Gordon William Tajemnice Chinatown A5.doc

(1343 KB) Pobierz
Tajemnice Chinatown




William C. Gordon

Tajemnice Chinatown

 

 

Z angielskiego przełożyła: Małgorzata Grabowska

Tytuł oryginału: The Chinese Jars

Wydanie oryginalne 2006

Wydanie polskie 2007

 

 

San Francisco, rok 1960.

Początkujący acz ambitny reporter Samuel Hamilton postanawia przyjrzeć się bliżej śmierci znajomego, Reginalda Rockwooda, który zginął potrącony przez autobus. Tropy prowadzą do Chinatown. W jaki sposób Rockwood, zadający szyku eleganckim smokingiem, na co dzień zatrudniony jako nocny stróż, zebrał imponujące oszczędności, które przechowywał u obsługującego całą dzielnicę zielarza-bankiera Songa?

Wspierany przez przyjaciela, prawnika Charlesa Perkinsa, Sam wpada na trop nielegalnego handlu narkotykami szmuglowanymi z Chin i ledwie uchodzi z życiem ze strzelaniny. Dzięki swoim sensacyjnym artykułom realizuje marzenie o zostaniu reporterem i zdobywa serce dziewczyny.

Autorem tego stylizowanego kryminału retro jest mąż słynnej pisarki Isabel Allende.


Spis treści:

Rozdział 1. Reginald Rockwood Trzeci.              4

Rozdział 2. Camelot.              22

Rozdział 3. Virginia Dimitri zabawia Xsing Chinga.              33

Rozdział 4. Rafael Garcia.              42

Rozdział 5. Blanche.              51

Rozdział 6. Samuel rozpoczyna poszukiwania.              58

Rozdział 7. Rafael w tarapatach.              86

Rozdział 8. Xsing Ching poddaje się.              94

Rozdział 9. Brakująca strona.              101

Rozdział 10. Król buław.              118

Rozdział 11. Szczęście opuszcza Rafaela.              128

Rozdział 12. Coś się szykuje.              142

Rozdział 13. Chinatown w żałobie.              164

Rozdział 14. Mathew próbuje się układać.              187

Rozdział 15. Każdy dorzuca swoje trzy grosze.              194

Rozdział 16. Rafael i Mathew.              215

Rozdział 17. Samuel bierze sprawy w swoje ręce.              227

Rozdział 18. Samuel zdobywa poklask.              259

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książkę tę dedykuję chińskiej dzielnicy San Francisco


Rozdział 1. Reginald Rockwood Trzeci.

Reginald Rockwood Trzeci zmarł dzisiaj w wieku trzydziestu pięciu lat. Był dziedzicem fortuny jednego z najzamożniejszych rodów Kalifornii. Urodził się w San Francisco w 1925 roku, uczęszczał do prywatnego liceum Cate, studiował w Berkeley na uniwersytecie stanowym, który ukończył z wyróżnieniem. Służył w armii Stanów Zjednoczonych, zyskując uznanie przełożonych. Odznaczony medalem za odwagę na wojnie w Korei. Pozostawił w żalu rodziców oraz siostrę, panią Haskell z Palo Alto. Nabożeństwo żałobne odbędzie się w katedrze Łaski Bożej w najbliższy wtorek.

 

Tego dnia w roku 1960 panowała w San Francisco rześka jesienna aura. Samuel Hamilton siedział przy dużym okrągłym stole - tym samym, przy którym prawie co wieczór spotykał się z Reginaldem - przy wejściu do baru Camelot. Nie mógł wiedzieć, że nazwą baru posłużą się kiedyś mądre głowy, opisując krótkie panowanie Kennedy'ego, który właśnie został wybrany na prezydenta.

Samuel, którego przodkowie wywodzili się ze Szkocji i Niemiec, przybył do Kalifornii z Nebraski. Pod koniec drugiego roku przerwał studia na Uniwersytecie Stanforda, gdy nieznani sprawcy zamordowali jego rodziców. Na tej tragedii się nie skończyło. Będąc w żałobie, upił się i doprowadził do czołowego zderzenia dwóch aut. W wypadku tym poważne obrażenia odniosła młoda kobieta. Dzięki sprytnym manewrom adwokata z San Francisco Samuel nie poszedł do więzienia, niemniej stracił na trzy lata prawo jazdy i spowiły go jeszcze gęstsze ciemności, których nie potrafił rozproszyć.

Ze smutkiem przeczytał nekrolog w gazecie, dla której pracował w dziale ogłoszeń drobnych. Śmierć Rockwooda dodatkowo go przygnębiła. Z żalu po stracie rodziców i po wypadku nie mógł się otrząsnąć od sześciu lat. Żył z dnia na dzień, tłumacząc brak celu w życiu depresją, która szła za nim wszędzie. A teraz jeszcze to!

Stracił kumpla do kielicha i kogoś, przed kim przez ostatnie dwa lata mógł się wyżalić. Samuel słuchał z podziwem i po trosze z zazdrością opowieści Reginalda o podróżach i miłosnych podbojach w egzotycznych zakątkach świata. Rozważali nawet możliwość wybrania się na wspólną eskapadę. Dla Samuela ktoś taki jak Reginald był zaiste tratwą ratunkową.

Podrapał się skonsternowany w głowę, zaciągając się papierosem bez filtra. Rękawy workowatej sportowej marynarki miał upstrzone wypalonymi dziurkami, a ramiona - łupieżem spadającym z rzednących rudych włosów. Jakże odmiennie prezentował się elegancki Rockwood, mężczyzna przystojny i czarujący pomimo wykrzywiającego oblicze wzgardliwego uśmieszku.

Samuel pamiętał głębokie zmarszczki przy kącikach ust Reginalda, a także wokół oczu, lekko wypukłych zapewne z powodu intensywnego trybu życia. Zmarszczki wcale nie odejmowały mu urody - miał mocno zarysowane brwi, ciężkie powieki, gęste czarne włosy, zawsze gładko zaczesane do tyłu, smukłą, szczupłą sylwetkę. Wyglądał jak włoski aktor filmowy, a przy tym nienagannie się ubierał. Samuel nigdy nie widział go bez smokingu. Miał nawet czasem wątpliwości, czy strój Reginalda jest na miejscu, ale nie ośmielił się wspomnieć o tym na głos. Jakie zresztą miał podstawy, by wypowiadać się na temat mody? Przyjaciel był nocnym markiem i obracał się - jak sądził Samuel - w wyższych sferach, gdzie być może moda nakazywała nosić smoking. Strząsnął popiół z papierosa w stronę popielniczki, ale nie trafił - część szarego pyłu spadła na stół, a reszta Spłynęła powoli na podłogę.

Była jedenasta. Sobotnie przedpołudnie. Z chodnika przed barem można było patrzeć na zatokę San Francisco i śledzić wagoniki tramwajów, które dzwoniły przed zakrętem, po czym zjeżdżały z Nob Hill na drugą stronę kipiącego życiem miasta. W zimne wietrzne dni, takie jak dziś, konduktorzy rozdawali pasażerom koce do osłonięcia nóg.

Tego ranka Samuel siedział przy stole sam. Zawołał Melbę, współwłaścicielkę Camelotu. Melba miała pięćdziesiąt parę lat, ale postarzyły ją papierosy, alkohol i ciężka praca. Mówiła chrypliwym głosem marynarza, a jedyną oznaką dbałości o urodę był niebieskawy odcień siwych włosów. W mdłym świetle baru koafiura wyglądała jak peruka.

- Wiesz, że Reginald Rockwood nie żyje?

- Tak, przeczytałam nekrolog w gazecie. Co mu się przytrafiło? - spytała.

- Nie wiem.

- Był dupkiem za życia, więc i po śmierci nim pozostanie - wymamrotała.

- Co?! - krzyknął Samuel. - Myślałem, że cieszy się tutaj sympatią i szacunkiem. Wyglądał na człowieka sukcesu.

- Gówno prawda. Paradował w pieprzonym smokingu, jakby wybierał się na bal dla debiutantek. Spójrzmy prawdzie w oczy. Gdyby naprawdę odniósł sukces, nie przesiadywałby tutaj.

Zaniepokojony Samuel puścił mimo uszu kąśliwą uwagę o podobnych mu bywalcach.

- Jesteś wściekła, bo Reginald był ci winien dwieście dolarów, których już pewnie nie zobaczysz. A może wiesz o nim coś, czego ja nie wiem?

- To tylko przeczucie - odparła Melba. - Tylko przeczucie.

- Oparte na jakiej podstawie? - dopytywał się Samuel.

- To był gnojek i miał węża w kieszeni. Przychodził tu co wieczór i nigdy nikomu nie postawił drinka, za swoje też nie płacił. Nicpoń.

- Wnerwiasz się, bo nigdy nie dał ci napiwku.

- Tu chodzi o coś więcej. Widziałeś kiedyś, żeby on normalnie jadł? Podjadał najwyżej ze stolika z przystawkami.

- To prawda. Ale ciągle chodził na jakieś wystawne przyjęcia. Miał przy sobie zaproszenie, a tutaj wpadał przedtem na małą przekąskę i drinka.

- Załóżmy się o dziesięć dolarów - zaproponowała Melba. - Stawiam na to, że ten facet nie wydał na nikogo nawet centa.

- Jak to? Chciał mnie zabrać do Maroka. Kupił bilety na samolot. Tak mi mówił i to nieraz.

- Gadaj sobie zdrów. Pokaż mi te bilety - odparła ze śmiechem Melba.

- Dobra, przyjmuję zakład - powiedział Samuel z promiennym uśmiechem, który gościł na jego obliczu, kiedy był szczęśliwy lub przekonany, że coś mu się udało, jak na przykład teraz, gdy założył się z Melbą. Nie miał przy tym pojęcia, w jaki sposób udowodni, że Reginald naprawdę miał te bilety.

Potem rozsiadł się znowu wygodnie i popadł w zadumę, paląc i popijając szkocką z lodem. Przegadał z Reginaldem wiele wieczorów, więc wydawało mu się, że go zna. Miał go za wrażliwego i inteligentnego człowieka, wnikliwie roztrząsającego problemy tego świata. Z pewnością nie za skąpca i nicponia, jak podsumowała go Melba, bo przecież z kimś takim by nie przestawał. Nawet ona musiała mu choć trochę ufać, skoro pożyczyła mu pokaźną - w oczach Samuela - sumę. Pozostałby przy swoich przekonaniach i toczyłby nadal tuzinkowe życie, gdyby nie wybrał się we wtorek do katedry Łaski Bożej na nabożeństwo żałobne za Reginalda.

 

* * *

 

Samuel przybył na miejsce wcześniej, spodziewając się tłumów. Kościół jednak świecił pustkami. Samuel zaczekał do wyznaczonej godziny, lecz nabożeństwo się nie zaczęło, a na dodatek nie pojawił się nikt, kto byłby nim zainteresowany. Wyszedł więc przed kościół i sprawdził na tablicy przewidziane na ten dzień nabożeństwa - żadne nie miało związku z Reginaldem Rockwoodem. Sądząc, że pomylił daty, zapytał kręcącego się w pobliżu, dobrodusznego księdza, czy wie coś o zmarłym. Ksiądz uczynnie przeszukał kościelny rejestr i pokazał Samuelowi, że ani na ten dzień, ani w żadnym wcześniejszym bądź późniejszym terminie nie odnotowano nabożeństwa za pana Rockwooda.

Samuel wrócił do Camelotu. Melba zaczynała swoją zmianę. Opowiedział jej, co mu się przydarzyło.

- Reginald miał pewnie tyle długów, że sam dał nekrolog do gazety, a potem zwiał z miasta - rzekła, myśląc o dwustu dolarach, których już nie zobaczy.

- A ciało? - spytał Samuel.

- No właśnie. Jesteś pewien, że to były zwłoki Rockwooda? Nie on jeden nosi smoking.

- Ktoś musiał go zidentyfikować, to oczywiste.

- Może miał wypadek.

Samuel nie wiedział, co o tym sądzić. Wypił dwie podwójne szkockie z lodem i niezbyt pewnym krokiem powlókł się do kawalerki na rogu Powell i Pacific, tuż przy chińskiej dzielnicy. W pokoju mieściło mu się rozkładane łóżko, sofa i stół, który przydałoby się posprzątać. Pranie suszył na przeciągniętym w poprzek sznurze. Z ciasnej kuchni nigdy nie korzystał, a w łazience miał zardzewiałe krany. Pałac to nie był, ale Samuel uważał, że nie ma powodu do narzekań. W takim mieszkanku zmieściłaby się cała rodzina Chińczyków.

Zataczając się, wszedł po schodach, padł na łóżko i spał jak zabity do rana.

 

* * *

 

W środę rano wybrał się do pobliskiej chińskiej kafejki, Chop Suey Louie's, na lurowatą kawę i ciasto. Rzucił krótkie cześć zaprzyjaźnionemu właścicielowi, który odpowiedział szerokim uśmiechem. Przy stoliku koło drzwi, mierząc wzrokiem klientów, siedziała jak zwykle drobna staruszka, matka Louiego. Mieszkała w San Francisco od trzydziestu lat, a myślała, że wciąż jest w Kantonie. Nie znała ani słowa po angielsku i nigdy nie wytknęła nosa poza chińską dzielnicę. Natomiast Louie mówił po angielsku bez naleciałości i był tak dumny, że jest Amerykaninem, że udekorował kafejkę amerykańskimi flagami i zdjęciami żołnierzy, z którymi służył w wojsku w czasie drugiej wojny światowej i w Korei. Był mniej więcej wzrostu Samuela, miał czarne gęste włosy i miłą okrągłą twarz ze śladami po trądziku. Przyciągnął więcej klientów życzliwością niż jakością potraw przygotowywanych w jego kuchni.

Nieduża sala mieściła dwanaście stolików przykrytych niebieską ceratą. Na każdym stała butelka sosu sojowego, solniczka, pieprzniczka i chromowany serwetnik. Przy kontuarze, gdzie zwykle siadał Samuel, przewidziano miejsce dla sześciu klientów, którzy mieli ze stołków widok na wielkie akwarium zajmujące niemal całą tylną ścianę oddzielającą salę od kuchni. Tropikalne ryby pływające pomiędzy zadbanymi wodnymi roślinami działały hipnotyzująco. Samuel przychodził tu nieraz tylko po to, żeby na nie popatrzeć.

Po porannej kawie złapał tramwaj na Hyde Street, zmierzający do terminalu przy końcu Powell Street, a potem przeszedł kilka przecznic do rogu ulic Trzeciej i Market, gdzie pracował. Nastawił zegarek według zegara na wieży Ferry Building na początku Market. Biuro, które dzielił z pięcioma innymi sprzedawcami ogłoszeń, mieściło się w suterenie dziewiętnastopiętrowego gmachu, siedziby dużego dziennika. Zszedł po skąpo oświetlonych schodach do korytarza. Z ulgą stwierdził, że wentylator umieszczony pod sufitem działa, zmniejszając nieco woń stęchlizny nasycającą niezdrowe powietrze w suterenie. Otworzył drzwi z matową szybą, na której grube czarne litery układały się w napis Dział ogłoszeń. Zapalił fluorescencyjne światło nadające zielonkawy odcień pomieszczeniu bez okien. Wciśnięto tu pięć biurek, choć powinny stać dwa. Na każdym piętrzyły się książki telefoniczne i papiery. Niektóre leżały tu od dawna. Przejrzał pocztę. Listy zawierały prozaiczne treści, najczęściej obietnicę kupna ogłoszenia w bliżej niesprecyzowanym terminie. Spróbował się skupić, ale duch Reginalda Rockwooda nie dawał mu spokoju. Nieboszczyk nie zjawił się na własnym pogrzebie? Dlaczego? Zaczął się zastanawiać nad tym, co mówiła Melba o zaplanowanym zniknięciu Rockwooda. Potem poszedł pogadać z urzędnikiem prowadzącym archiwum, bo to właśnie w jego gazecie ukazała się klepsydra.

- Pamiętasz może przyjęcie tego? - spytał, pokazując wycinek.

Urzędnik obojętnie wziął do ręki klepsydrę i zniknął w pokoju na zapleczu. Czekając na jego powrót, Samuel wygładzał zagniecenia białej koszuli i poprawiał rękawy beżowej sportowej marynarki. Popiół z papierosa spadł na podłogę, a podmuch wiatraka pod sufitem rozrzucił szary pył po kątach małego dusznego biura. Urzędnik wrócił z teczką.

- Pamiętam gościa, który przyniósł to zawiadomienie. Trudno go zapomnieć. Był odpicowany w smoking, dasz wiarę? Powiedział, że umarł mu brat i chciał koniecznie, żeby klepsydra ukazała się w sobotę. Wkurzyło mnie tylko, że skurczybyk chciał być obsłużony jak książę, a nawet nie dał napiwku.

- W smoking, tak? - powtórzył Samuel, zaciągając się papierosem. - Możesz opisać tego człowieka? Jakie miał włosy?

- Czarne, zaczesane gładko do tyłu. Brązowe oczy. Przystojniak.

- Wysoki?

- Wysoki, dobrze zbudowany.

- Zostawił adres?

- Jasne. I to nie byle jaki, Broadway w Pacific Heights.

Samuel zanotował adres. Wyszedł stamtąd zamyślony.

Czyżby Reginald naprawdę przyniósł do gazety własny nekrolog?

Zostawił papiery na biurku, wbiegł po schodach i wyszedł na ulicę. Mżyło, a on nie miał płaszcza od deszczu. Na Trzeciej Ulicy złapał trolejbus, który przeciął Market i pojechał Ulicą Kearney. Na skraju chińskiej dzielnicy, która pachniała zupełnie inaczej niż sterylny Financial District, przesiadł się do autobusu jadącego w kierunku Pacific Avenue. Wciągając zapach sosu sojowego i imbiru, niemal czuł w ustach smak klusek, które gotowały się w otaczających go chińskich kuchniach.

Autobus pokonał wzniesienie, przeciął Van Ness i wjechał do dzielnicy, gdzie, jak można się było domyślać, mieszkał Reginald. Samuel nacisnął dzwonek okazałej rezydencji z portykiem z greckimi kolumnami. Kiedy duże ozdobne mahoniowe drzwi w odcieniu ciemnego orzecha otworzyły się powoli, ujrzał przed sobą ładną Chinkę w czarnej sukience i wykrochmalonym białym fartuszku. Popatrzyła na niego uważnie przez okulary w drucianej oprawie.

- Tak, panie. Czym pomóc?

- Nazywam się Hamilton. Pracuję w lokalnej gazecie. Zbieram materiał do artykułu o Reginaldzie Rockwoodzie Trzecim. Z naszego archiwum wynika, że tu mieszkał.

- Nie, nie. Ten człowiek tu nie mieszkać - odparła Chinka.

- Ale znała go pani? - spytał z ulgą.

- Ten człowiek był tu na przyjęciu. Baldzo głodny. Jeść dużo i pić dużo za darmo, a potem wyjść.

- Kiedy to było?

- Trzy miesiące temu.

- Jak to możliwe, że go pani pamięta?

- Pamiętam wszystkich, co tu przychodzą, z nazwiska też. Wysoki, przystojny jak na białego diabła. Czarne włosy. Baldzo głodny. Zjadł wszystko, potem poszedł.

- Wie pani, gdzie mieszka albo skąd przyjechał?

- Nie, nie. Przyszedł na przyjęcie. Nigdy przedtem go nie widziałam. Miał zaproszenie.

- Czy mógłbym porozmawiać z panią tego domu?

- Nie tutaj. Proszę zostawić wizytówkę, może zadzwoni.

Samuel dał pokojówce wizytówkę.

- Witam, panie - powiedziała i zamknęła wielkie drzwi.

 

* * *

 

Wracając autobusem do centrum, Samuel miał czas na rozmyślania. Stało się jasne, że przyjaciel napisał własną klepsydrę, w dodatku zapewne kłamliwą. Samuel nie potrafił dociec, dlaczego Reginald to zrobił, czemu podał tyle błędnych informacji. W uszach dźwięczały mu wątpliwości Melby. Z pewnością Reginald nie napisałby tej klepsydry, żeby wymigać się od zwrotu dwustu dolarów. Musiał mieć większy dług albo inne poważne problemy. A co on sam o nim wiedział? Właściwie niewiele.

Kiedy autobus zatrzymał się przed siedzibą gazety, Samuel wysiadł, zszedł na dół i odnalazł zaprzyjaźnionego reportera z kroniki kryminalnej. Dziennikarz walił w maszynę do pisania palcami czarnymi od kalki. Samuel wyjaśnił, czego się dowiedział.

- Wypytaj koronera. On bada przyczyny zgonów - doradził dziennikarz.

Samuel poszedł za jego radą i dwadzieścia minut później znalazł się w biurze koronera tuż za nowym gmachem sądów, wieszczącym wszystkie sądy kryminalne.

- Jest szef? - spytał chudego młodzieńca z żółtymi zębami.

- Akurat ktoś u niego jest. To zajmie około kwadransa. Kogo mam zapowiedzieć?

- Samuel Hamilton. Przysłał mnie reporter z kroniki kryminalnej. Pracuję dla gazety.

- Może ja mógłbym w czymś pomóc?

- Zajmujemy się zgonem Reginalda Rockwooda Trzeciego. Czy to nazwisko coś panu mówi?

- No pewnie. Zajmowałem się jakiś czas tą sprawą, ale szef ją przejął. Mówi się, że tamten gość był bywalcem salonów.

- Jak to mówi się...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin