Mierzański Stanisław - Kim jesteś Czarny.pdf

(599 KB) Pobierz
Rozdział 1
Zielony Opel „Record", skręcając w Piękną, wjechał całym impetem w kałużę i opryskał
przechodniów. Szczupły mężczyzna w płaszczu z podniesionym kołnierzem uskoczył w bok. Jego szare
oczy musnęły samochód z widoczną niechęcią. Potem przeniósł wzrok na słup reklamowy. Zainteresował
go afisz jakiegoś filmu. Podszedł bliżej i spojrzał na zegarek. Dochodziło wpół do ósmej. „Gdybym się
pośpieszył — pomyślał — zdążyłbym jeszcze do »Śląska« na ostatni seans."
Wzruszył lekko ramionami i przyśpieszył kroku, ale w kierunku przeciwnym niż kino „Śląsk". Po paru
minutach wchodził już do dużego, białego gmachu w Alejach Ujazdowskich. Mimo późnej pory w wielu
oknach paliło się jeszcze światło. W tym domu w razie potrzeby praco​wano dwadzieścia cztery godziny
na dobę.
Mężczyzna zdjął w hallu płaszcz, przerzucił go przez ramię i zaczął wchodzić na szerokie schody.
W połowie pierwszego piętra ktoś zawołał, przechylając się przez balustradę:
— Majorze Wichurski!
Idący zatrzymał się i spojrzał w górę.
— Co tam?
— Pułkownik szukał was przed chwilą. Ma, zdaje się, jakąś pilną sprawę.
— O tej porze?
Wichurski skrzywił się. Miał własne pilne sprawy, które czekały na niego w teczkach.
Czego może chcieć pułkownik? — zastanawiał się, otwie​rając drzwi sekretariatu szefa wydziału.
Postanowił nagle, że nie wyjedzie z Warszawy, zanim nie dokończy rozpoczętej roboty. Dosyć jej się
nazbierało podczas jego urlopu. W sekretariacie siedział oficer dyżurny, młody porucz​nik, który na widok
wchodzącego uniósł się z krzesła i po​wiedział z zadowoleniem:
— Dobrze, że jesteście, towarzyszu majorze. Właśnie miałem...
— Wiem — przerwał niecierpliwie Wichurski. — Jest? — wskazał na drzwi, obite ciemną
skórą.
— Czeka na was od pół godziny.
Porucznik był trochę urażony. Nie lubił, gdy mu ktoś przerywał.
Major uchylił drzwi.
— Można, pułkowniku? — spytał oficjalnym tonem i nie czekając na przyzwolenie, wszedł do
gabinetu. — Chciałeś coś? — rzucił, sięgając do pudełka „Waweli", leżącego na biurku. — Słuchaj,
Marian, uprzedzam cię, że nie ruszę się z Warszawy, zanim nie zakończę sprawy Szczecina... Słyszysz? —
spojrzał na niego z wyrzutem.
— Owszem — odparł uprzejmie pułkownik Sołecki.
Kiedy milczenie zaczęło się przedłużać, major poprawił się w fotelu i zmienił ton.
— Coś ważnego? — spytał ze źle ukrytym zaintereso​waniem.
Sołecki uśmiechnął się nieznacznie. Na to właśnie cze​kał.
— Widzisz, Rysiu — zaczął z namysłem, jakby dobie​rając słów. — Jest taka rzecz... Chciałbym z
tobą omówić informację, którą dostaliśmy przedwczoraj z wydziału czwartego. Sprawę Szczecina
doprowadziłeś przecież w za​sadzie do końca. Za kilka dni możemy ją już przekazać do śledczego. Ja
wiem, że ty nie lubisz odrywania od pra​cy, zwłaszcza w końcowej fazie...
— Dobrze, że o tym wiesz — mruknął Wichurski zgryź​liwie.
— Mimo to — ciągnął tamten dalej — chciałbym ci po​wierzyć nową sprawę. Zwłaszcza że zarówno
źródło otrzy​manej informacji, jak i jej charakter wymagają, abyśmy się tym niezwłocznie zajęli.
— Może nareszcie powiesz, o co chodzi?
— Chodzi o cynk. Wydział czwarty uzyskał wiadomość, że ze Śląska do Niemiec zachodnich
przekazywane są dane o naszym przemyśle cynkowym. Oczywiście, musimy to sprawdzić. „Czwórka"
wie, że źródło informacji jest ra​czej pewne. Nie zna jednak, niestety, żadnych bliższych szczegółów.
Sprawa jest trochę drętwa, jak widzisz.
— Więc ty chcesz, żebym pojechał na Śląsk — stwier​dził raczej, niż zapytał Wichurski. — Sam?
— Nie. Sądzę, że trzeba będzie stworzyć grupę, do któ​rej już sam sobie dobierzesz ludzi. Potrzebny
będzie rów​nież specjalista. Myślę tutaj przede wszystkim o tym me​talowcu z twojej sekcji... no, jakże on
się nazywa?
— Nowakowski. Ale jakimi danymi jeszcze dysponuje​my? Czy „czwórka"...
— Nie! — przerwał Sołecki. — Nic więcej w „czwórce" już nie wiedzą, prócz tego — wyjął z
szuflady i położył przed majorem niewielką kartkę. — Czytaj.
Major przebiegł wzrokiem kilka zaledwie zapisanych li​nijek.
— Tak — mruknął. — Rzeczywiście, jest tego niezbyt wiele. Żadnego punktu zaczepienia.
Milczeli chwilę. Za oknami wciąż siąpił drobny, kwiet​niowy deszcz, w sąsiednim pokoju porucznik
rozmawiał z kimś przez telefon. Światło lampy z zielonym kloszem, stojącej na biurku, padało na papier,
którego skąpa treść tak zainteresowała obu oficerów kontrwywiadu.
Wreszcie Sołecki sięgnął po papierosa i zapytał:
— Orientujesz się trochę w tej branży?
— A wiesz, że tak! — odparł major z półuśmiechem. — Był czas, że zajmowałem się cynkiem.
Pamiętasz może aferę „R-5"? Przecież ten facet zaczynał właśnie od cynku.
Pułkownik potwierdził ruchem głowy. „R-5".,. Ileż on im krwi napsuł, zanim rozszyfrowali te
wszystkie skompli​kowane powiązania i kontakty.
— Zarobiłeś na tym kulę w płuca — rzekł cicho.
Wichurski wzruszył ramionami.
— Stare dzieje. Ale coś niecoś o cynku wówczas się do​wiedziałem. Oczywiście, nie chcesz mnie
chyba wysłać jako specjalistę?
— Nie, skądże. Wystarczy, że w twojej grupie będzie jeden człowiek, który dobrze się na tym zna.
Sądzę, że... — urwał.
Major spojrzał na niego pytająco. Ale Sołecki nie powie​dział, co i o czym sądzi, gdyż do drzwi lekko
zapukano.
— Proszę — rzucił niecierpliwie.
Na progu stanął jeden z pracowników wydziału szyfrów.
— Co tam macie?
— „Czwórka" przekazała do nas szyfrówkę, obywatelu pułkowniku. Daliście polecenie, aby wam
dostarczać na​tychmiast wszystkie materiały, które mają związek z cyn​kiem. To, zdaje się, do tego należy.
Pułkownik wziął podaną mu kartkę i szybko przebiegł oczami treść, po czym wzruszył ramionami ze
zdziwie​niem.
— Dobrze, dziękuję. Wszystkie tego rodzaju informacje przekazujcie w dalszym ciągu bezpośrednio
do mnie.
Pracownik „szyfrów" wyszedł.
— I co ty na to? — spytał szef wydziału, kiedy Wichur​ski, zapoznał się z treścią przyniesionej kartki.
— To nie ma żadnego sensu. Po co oni szyfrują adresy hut? Można je przecież znaleźć w każdej
książce telefo​nicznej.
— Tak. Sądzę, że są tu dwie możliwości. Albo na Śląsku siedzi facet, który chce się wykazać jakąś
robotą i przeka​zuje w tej chwili bzdury bez znaczenia...
— Widocznie go przycisnęli. Wiesz, jak to jest. Mówi się człowiekowi: nic nie robisz, za co ci
płacimy, i tak dalej.
— Możliwe. Może to mieć też zupełnie inne znaczenie.
— Myślisz, że jest podwójnie szyfrowane?
— Decydować może układ adresów lub ich kolejność. Ostatnia w tej kolejności — to huta
„Nadzieja". Co byś powiedział na to, że gość właśnie teraz nią się interesuje?
— Ostatnia albo pierwsza, albo żadna z nich. Może to być również potwierdzenie otrzymanego
zadania. Właści​wie, to wiemy w tej chwili tyle samo, co pół godziny temu.
Sołecki potrząsnął głową.
— Pamiętaj, że jest to już drugi sygnał w ciągu trzech dni. Wprawdzie treść szyfru nie ma dla nas w
tej chwili żadnego znaczenia, ale sam fakt, że został nadany, po​twierdza informację „czwórki".
Sam teraz widzisz, że trzeba jak najprędzej organizować grupę i wyjeżdżać na Śląsk.
— Jaki kryptonim?
— „C 4" — rzekł pułkownik i położył przed Wichurskim teczkę, do której włożył obie kartki z
wydziału szyfrów.
*
Dochodziła północ. Major Wichurski odsunął filiżankę z na wpół wypitą kawą i odkaszlnął. Dym z
papierosów wisiał w pokoju jak gęsta, szara chmura. Wichurski wstał, otworzył szeroko okno i przez
parę minut wdychał wil​gotne, deszczem przesiąknięte powietrze.
Rozbolała go głowa. Od dwóch godzin bezskutecznie usiłował rozwiązać zagadkę tajemniczych
szyfrów z adre​sami hut cynkowych. Co miały oznaczać? Kto je wysłał? Po co? Do kogo? Oczywiście,
tego nie rozwiąże dzisiejszej nocy. Ani on, ani wydział szyfrów, do którego zwrócił się z prośbą o
pomoc. Zresztą — kto wie?
Wyszedł ze swego pokoju, zamykając go na klucz, skręcił w stronę schodów i szybkim krokiem, aby
rozprostować kości, wbiegł na trzecie piętro. Tutaj, mimo później pory, pracowała jeszcze „szyfrówka".
W małym pokoiku, oświetlonym tylko lampą stojącą na biurku, dwóch pracowników wydziału toczyło
o coś zawzięty spór. Na widok wchodzącego umilkli, a jeden po​wiedział z nutą zniechęcenia w głosie:
— Jeszcze nic, towarzyszu majorze... Nie wybrnęliśmy z tego.
Wichurski opadł na stojący w kącie fotel, westchnął i odparł:
— Wcale nie wymagam, abyście to zrobili już dziś.
Widać było jednak, że jest odrobinę rozczarowany.
Starszy z pracowników — niski, przygarbiony, o łysej czaszce i zmęczonych, przekrwionych
oczach — rzucił jakby od niechcenia:
— Pamiętam jedną taką sprawę, w której dwóch agen​tów wywiadu wojskowego przekazywało sobie
wzajemnie same tylko adresy różnych instytucji.
Major spojrzał na niego z nagłym zainteresowaniem.
— Rozwiązaliście to?
— Tak. To było proste. Przedostatni adres oznaczał zawsze miejsce następnego ich spotkania.
Wpadliśmy na to szybko. Ale tutaj... W poprzedniej informacji nie było żadnych adresów, więc to chyba
nie to.
— Ja pamiętam szyfry, w których adres oznaczał na​zwisko spalonego agenta albo kilku agentów —
zauważył drugi pracownik. — Posługiwanie się adresami to bardzo znany sposób przekazywania
informacji, powiedziałbym nawet: oklepany. Dlatego... — urwał i uśmiechnął się z za​żenowaniem. —
Dlatego właśnie spieraliśmy się przed chwilą. Bo...
— Uważam — rzekł cierpko starszy pracownik — że należy poczekać kilka dni. Jeżeli nadejdzie
jeszcze jedna wiadomość, może zestawienie tych trzech pomoże nam w rozwiązaniu zagadki.
— Czekaniem nic nie załatwisz — mruknął tamten.
— No, więc próbuj! — żachnął się łysy. — Ja na dziś mam już dosyć. Północ minęła.
Wstał zza biurka, zamknął z hałasem szufladę i zaczął ostentacyjnie składać rozrzucone papiery. Już
czwarty dzień wychodził z Centrali o tej godzinie. Był starym fachowcem i świetnym pracownikiem, ale
jego słabe zdro​wie nie wytrzymywało ostatnio nawału roboty. Pomyślał przelotnie, że trzeba będzie
chyba wziąć wreszcie zaległy urlop.
*
W gabinecie Wichurskiego czterej mężczyźni i jedna ko​bieta od paru godzin omawiali wyjątkowo
trudne zadania, postawione im przez szefa wydziału.
— Brak punktu zaczepienia — powtórzył Wichurski dwukrotnie.
To była podstawowa trudność, o którą się potykali co chwila, kiedy któryś rzucał coraz to nowe
koncepcje.
— Nie mamy wyjścia na ich bazę — stwierdził kapitan Zientara, pracownik „trójki". Od szeregu lat
tkwił po uszy w przemyśle i Wichurski bardzo sobie cenił jego obecność w grupie. O kapitanie mówiono
w Centrali, że nigdy nie zawodzi.
— Właśnie dlatego — rzekł major — problem środo​wiska, z którego mógł być zwerbowany
agent czy też agenci, musimy na razie odłożyć na dalszy plan.
— Majorze, jak uzgadniamy kontakty? Wy jedziecie jako inspektor Najwyższej Izby Kontroli i
będziecie przez pewien czas osobą występującą, że tak powiem, oficjalnie. Ale to nam może trochę
utrudnić współpracę z wami.
— Kontakty omówimy szczegółowo dopiero po zatwier​dzeniu planu przez pułkownika — odparł
Wichurski po chwili namysłu. Sam jeszcze w tej chwili dokładnie nie wiedział, jak grupa będzie się
wzajemnie porozumiewać.
Porucznik Ewa Jasińska podniosła na mówiącego swoje j ładne, ciemnoniebieskie oczy i lekki
uśmiech przewinął jej się przez wargi.
— Nie możemy się przecież ograniczyć jedynie do gma​chu służby bezpieczeństwa — zauważyła. —
A z drugiej strony, niemożliwe jest w tej chwili ustalenie żadnych konkretnych form
kontaktowania się, bo po prostu nie wiemy: kiedy, kogo i gdzie będziemy szukać.
— Wiatru w polu — mruknął porucznik Nowakowski, przeciągając się w fotelu ze znużeniem.
Zientara obrzucił go karcącym spojrzeniem.
— Aby cię ten wiatr solidnie nie oziębił — powiedział surowo. — Towarzyszu majorze, wydaje mi
się, że Jasiń​ska ma rację. O kontaktach możemy przecież mówić tam, na Śląsku, jak sytuacja się trochę
wyjaśni. A zwłaszcza, jak będziemy wszyscy zorientowani w obecnym systemie pracy hut cynkowych.
Moim zdaniem, trzeba zwrócić specjalną uwagę na tajną kancelarię dyrektora i na obieg dokumentacji.
Tutaj może się kryć źródło, z którego czer​pane są informacje. Wiemy wszyscy o tym, że...
— Oho, Zientara zaczyna referat — szepnął Nowakow​ski, przechylając się z krzesłem w stronę Ewy.
— Masz papierosa?
Podała mu otwarte pudełko „Grunwaldów".
— Eee... — skrzywił się. — Takie siano. I gryzie, i za​ciągnąć się nie można przyzwoicie.
— Major pali mocne, weź od niego. A w ogóle, nie prze​szkadzaj.
— Siedziałem ostatnio przy kilku sprawach, które wy​dział śledczy skierował już do prokuratury —
mówił dalej kapitan Zientara. — Bałagan w obiegu dokumentacji, wy​dawanie na parę dni dokumentów,
które w tym samym dniu powinny wrócić do szafy pancernej, a nawet — co już jest zupełnym skandalem
— wyrzucanie do kosza kalki maszynowej, to wszystko stwarza idealne warunki do ujawniania tajemnicy
państwowej.
Porucznik Skowroński — wysoki, przystojny brunet — ziewnął dyskretnie i spojrzał na zegarek.
— Proponuję, majorze — ciągnął Zientara — aby jedną z pierwszych naszych czynności po
przyjeździe było dokładne przyjrzenie się sprawom.
— Jak to sobie wyobrażacie w praktyce?
— Oczywiście, nie my sami. I nie za pośrednictwem inspektorów kontroli resortowej. Ale...
— Jest przecież wśród nas inspektor NIK-u, z szeroki​mi uprawnieniami — rzucił Nowakowski.
Wichurski uśmiechnął się kątami ust.
— Ale — mówił kapitan, niezadowolony, że mu prze​rwano — do tej roli trzeba wykorzystać tylko i
wyłącznie terenową służbę bezpieczeństwa i jej poufne informacje.
— Materiały — dodał major. — Z okresu co najmniej jednego roku. Sądzę, kapitanie, że to wy się
zajmiecie ana​lizą tych materiałów. Odpowiada wam to?
— Owszem — odparł Zientara z nie tajonym zadowole​niem. — Mam w tej dziedzinie trochę
doświadczenia.
— Ewa — Wichurski spojrzał na nią przelotnie, a w je​go oczach zabłysła jakaś iskierka — jako
doświadczony prawnik i dobry psycholog, obdarzona, jak wiemy, dużą intuicją...
— Oho! — mruknął znowu Nowakowski i umilkł spe​szony, bo major obrzucił go krótkim, ostrym
spojrzeniem.
— Ewa zajmie się prawdopodobnie inwigilacją. To najczulsza strona naszego zadania. I
najtrudniejsza.
Jasińska uśmiechnęła się lekko. Nie obawiała się trud​nego zadania. Pracując od ośmiu lat w
kontrwywiadzie, dostawała już niejednokrotnie podobne polecenia. Poza tym pociągała ją współpraca z
Wichurskim.
Ze współpracy takiej cieszyłby się niejeden pracownik Centrali. Partyzant Armii Ludowej, oficer
oddziałów zwiadowczych I Armii, odznaczony dwukrotnie Krzyżem Grunwaldu, a później Orderem
Odrodzenia Polski... Po​dziwiano go, szanowano, zazdroszczono.
Po wyjściu z wojska, mimo trudnej i absorbującej pracy w Centrali, Wichurski potrafił jednak
skończyć wyższe studia prawnicze. I to również wzbudzało szacunek.
— Poruczniku Skowroński — zwrócił się z kolei do przystojnego bruneta. — Do was będzie
należała łączność pomiędzy naszą grupą a Warszawą i współdziałanie z ko​mórkami pomocniczymi.
Zwłaszcza z „szyframi" i z „czwór​ką".
— A na miejscu?
— Na Śląsku? Będziecie w czasie całej naszej akcji pra​cować w Wojewódzkim Urzędzie
Bezpieczeństwa. Nie wi​dzę tu, niestety, dla was nic specjalnie atrakcyjnego — uśmiechnął się. —
Ciągłe, systematyczne utrzymywanie kontaktów pomiędzy nami a Centralą i między pracownikami
grupy. Organizowanie, w razie potrzeby, pomocy ze strony służby bezpieczeństwa, a nawet milicji. Cóż
jesz​cze... Właściwie, to przede wszystkim koncentrowanie w waszym ręku wyników akcji.
— A ja? — spytał Nowakowski, gasząc papierosa.
— Wy? Metalowiec, specjalista od cynku — i jeszcze pytacie? Fachowa pomoc, ocena i tak dalej.
Sami wiecie. W razie potrzeby, również pomoc dla Ewy.
— Cała przyjemność po mojej stronie — rzekł porucz​nik szeptem, a głośno odparł: — Oczywiście,
towarzyszu majorze.
*
Pociąg pośpieszny do Katowic ruszył z Dworca Głów​nego. Jakiś spóźniony pasażer, gwałtownie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin