Alfred Szklarski - Tomek na Alasce.doc

(1202 KB) Pobierz

Alfred Szklarski

 

 

 

Tomek na Alasce

 

 

Współautor

Maciej J. Dudziak

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Alfredowi Szklarskiemu

za etnograficzną inspirację,

Profesorowi Wojtkowi Burszcie

za antropologiczną czułość świata...

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Śmiertelna ucieczka

 

Już drugi dzień gdzieś od masywu McKinleya[1] wiatr zacinał lodowatymi podmuchami. Nabierał rozpędu, przynosząc pierwsze, z początku nieduże, a potem coraz obfitsze opady śniegu. W pozbawionych roślinności wyższych partiach gór jego mocy nie poskramiała żadna naturalna przeszkoda, ale niżej, w lesistych ostępach dolin, był już jedynie szeptem - odbiciem zmagających się ze sobą gdzieś tam wysoko burz i huraganów.

Powietrze powoli nieruchomiało. Temperatura gwałtownie spadła, ścinając wszystkie okoliczne potoki, strumienie i rzeki warstwą lodu. Dzień stawał się coraz krótszy, ustępował z wolna coraz natarczywiej wkraczającej nocy. Niedźwiedź brunatny[2] już dawno skrył się w ziemnych wykrotach, skalnych jamach i jaskiniach, by zapaść w zimowy letarg; zawsze ruchliwe bobry zniknęły gdzieś, przyczajone w cichych żeremiach; coraz rzadziej można też było dojrzeć majestatycznie kroczącego łosia. Tu
i tam przemknął ubielony zimowym futrem wilk.

Zima zaciskała w okowach mrozu mieszkańców surowej, polarnej krainy. Nastawał czas wyczekiwania na wiosenne ocieplenie. Ludzie, którzy z rzadka zamieszkiwali ten mało gościnny kraj, jakby w obawie przed nieuchronną tutaj samotnością, już tylko z konieczności oddalali się poza znane sobie ścieżki; nawet zwierzęta trzymały się swoich stad.

Tym bardziej dziwna musiała się wydawać samotna postać krocząca łożyskiem zamarzniętego potoku, który leniwie płynął pod grubą warstwą lodu. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, ów tajemniczy człowiek posuwa się ostatkiem sił: jego ruchy z każdym krokiem stawały się coraz wolniejsze. Jednak mimo zmęczenia nie przystawał. Potykając się coraz częściej o nierówności terenu, szedł wytrwale dalej.

Właśnie minął zakole potoku, który gwałtownie skręcał w prawo, i przybliżył się do stromego brzegu. Przystanął na chwilę, oparł plecy o pochylony pień drzewa. Na moment zsunął skórzany kaptur, pozostając jedynie w bobrowej czapie. Promień bladego słońca padł na jego wymizerowaną, pokrytą jasnym zarostem twarz. Na oko mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat, jednak długa, wyczerpująca droga odcisnęła na nim piętno. Blade skrawki policzków ponad górną granicą zarostu, ciemnosine plamy wokół oczu... - był śmiertelnie zmęczony. Co jakiś czas, charcząc niczym ranne zwierzę, wyrzucał z ust kłęby białej pary. Skórzana kurtka zapięta na piersiach raz po raz unosiła się w nierównym tempie. Mężczyzna znów przykrył głowę kapturem. Wysunął szybko dłoń ze skórzanej rękawicy, chowając na chwilę pod ciepłą czapę z bobrowego futra - czoło miał pokryte gorącym potem. Otago wierzchem dłoni. Pozostawione na gęstym futrze kropelki natychmiast zmieniły się w drobne bryłki lodu.

Rozejrzał się wokół. Dolina była zawalona śniegiem. Drzewa - ponure i tajemnicze - wyglądały teraz niczym indiańskie totemy. Przysiadły pod śnieżną nawałą, która zakrywszy wszelkie pomniejsze krzewy, wykroty i nierówności terenu, sprawiła, na powierzchni można było dostrzec jedynie bezkresną białą przestrzeń.

Mężczyzna odwrócił głowę i trwożnie spoglądał w kierunku nieregularnie wydeptanej przez jego własne rakiety śnieżne[3] ścieżki. Przez chwilę wpatrywał się
w swoje ślady, niknące za skalnym załomem. Nasłuchiwał...

Było cicho. Jednak w powietrzu wyczuwało...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin