Na Dnie Sumienia - Tom 1 - 4 - Orzeszkowa Eliza.rtf

(1940 KB) Pobierz

 

Na Dnie Sumienia

Tom 1 - 4

Orzeszkowa Eliza

 

Pragnąc tę powieść moją przyozdobić imieniem człowieka zacnego i obywatela społeczności swej pożytecznego, ofiaruję ją Panu— a wymowniej uczynić tego nie potrafię, jak powtarzając słowa przed laty do Pana wyrzeczone przez autora Margiera i Dęboroga:

„Niechaj cię skromność twoja nie obraża,

„Że się ten rozgłos czci twojej udziela;

„Wszak wolno chorym czcić imię lekarza „I przyjaciołom imię przyjaciela/'

Orzeszkowa.


ROZDZIAŁ I.

Kwa salonow.

Przed dwudziestu około laty, pewnego dnia zimowego, w najobszerniejszym i najozdobniejszym hotelu gubernjalnego miasta N., panował ruch niezwykły. Na dziedzińcu w pobliżu wrót stajennych, śród grubej warstwy śniegu, stały wygodne, rozłożyste sanie, z których nie zdjęto jeszcze okry- wającego je kosztownego kobierca. Czwórka pocztowych koni snąć tylko co od sani tych odłożona, okryta pianą zmęczenia, pośpieszną zdradzającego jazdę, pobrzękiwała dzwonkami niecierpliwie, wyrywając się z rąk trzymającego ją za uzdy poczty - ljona, na widok stajni. Z pańska ubrany i wyglądający kamerdyner zdejmował z sań tłómoki, których spora liczba i wykwintna zewnętrzna postać

znamionowały, że właściciel ich był możnym i nawykłym do różnorodnych wygód i wygódek życia człowiekiem. Z tłómoków tych można było jeszcze wnioskować, iż należały one do mężczyzny młodego, rozmiłowanego we wszystkich eleganckich drobnostkach których wartość w istocie bardzo drobną, pobyt na wielkim ś wiecie podnosi do znaczenia nieodbitej prawie potrzeby. Toteż służący w płaszczu futrzanym, z pod którego widniało czarne cienkie ubranie, z prawdziwą pieczołowitością, rzec można z uszanowaniem zdejmował z sań podróżne przybory, napełnione jak się zdawało kosztownemi a wątłej mocy przedmiotami, i ostrożnie stąpając po wschodach, niósł je ku świeżo zajętemu, a na pierwszem piętrze budowy znajdującemu się mieszkaniu swego pana. Wytworny służący dźwigający również zapewne wytworne rzeczy, mijał się po drodze ze służbą hotelową,niezmiernie pośpiesznie i gorliwie biegającą na wsze strony, jak zwykle bywa gdy do podobnego zakładu zawita gość znany z-zamożności, a co więcej z hojności, obiecującej obfite za usługi wynagrodzenie. Każdy tam śpieszył się, pragnął pierwszym być w usłużeniu.

i okazać się najgorliwszym w spełnianiu rozkazów.

Rozkazów tych musiało być wiele, -wnosząc z nadzwyczajnej bieganiny i krzątaniny, jakie poruszały

całą hotelową ludność. Gość był snąć wymagają-

cym, do zbytku i posłuszeństwa nawykłym; a jeśli nie mógł ograniczyć się byle czem, wszyscy wiedzieli dobrze o tern, że i zapłata jaką wynagradzał oddane mu usługi, nie bywała byle jaką.

U szczytu wschodów prowadzących na pierwsze piętro zjawił się kelner w białym fartuchu, i całem ciałem przechylając się nad poręczą, z całej siły krzyknął do stojącego na dole towarzysza.

— Pod numer 10-ty! Filiżanka buijonu, jarząbek, komput z pomarańcz i butelka madery!

Wydawszy rozkaz zniknął, a ten który go otrzymał, rzucił się z wielkim pędem ku szklanym drzwiom prowadzącym do bufetu i sali restauracyjnej. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i szyby brzęknęły tak, źe aż stojący przy bufecie posługacz wyższego stopnia, przestraszony odwrócił głowę.

— Czegóż tak pędzisz, jakby cię kto z batogiem doganiał! Wystraszysz gości!—zawołał z gniewem do przebiegającego chłopca.

— Jaśnić Wielmożny pan Anatol Dembielińskii

—w kształcie objaśnienia odkrzyknął zagadnięty,

i nie zatrzymując się pobiegł co tchu w swoją stronę.

Człowiek strzegący bufetu skinął głową i podniósł brwi wsposób, który objawiał myśl:— To co innego!

Ze wschodów zwolna i w zamyśleniu zstępował jeden z hotelowych gości; kelner, ten sam który przed chwilą, wydawał dyspozycję śniadania, zbie- gając z góry potrącił go tak, że gość aż się zachwiał, i zapominając nawet o przeproszeniu, pędził ku bramie dziedzińca.—Do licha!—zawołał gość potrącony, co się wam stało dzisiaj! biegacie, hałasujecie, roztrącacie ludzi po drodze; kto tam taki , przyjechał? król czy papież?

— Pan ober*sekretarz! — nie odwracając głowy odpowiedział kelner, i wpadłszy na dziedziniec zawołał donośnie: — Pocztyljon pana ober-sekre- tarza!

Wezwany poskoczył ku wołającemu, a ten wyciągnął doń rękę z assygnatą.

-—Tryngielt od pana ober-sekretarza!—wymówił z rodzajem namaszczenia.

Pocztyljon także z rodzajem namaszczenia przyjął podarek, i uchylił czapki przed oddającym go kelnerem, jak gdyby uważał go w tej chwili za przedstawiciela samego dawcy. Stosownie do zwyczajów, tryngielt’ był w istocie królewskim; ale też i konie pianą okryte, zdyszane, świadczyły że ten kto niemi władał, zapracował nań dobrze* kosztem sił i zdrowia niewinnych zwierząt.

Rządca hotelu stał w pobliżu drzwi swego mieszkania, i z powagą odpowiednią stanowisku zwierzchnika, przypatrywał się bieganiu i krzątaniu się

podwładnych. Zdałoby się, że oczekiwał na kogoś, komnbv mógł ważne jaaieś zadać pytanie, bo wy raźna ciekawość malowała się na jego twarzy.

Ile razy służący nowoprzybyłego pana przechodził mimo*niego, rządca ścigał go wzrokiem; widząc jednak pośpiech i staranność z jakiemi pełnił swe zajęcie, nie zaczepił go, lubo widoczną miał do tego ochotę. Nakoniec przyszła chwila, w której służący pośpiesznie wprawdzie, ale już bez tłómo- ków, zstąpił ze wschodów i skierował się ku bramie wiodącej na ulicę miasta.

Rządca uczynił parę kroków naprzód.

              Dzień dobry panie Ignacy!—wymówił uprzejmym tonem zwiastującym dobrą znajomość.

              Dzień dobry, panie Józefie! — odpowiedział sługa uchylając czapki z galonem.

Podali sobie ręce na powitanie. <

              Cóż tam słychać?—zagadnął rządca.

              Gdzie? z kim?

              A no, ze starym panem Dembielinskim?

              Zdrów zupełnie.

              Jakto! wyzdrowiał! — zawołał rządca z pe- wnem zdziwieniem w głosie.

              Umarł!—lakonicznie odpowiedział lokaj. Rządca cmoknął ustami.

              W takim razie,—wymówił zwolna—pan ober- sekretarz jest teraz panem całą gębą...

Jakiś ironicznie złośliwy wyraz wybił się na twarzy lokaja.

              Alboż dotąd nie był takim?—zapytał.

 

              Zapewne! zapewne! ale teraz odziedziczył po ojcu dobra...

              A tak! dobra!—powtórzył lokaj, a z gardła je- go wydobył się dźwięk podobny do stłumionego śmiechu.

Ale rządca nie zwracał uwagi na wyraz twarzy i intonację głosu tego z kim rozmawiał.

              Powiedz mi panie Ignacy,—wypytywał dalej— czy wracacie do stolicy?

              A naturalnie...

              Pan ober-sekretarz nie ma więc zamiaru zamieszkać w swoich dobrach...

              Nie, takiego zamiaru pan ober-sekretarz niema...

«

’— Zapewne! zapewne! taką robiąc karjerę! taki młody a już jest ober-sekretarzem... Ale może kiedyś w przyszłości zamieszka w swoich dobrach...

              Może kiedyś w przyszłości zamieszka... po- * wtórzył sługa zawsze z tym samym wyrazem ukrywanej ironji na twarzy. Patrzył na otwierającą się w tej chwili bramę, i zdawał się mieć wielką ochotę zakończyć rozmowę. Ale rządca przytrzymywał go za pętlę u płaszcza.

              Słyszałem... nie pamiętam doprawdy od kogo... ot tak mi obiło się coś o uszy, że stary pan Dembieliński miał długi. Musiało to być coś nie- znaczącego... jakaś bagatela... taki pan i taką ka- rjerę zapewnił synowi.:, w stolicy niepodobna zrobić karjery bez pieniędzy...

Lokaj milczał i patrzył na bramę.

              Jakże to tam jest, panie Ignacy?

              Z czem lakiem?

              A no, z temi długami.

|              Lokaj usunął się tak żywo, że pętla jego płasz-

              cza wymknęła się z przytrzymujących ją palców

£              rządcy.

[              — Śpieszy mi się!—zawołał — wszak to już

|              pierwsza godzina!

j              I z kieszeni kamizelki wydobył dość piękny ze-

j              garek, z wyraźną intencją błyśnięcia nim              przed

l              oczami rządcy. Spojrzał na wskazówki, które              w isfco-

|              cie ukazywały godzinę pierwszą popołudniu,              skinął

głową swemu interlokutorowi, i uczynił parę kroków ku bramie.

              A dokąd to?—zawołał za nim rządca nie zrażony chłodnem pożegnaniem lokaja. .

              Do pani Ewy Dembielińskiej—była odpowiedź. Pan ober-sekretarz życzy sobie wiedzieć

czy .zdrowa, i o której godzinie może się z nią widzieć.

\

 


              Zdrowa! zdrowa! i ślicznie wygląda! Widziałem ją dziś jak jechała z córeczką przez miasto, zapewne na spacer...

W tej chwili dwaj rozmawiający znaleźli się znowu obok siebie. Rządca poufale złożył rękę na ramieniu lokaja, i eiękawie zaglądając mu w oczy wymówił półgłosem:

              Pan ober-sekretarz będzie miał śliczną żonę, nieprawda?

              To się rozumie! i bogatą naturalnie.

              Wszakże zaręczeni z sobą, nieprawdaż?

N

              Podobno że tak...

              Jakto! więG to jeszcze rzecz niepewna?

Twarz lokaja przybrała wyraz uroczysty. Westchnął i rzekł:

              I cóż jest pewnego na tym świecie, szanowny panie Józefie!

Mówiąc to, wyszedł na ulicę, a rządca stał jeszcze chwilę na miejscu, jakby rozmyślał nad taje- mniczem znaczeniem filozoficznej uwagi, wypowiedzianej przez lokaja pana ober-sekretarza.

Tymczasem w świeżo zajętym apartamencie tylko co przybyłego gościa, wszystko już było urządzone, ustawione, do najdoskonalszego ładu doprowadzone; dwa niewielkie lecz dość wykwintnie przybrane pokoje świeciły czystością i polorem, jakie im zdołała już nadać wprawna i umiejętna ręka kamerdynera, znającego nawyknienia i upo-

dobauia swego pana. Znajdowało się tam wszystko co tylko służyć może ku uwygodnieniu i uprzyjemnieniu kilku dni spędzonych w podróży: puszyste dywany, miękkie we wschodnie desenie wyszywane poduszki, lustro w szerokich srebrnych ramach, ostawione mnóstwem toaletowych przybo- rów, głębokie składane krzesło na biegunach, okryte cenną tkaniną jedwabną, a mogące służyć tak do poobiedniej drzemki, jak do prowadzenia miłej gawędki z osobą poufałą; wielki portfel z angielskiej skóry wyciskami z kości słoniowej kunsztownie przyozdobionej; kilka książek nakoniec, z których część wyglądała bardzo poważnie, inne oprawą i objętością zdradzały treść lekką, ku rozrywce umysłowej służącą.

Właściciel tych ' wszystkich cennych i wykwintnych przedmiotów, gość nazywany przez hotelową ludność jaśnie wielmożnym Dembielin- skim, lub panem ober - sekretarzem, był młodym i niepospolicie pięknym mężczyzną. Bogato rozwinięte i doskonale wykończone kształty jego ciała, zwrócić mogły na siebie baczną uwagę lubującego się we wszelkich objawach piękna artysty; marząca kobieta przez długą chwilę zatrzymałaby swe oko na twarzy jego o regularnych a zarazem wyrazistych, i energicznemi linjami zakreślonych rysach. Ale najmniej już postać ta męzka i twarz energicznie piękna ujść mogła uwagi myśliciela,

lubiącego wczytywać się w te znaki i kształty , w jakie zewnętrzną powłokę człowieka urabia wewnętrzna jego istota. Wielkie czoło młodego człowieka, wydęte nieco nad brwiami hebanowej czarności, znamionowało umysł bystry, rzutki, pojętny lecz niespokojny. Jakieś cienie i zmarszczki błąkały się wciąż po niem, znikały i powracały znowu; były to zapewne chmurne szlaki myśli, które natłokiem przepływały przez głowę, albo wybijające się na zewnątrz niepokoje ducha, targającego się w wątpliwościach, rwącego się z huntesu, s żądzą ku celom które spostrzegał i dosięgnąć usiłował. Nad czołem tem mądrem lecz niespo- kojnem, panował gęsty las włosów kruczej czarności pokręconych w tysiąc kędziorów, i harmonizujących z wielkiemi również czarnemi źrenicami, które pływały po niebieskawych wypukłych białkach, a patrzyły przed siebie z dumą hardą i wyzywają? lecz bez pogody i słodyczy. Nos prosty, doskonale grecki, z eienkiemi i ruchomemu nozdrzami, zgadzał się dobrze z zarysem ust kształtnych i pąsowych, z niższą wargą nieco wydętą, jak bywa zwykle u ludzi zuchwałych i pogardliwych. Na całej twarzy tej rozlewała się bladość śniada, matowa, jednostajna, zdradzająca życie miejskie, długie lata spędzone bez promieni słonecznych, obficie sypiących się z nieba ljie przysło- nionego niczem, bez świeżych powiewów swobodnie

«

przelatujących szerokiemi polami, oez uciech prostych jak natura a zdrowych i jędrnych jak ona; życie pędzone śród grubych murów stolicy, nie dozwalających ludziom patrzyć prosto w błękity isłon- ce, gorączkowe, sztuczne, dzień w noc, a noc w dzień przemieniające, owiane chaotycznym gwarem ulic, napełnione tłokiem i hałasem ścierających się w szalonym boju namiętności i interesów, napojone narkotykiem pychy i próżności, przesiąknięte na wskróś trucizną łatwych, a nie zawsze niewinny cli rozkoszy.

To życie stołeczne, wykwintne, zbytkowne, całe niby na zewnątrz wylane a jednak obłudne, niby ku ważnym sprawom dążące a jednak uganiające się za drobiazgowemi effektami, i tą doskonałością pozorów które mają pokrywać niedoskonałość gruntu—to życie odarte z blasków słonecznych a przysypane złocistym pyłkiem modnych świecidełek, od- zwierciadlało się tak w pełnej niepokoju grze fizjo- nomji Anatola Dembielińskiego, w oczach jego migocących jadmś stalowym zimnym połyskiem, w zarysie ust dumnym i pogardliwym, w ruchach i giestach wymierzonych i niejako systematycznych, w ubraniu nakoniec pełnem wykwintu i tej drobiazgowej staranności, która jeśli jej dobry smak nie

strzeże, przechodzi w przesadę i staje się śmiesznością. Młody Dembieliński musiał jednak posiadać wiele dobrego smaku, b^pomimo niezmiernej sta-

 


ranności i wykwiatności swego ubrania, nie miał wcale pozoru stołecznego dandysa—i niktby go nie mógł wziąć za jednego z bohaterów kawiarnianych, lub zakulisowych Donżuanów i salonowych księżyców, jakich pełno posiada każde wielkie i wielobarwne masto.

              «

I owszem, jeżeli można było z ruchów, postawy i ubioru Dembielińskiego wyprowadzić wnioski o tem czem okazać się on pragnął, ku czemu dążył, na wzór jakiego typu kształtował całą swą zewnętrzaość,—to już najłatwiej nasuwał się myśli jakiś typ wysokiego dostojnika, z w ierzchnika kieruj ącego szerokim zakresem prac ważnych, i trzymającego w swej dłoni losy wielu podwładnych; jakiegoś męża stanu nakoniec pełnego powagi, stanowczości, i tego chłodu urzędowego, pod którym kryć sję mogą wulkany, nigdy wszakże nie wybuchając, lub wybuchając w . najgł§bszej tylko tajemnicy z obawy zamącenia tego tła jednostajnego, na którem monarchowie i ludy kreślą najchętniej votum zaufania. Wulkanom nie ufa nikt rozsądny i o bezpieczeństwo swoje dbały, bo kapryśne są one, a uścisk ich to otchłań napełniona żużlami. Za to gładka i równa powierzchnia wody zachęca ludzi, aby powierzali jej łodzie losów swoich; odzwierciadla ona pogodę niezmąconą, a w łonie swem dla oka nieprzeniknionem, każe domyślać się głębi i bogactw tem więcej nęcących, że okrytych tajemnicą.

<•

— 15             

Widoczną było rzeczą, że Dembielióski nie był jeszcze ani wysokim dygnitarzem, ani zwierzchni, kiem ludzi pracujących nad waźnemL rzeczami,’ ani mężem stanu zdobywającym zaufanie u monarchów i ludów. Nie osiągnął on jeszcze żadnego z tych wysokich stanowisk, ale osiągnąć wyraźnie pragnął i starał się: a przewidując że cel swych dążeń i pragnień prędzej lub później otrzyma, zawczasu już u- czył się na pamięć roli, jaką obrał sobie na scenie społecznego życia—kształtując zewnętrznośćswą, a zapewne i wewnętrzną istotę tak, aby najlepiej odpowiadać jej mogły. Wszystko na nim, począwszy od sposobu w jaki układały się włosy aż do węzła czarnego krawatu, łańcuszka od zegarka i rodzaju haftu przyozdabiającego koszulę, wykwintnem było i kosztownem; zbytnią przecież błyskotliwością nie uderzało, przystając wybornie do siebie i zlewając się w całość pełną powagi i surowości, z za których jakby od niechcenia, przebijał się dostatek do bogactwa posunięty.

Ale w powadze i surowości, jaką przyodział siebie ten człowiek, który nie przestał jeszcze być młodzieńcem, umiejętnie godząc je z wykwintem bogatego mieszkańca stolicy, niebyło ani .pogody wewnętrznej głębokiego myśliciela, ani zadowolenia z własnych czynów szlachetnego pracownika; widniały z nich za to dwie cechy charakteru, dwa niejako żywioły władające duszą mieszkającą w tem

a

pięknem ciele: energja i ambicja. Anatol był energicznym, poznać to można było z postawy jego, zarysu w jaki układały się usta; że był ambitnym, wydawały to jego spojrzenia tonące w próżnej przestrzeni, niby w pogoni za czemś, lub od czasu do czasu podnoszące się w górę jakby w chęci dosięgnięcia wzrokiem wysokich jakichś szczytów; musiał być także śmiałym, bo głowę nosił wysoko, a na ustach miewał zuchwałe uśmiechy—i zaprawionym do ukrywania uczuć swych i myśli, 'bo wulkany wewnętrzne, które błyskawicami wybuchały mu ze źrenic, i cienie gorączkowych niepokojów rzucały na czoło, osłaniać umiał sztucznym chłodem, rozważną jednostajnością poruszeń, na której wielce tylko wprawne oko omylić się nie mogło.

Teraz w ozdobaem hotelowem mieszkaniu, otoczony wszystkiem co tylko może otaczać najwybredniejszego sybarytę znajdującego się w podróży, Anatol leżał na miękkiej sofie z głową na dłoń opuszczoną, w głębokiem pogrążony zamyśleniu. Na twarzy jego rozlewało się jakieś przykre, cierpkie uczucie; z pod na wpół spuszczonych ciemnych powiek, widać było źrenice zapalające się gwałtownie, i z niespokojną szybkością przebiegające z jednego kwadratu woskowanej posadzki na inny, lub szklan- no z rodzajem osłupienia, długiemi chwilami wpatrujące się w jedno miejsce; dumne usta przycięte były nieco jakby pod wpływem bólu lub gniewu;


 

 

czoło naznaczone głęboką zmarszczką, wyrażało namysł a zarazem silnie poczuwaną dolegliwość. Wprawdzie ledwie widzialny biały brzeżek odbijający od czarnego tła ubrania, a oznaczający świeżo przywdzianą żałobę, usprawiedliwiać mógł na pozór to jakby bolesne zadumanie młodego człowieka. Po bliższem wszakże przyjrzeniu się można było dostrzedz, że nie było ono jedynie wypływem żalu po tern co było drogiem a żyć przestało, ani tkliwych wspomnień, jakiemi, jakby żałobnemi kwiatami, serce zranione, w ciszy i zadumie posiewać lubi mogiły ukochanych. W zamyśleniu Anatola przebijał się gniew głuchy i niepokój z trwogą niele- dwie graniczący. Znać cios jakiś zwalił się nagle na kwiatami dotąd usłane życie tego szczęśliwca, postawił zaporę pośród drogi którą.on postępował łatwo i już wprawnie, zagroził zdruzgotaniem tych gmachów, jakie budowane gorącą wyobraźnią młodzieńca, były przedmiotem namiętnych żądz jego i ambitnych dążeń. Śniadanie oddawna już zastawione było na przygotowanym do tego stole; kelner wchodził co chwilę na palcach, poprawiał nakrycie, ustawiał krzesła, wychodził bez szelestu i wkrótce wracał znowu, spodziewając się nowych rozkazów,-—a gość ten siedział wciąż pogrążony w dziwaem swem zamyśleniu, nie zdając się poczuwać drażniącego prz}7jemnie zmysł powonienia zapachu wyśmieni-

W

tych potraw, ani słyszeć ostrożnych stąpań gorliwego posługacza. I niewiadomo jak długo pozostałby tak nieruchomy z posągowo ułożoną na sofie postawą, z błyskawicami gwałtownych uczuć w na- wpół przysłonionych powieką oczach, z goryczą w wyrazie ust zaciśnionych, z chmurami niepokoju płynącemi po zmarszczonem czole, gdyby nie otworzyły się głośniej drzwi wiodące z hotelowego korytarza, i nie wszedł przez nie kamerdyner przed półgodziną wysłany przez pana swego na miasto.

              Pani EwaDembielińska...—wymówił sługa zatrzymując się o kilka kroków od sofy.

Na dźwięk jego, głosu, a może wymówionego imienia, Anatol wyprostował się, cała twarz jego zmieniła wyraz, i z chmurnej stała się nagle promieniejącą.

              Pani Ewa Dembielińsba, kończył służący/ życzy sobie widzieć jaśnie wielmożnego pana o godzinie szóstej wieczorem.

              O szóstej,—jakby machinalnie powtórzył Anatol,—o szóstej! a któraż godzina teraz?

              Niespełna druga!—odparł kamerdyner spoglądając na swój piękny zegarek, którym pysznił się widocznie.

Wyraz zdziwienia odbił się na twarzy młodego człowieka, czarne brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy utkwiły w twarzy lokaja.

              Czy nie omyliłeś się?—zapytał.—Czyś dobrze słyszał, źe proszono mię abym przyszedł o szóstej?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin