Maciej Siembieda - Gambit.doc

(1587 KB) Pobierz

Maciej Siembieda

 

 

 

Gambit

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Kasi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

listopad 1966 roku

 

Wiedział, jak to się odbędzie.

Przewidywał tę scenę setki razy. Śniła mu się, nieustannie była obecna w jego wyobraźni, więc zamykał oczy i potrafił odtworzyć każdy detal tego, co musi nastąpić.

Z pewnością będzie ich dwóch. Dwóch mężczyzn bez właściwości. Ani wysokich, ani niskich, ani krępych, ani szczupłych, o bezbarwnych oczach i twarzach, do których nie da się dopasować rysopisu. Tanie krajowe płaszcze, popelinowe koszule o nieokreślonym kolorze, wypchane na kolanach spodnie z elany, zakurzone wojskowe półbuty.

Dwóch smutnych panów. Ile razy słyszał to określenie? Koledzy z biura wrocławskiego Motozbytu najczęściej używali je w żartach. Brzmiała w nich wtedy złowieszcza nuta. „Nie mów źle o Gomułce, bo się zainteresują tobą smutni panowie”. „Śmiej się, śmiej z politycznych dowcipów, zobaczymy, czy smutni panowie też będą mieć poczucie humoru”. „Myślisz o wycieczce do Paryża? Chyba chcesz się spotkać ze smutnymi panami”.

Reagował na te stwierdzenia bezradnym uśmiechem, chociaż wszystko w nim drżało. Nikt z kolegów nie mógł nawet przypuszczać, że jeśli smutni panowie rzeczywiście pojawią się w biurze, to właśnie z jego powodu. Że władze PRL-u nigdy nie wybaczą zniewagi, jaką jego brat rzucił im w twarz. Zniewagi, za którą teraz on będzie musiał zapłacić. Prędzej czy później. Czekał na nich codziennie od dwudziestu jeden lat.

Weszli bez pukania i bez „dzień dobry”. Było ich dwóch. Dokładnie tacy, jak przewidział.

- Obywatel Jerzy Ostrowski? - rzucił ten z lewej, taksując twarze kilku inżynierów, zastygłe nad biurkami.

- Jestem - odpowiedział jak w szkole, zmienionym głosem. Serce podeszło mu do gardła.

- Pójdziecie z nami - stwierdził ten z lewej.

Koledzy jak na komendę wbili wzrok w rysunki, na których hamował prototyp warszawy 210; już startowała do produkcji, gdy wyprzedziła ją licencja włoskiego fiata.

- Mogę zabrać rzeczy? - spytał.

- Tylko palto - odrzekł tym razem ten z prawej.

Z biura wyszli bez słowa. Inżynier Ostrowski gorączkowo się zastanawiał, czy powiedzieć coś na pożegnanie, ale wszystko wydawało mu się głupie lub patetyczne.

Przed budynkiem czekała nowa czarna wołga. Ten z prawej otworzył tylne drzwi i władczym ruchem głowy wskazał Jerzemu kanapę obszerną jak przedwojenna sofa. Sam zajął przedni fotel pasażera. Ten z lewej usiadł za kierownicą, co chwilę kontrolnie zerkając w lusterko wsteczne. Mechanicy przechodzący przez dziedziniec Motozbytu wciskali głowy w ramiona i stawiali kołnierze waciaków, jakby nagle przypomnieli sobie o zimie. Nikt nie patrzył w stronę samochodu.

Kierowca uruchomił silnik. Jego warkot rozwiał resztkę wątpliwości. Jerzy znał ten dźwięk. Pod maską wołgi pracował potężny ośmiocylindrowy motor o pojemności pięć i pół litra. Montowano go tylko w jednej wersji GAZ-a 24; tej przeznaczonej dla rządu i służb bezpieczeństwa.

Ruszyli powoli w stronę szlabanu uniesionego przez funkcjonariusza straży przemysłowej. Kiedy opuszczali teren przedsiębiorstwa, wartownik poprawił uszankę z orzełkiem, trzasnął obcasami i zasalutował.

Wołga pokonała kilka ulic, wreszcie zawróciła w stronę Nadodrza. Wiozą mnie do więzienia na Klęczkowskiej, przemknęło Jerzemu przez głowę. Nagle jednak skręcili w Podwale. Ostro, aż zapiszczały opony. A więc nie więzienie.

Wcale go to nie uspokoiło. Zaskoczony, patrzył na domy na Krzykach, próbując zebrać myśli. Gdy znaleźli się na szosie wylotowej w kierunku Opola, odważył się zapytać:

- Czy mogą panowie powiedzieć, dokąd jedziemy?

Cisza. Nic. Jakby pytanie w ogóle nie padło. Poczuł się skrępowany. Chrząknął, a potem lekko pochylił się w stronę kierowcy.

- Gaźnik trochę się krztusi. Słyszy pan?

Dalej cisza.

- Pracuje nierówno - wyjaśnił, zwracając się do tego drugiego w poszukiwaniu potwierdzenia, ale tajniak ani drgnął.

- W tych radzieckich motorach, dwugardzielowych z oszczędzaczem - dokończył Jerzy jakby z obowiązku - trzeba często regulować gaźnik. Najlepiej... - urwał, widząc, że mówi w próżnię. Ludzie, którzy wieźli go w nieznane, milczeli jak roboty zaprogramowane tylko na wykonanie zadania.

Jerzy poczuł na plecach zimny pot.

Czego ja się spodziewam?, zganił się w duchu. Wyjaśnień? Koleżeńskiej pogawędki? Oni mają rozkazy. Zlikwidować i zatrzeć ślady. Przecież za to, co zrobił brat, nie wytoczą mi procesu po dwudziestu latach. Im chodzi o wyrównanie rachunków. Kula w tył głowy i do bezimiennego dołu. Tylko dlaczego jedziemy tak daleko za Wrocław? Pewnie mają jakieś swoje miejsce. Zwykłego grobu w lesie nie wykopią, bo ziemia zamarznięta na kość.

Tymczasem wołga wjechała do Siechnic, a widok kilkunastu mężczyzn przytupujących z zimna na przystanku PKS-u wywołał u Jerzego rozpaczliwy przebłysk optymizmu. Ludzie! Przecież w Motozbycie widzieli, jak go zabierają. Koledzy z biura, mechanicy na placu, wartownik. Skoro było tylu świadków, nie mogą go tak po prostu wywieźć i zastrzelić. Nie mogą, wmawiał sobie, ale lęk powrócił ze zdwojoną siłą. Pewnie pojawią się oficjalne zarzuty w sprawie brata, a on udowodni, że też jest winny, podejmując próbę ucieczki, podczas której zginie. Prasa odpowiednio to wszystko opisze, piętnując Włodzimierza i Jerzego Ostrowskich, potomków obszarników, z których pierwszy zhańbił ludowe państwo polskie, a drugi mu w tym pomagał. Po dwudziestu jeden latach został zdemaskowany i dosięgła go surowa ręka sprawiedliwości.

Teraz Jerzy drżał już jak w ataku febry. Wykorzystując moment, gdy tajniak przestał obserwować go w lusterku wstecznym i gapił się na coś za szybą, sięgnął do kieszonki marynarki, w której zawsze przechowywał tabletkę owiniętą w kawałek bibułki. Szybkim ruchem umieścił ją w ustach, ale nie miał ani grama śliny. Pokonał gorycz pigułki, którą udało mu się przełknąć dopiero po minucie. Obsesyjnie myślał o tym, co prasa napisze o jego śmierci. Redagował treść notatki, zastanawiając się, na której szpalcie zostanie zamieszczona. Nagłówek w „Gazecie Robotniczej”, który podsunęła mu wyobraźnia, był na początku bardzo wyraźnym obrazem, ale po paru chwilach zaczął tracić ostrość i kształt czcionek, wreszcie rozmył się jak farba spłukana strumieniem wody.

Głowa inżyniera Ostrowskiego opadła na piersi.

Ocknął się, gdy już świtało. Odczuwał lekki szum głowy jak zwykle po valium, ale wczorajszy lęk gdzieś zniknął. Blade słońce przebijało się przez ołowiane chmury, pokrywając pola sinym światłem. Krajobraz za oknem samochodu był coraz bardziej pofałdowany. Jerzy miał wrażenie, że rozpoznaje wzgórza, ale lęk natychmiast przepędził tę myśl, zastępując ją gorączkowymi pytaniami, dokąd i po co jechali przez całą noc. Tajniacy nadal milczeli. Od wczorajszego popołudnia nie zmieniło się nic poza tym, że twarz tego z prawej poszarzała od zmęczenia i jednodniowego zarostu.

- Za pozwoleniem - Jerzy chrząknął, pokonując suchość w gardle, która nie opuszczała go od momentu aresztowania. - Muszę... - Nie miał pojęcia, jak nazwać naturalną potrzebę organizmu.

Ale ten z prawej nie wymagał dodatkowych wyjaśnień. Ruszył podbródkiem, wskazując przydrożne pole, i kolega za kierownicą w tej samej sekundzie wrzucił jałowy bieg. Wołga gładko potoczyła się do krawędzi szosy i stanęła. Po wyłączeniu silnika zapanowała naprawdę gęsta cisza.

Ten z prawej tkwił nieruchomo w fotelu pasażera, więc Jerzy delikatnie spróbował otworzyć drzwi. Ani drgnęły.

- Nie tak prędko -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin