi i na wszelki wypadek wydmuchał nadmiar mocy ustami. Dopiero wtedy się odezwał.

              - Masz wóz na środkowym pasie, synu. I drzwi otwarte od strony kierowcy.

              Okularnik karnie ruszył po swój samochód. Wjechał nim na chodnik.

              W tym czasie Hubert zdążył wypalić półtora papierosa. Liczył, że furiat odjedzie, a on znów będzie mógł ciąć jezdnię na skuśkę, bo zaparkował dopiero na Grejpfrutowej. Niestety, tamten znów do niego podszedł. Tym razem z uniżonym wyrazem twarzy i chętny do rozmowy.

              - Przestraszyłem ci kobietę. - Meyer niechętnie skierował się do przejścia.               - Przeproś ją od dziada.

              - To moja matka - burknął w odpowiedzi tamten. - Nie pamiętasz mnie?

              Psycholog nie odwrócił się. Nie podobało mu się, że gość, którego nie zna, zwraca się do niego per ,,ty".

              - Chodziłem na twoje zajęcia na SWPS-ie. Kacper Dragan - przedstawił się.

              Hubert pragnął pozbyć się natręta, ale okularnik go wyprzedził i zaszedł mu drogę.

              - Poważnie mnie nie pamiętasz? Dostałem u ciebie pięć z zaliczenia.

              - Kryminalistyka czy profilowanie?

              - Resocjalizacja.

              - To były tylko trzy wykłady - przypomniał sobie Hubert. - Napisali, że gościnne, ale tak naprawdę to było zastępstwo. Rektor zachorował, a ja byłem akurat w stolicy. Nie pamiętam cię. Przykro mi.

              - Za to ja pamiętam każde słowo - zapewnił Dragan. - Do dziś niektóre złote myśli dźwięczą mi w uszach.

              Hubert nie wiedział: śmiać się czy przyłożyć mu za kpinę. A może jednak podziękować?

              - Fajnie, że złote myśli się podobały - odezwał się po namyśle. - Bo dostałbym wpierdol za łażenie po jezdni.

              Dragan pochylił głowę. Kiedy ją podniósł, twarz wykrzywiał mu nieprzyjemny grymas. Hubertowi aż ciary przeszły po plecach.

              - Piliśmy razem w Harendzie - stwierdził z wyrzutem były student. - Też ci umknęło?

              - Nawet nie wiem, gdzie to jest.

              Przyśpieszył. Był zdecydowany iść choćby kilometr, byle oddalić się od tego męczyduszy.

              - Taksówkarz wiedział. Po twoim wystąpieniu poszliśmy całą grupą na wódkę. Czuliśmy się wyróżnieni. Na pozostałe zajęcia nikt nie dotarł. Dałeś się namówić, chociaż podobno nie praktykujesz zacieśniania więzi ze studentami.

              - Nie praktykuję - potwierdził Meyer i zacisnął pięść ale nie wyjął jej z kieszeni. - Pewnie też dlatego tak mało z tej imprezy pamiętam. Liczyłeś na coś więcej?

              - Mówiłeś, że twarzy ofiar się nie zapomina. Tak jak miejsc odnalezienia zwłok. Kiedyś, w jakimś wywiadzie, chwaliłeś się, że mógłbyś zrobić mroczny przewodnik.

              Hubert zatrzymał się. Miał już dość tej chłosty. Nie lubił, gdy ktoś uważał go za własność, bo przeczytał jego książkę albo widział program, w którym wziął udział. Od dawna starał się nie pokazywać w mediach i nie zgadzał się komentować aktualnych wydarzeń. Skąd ten gość wiedział, że tutaj dzisiaj będę? - myślał gorączkowo.

              - Gdzie pochowano twoich bliskich?

              Strzał okazał się celny. Dragan zawiesił się na dłuższą chwilę.

              - Nie pochowano. Siostry nie znaleziono do dziś. Uczennica szkoły pielęgniarskiej. Moja matka wciąż czeka, aż ujawnisz miejsce ukrycia zwłok. Obiecałeś nam to.

              Zapadła cisza.

              - Nie pamiętam cię - powtórzył Hubert. - Musiałeś się bardzo zmienić.

              - Dorosłem. Kiedy byłeś u nas, miałem siedemnaście lat. Długo uważałem cię za guru. Właściwie od zawsze.

              - Duży błąd.

              Hubert z doświadczenia wiedział, że zachwyt psychofana przeistacza się w nienawiść, gdy ów orientuje się, że nie był wybrańcem. A kilka ciepłych słów idola to uprzejmości kierowane do wielu. W swojej karierze nie raz doświadczył gniewu zranionego wielbiciela. Był na to tylko jeden sposób. Przemilczeć.

              Tymczasem zdawało się, że lista pretensji toksycznego studenta nie ma końca. Meyera aż skręcało z irytacji i najchętniej odwróciłby się na pięcie i odszedł bez słowa. Po drugiej stronie ulicy dostrzegł jednak parkującą Werkę. Stanęła na zakazie i ruszyła wprost do bram więzienia. Nawet gdyby Hubert za nią pobiegł, nie dogoni jej. Wejdzie do środka, powiedzą jej, że już skończył czynności, i dopiero wtedy Rudy zadzwoni albo zacznie się rozglądać... Hubertowi byłoby nie na rękę rozminąć się dziś z Werką. Stał więc w miejscu i słuchał perory Dragana.

              - Wybrałem sobie zawód, który każdego dnia będzie mi przypominał, że ten sukinsyn uniknął odpowiedzialności. - Wskazał bramę zakładu. - On w końcu tutaj trafi. Tacy jak on nie przestają. A wtedy ja się dowiem. Pożałuje, że się urodził.

              - W którym oddziale pracujesz?

              - Siedzę w centralnym zarządzie. Nadzoruję warunkowych. Dziś byłem na cotygodniowym audycie. To czysty przypadek, że się spotkaliśmy - zapewnił skwapliwie.

              Zbyt skwapliwie. Hubert przyjrzał się mężczyźnie dokładniej. Było doprawdy imponujące, że w tak krótkim czasie udało mu się zdobyć stanowisko w centrali.

              - Ile masz lat?

              - Trzydzieści cztery. Wiem, że nie wyglądam. Niezły paradoks, bo duchowo oceniam się na sześćdziesiąt trzy.

              - Wiem coś o tym. - Profiler uśmiechnął się, a Dragan pierwszy raz odwzajemnił się tym samym. - Ciało wolniej się starzeje, pozostając w pozycji ,,uciekaj albo walcz". Ale to złudzenie. Dusza ma dosyć. Mimo to gratulacje. W twoim wieku wciąż byłem wychowawcą i nikt nie dawał za mnie pięciu groszy. - Meyer liczył, że komplement wystarczy, by utrzymać funkcjonariusza na dystans. - Twoja mam a się niecierpliwi - dodał i zaczął odchodzić.

              - Hubert! - Dragan szarpnął profilera, ale natychmiast zabrał rękę i włożył ją do kieszeni, bo Meyer zmierzył go zimnym spojrzeniem.

              Wpatrywali się chwilę w gęstniejący śnieg. Obaj wiedzieli, że dopiero teraz cienka czerwona linia została przekroczona.

              - Zrobiło się świątecznie - zauważył Dragan, jak gdyby nic nie zaszło. Okulary miał zaparowane. Nie było szans, by cokolwiek przez nie widział. - Szkoda, że Boże Narodzenie już było.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin