Falls Kat Fetch 01 Nieludzie A5.doc

(1899 KB) Pobierz
Nieludzie




Kat Falls

Nieludzie

Cykl: Fetch Tom 1

 

 

Przekład: Małgorzata Koczańska

Tytuł oryginalny: Inhuman

Rok pierwszego wydania: 2013

Rok pierwszego wydania polskiego: 2015

 

 

W wyniku katastrofy biologicznej tereny na wschód od Mississippi zostały opuszczone. Dzika Strefa to miejsce zainfekowane przez wirus, który zamienił miliony ludzi w krwiożercze bestie. Przebywanie na tym terenie jest śmiertelnie niebezpieczne. Lane McEvoy nie potrafi sobie wyobrazić, po co w ogóle ktoś miałby próbować się tam dostać, skoro życie na zachodzie kraju jest bezpieczne i wygodne, dokładnie takie, jak Lane lubi. Jednak niespodziewanie dziewczyna dowiaduje się, że bliska jej osoba przekroczyła mur odgradzający skażony teren i znalazła się w Dzikiej Strefie. Lane wyrusza na wschód, zupełnie nieprzygotowana na to, co znajdzie w ruinach cywilizacji...


Rozdział pierwszy.

Teraz, gdy już byłam na dachu drapacza chmur, ogarnęły mnie wątpliwości. Może to przez światła samochodów przemykających po ulicach w dole lub przez patrol samolotów latających parami wzdłuż Muru Tytana, a może po prostu przez mój zdrowy rozsądek. To, co zamierzaliśmy zrobić, było nie tylko głupie i niebezpieczne, lecz także nielegalne - a przez szesnaście lat swojego życia starałam się wszelkimi siłami unikać działalności, do której można by przypisać choć jedno z tych określeń.

Zatrzymałam się w połowie dachu, żeby puścić chłopaków przodem.

- Duszę się.

Szarpnęłam za skrawek białego plastiku. Dałam się namówić Annie i włożyłam to na dziś wieczór. Bez koszuli. Kamizelka, w której czułam się raczej jak w gorsecie.

- Nie bądź taka wygodnicka. - Anna odsunęła mi ręce od kamizelki i przyjrzała się krytycznie. Jej krótkie kędziory za-kołysały się, gdy skinęła głową z aprobatą. - Zabawne, jak odpowiedni strój może zmienić dziewczynę.

- Nie wydaje mi się, żeby to było odpowiednie nastawienie, gdy ma się pod sobą trzydzieści pięter.

„Wcale, jeśli mam być szczera”, pomyślałam.

- Tylko pamiętaj, chcę ją z powrotem, więc nie pozwalaj sobie za bardzo. - Anna zmrużyła ciemne oczy, po czym ruszyła przez otaczający nas ogród na dachu. - I żadnego tarzania się w brudzie.

- Fuj.

- Nawet gdyby Orlando ładnie prosił.

- Jeszcze raz fuj. Mówiłam ci, nie jestem zainteresowana Orlandem. - Przywiodła mnie tutaj ciekawość, nie pociąg do któregoś z towarzyszących nam chłopaków. Wzmiankowane chłopaki właśnie walczyły o pilota do zabawkowego helikoptera.

- To mój helikopter!

Camden ściskał zabawkę i odpychał Orlanda łokciami.

- Ale mój dach.

Orlando szarpał nadgarstek Camdena. Gdyby ktoś ich usłyszał, uznałby, że chodzą do podstawówki, nie do liceum.

Z apartamentów poniżej dochodziła muzyka i śmiech. Zastanawiałam się, co rodzice Orlanda pomyślą o tym wieczorze. Czy bardziej zdenerwuje ich to, że syn urządził imprezę, gdy wyjechali z miasta, czy to, że wyszedł na dach budynku i naruszył tym samym bezpieczeństwo narodowe? Pewnie to drugie. Chociaż obecność tylu osób w domu - dotykających różnych rzeczy i roznoszących zarazki - wywołałaby zimny dreszcz u każdego ojca lub matki.

Podczas przepychania chłopcy zatoczyli się aż do krawędzi dachu. Aż mnie zatkało, a Anna przycisnęła dłoń do ust. Jednak Orlando i Camden równie szybko się cofnęli, nadal się szarpiąc i posapując, zupełnie nieświadomi, jak bliscy byli upadku. Odetchnęłam powoli. Chociaż bardzo lubię zwierzęta - nawet bezdomne - nie znoszę, gdy chłopaki zachowują się jak fauna. Żadnej kontroli. Walka o dominację. Fuj.

- Skoro nie podoba ci się Orlando, dlaczego tu przyszłaś? - zapytała Anna.

- Wiesz dlaczego. - Zatoczyłam ramieniem, wskazując na mur, który wznosił się jak pasmo gór, choć znajdował się zaledwie przecznicę dalej. - Dla Dzikiej Strefy.

Anna tylko przewróciła oczami.

- Tak! - Orlando wyrwał pilota z uścisku Camdena i uniósł triumfalnie rękę. - Wypuśćmy tę zabaweczkę w niebo.

Rozdzieliłam na pół mój długi kucyk i rozciągnęłam, żeby gumka, która przytrzymywała mi włosy, zacisnęła się mocniej. Im ciaśniej miałam związane włosy, tym lepiej pracował mi mózg. Anna niechętnie ruszyła za mną na skraj dachu. Nigdy wcześniej nie byłam tak blisko Dzikiej Strefy. Niewątpliwy ogrom Tytana sprawił, że serce mi zadrżało. Mur zapobiegawczy, bariera kwarantanny, ochrona przed plagą - wszystkie te nazwy, nawet obraźliwe, wymawiano z podziwem. Albowiem Tytan nie był zwykłym murem. Wysoki na siedemset stóp górował nad centrum Davenport i ciągnął się w obie strony bez końca. Stacjonujący na jego szczycie żołnierze mieli broń i lunety wycelowane na wschód, w stronę tej części Ameryki, która dla nas była na zawsze stracona - w Dziką Strefę.

I to właśnie mroziło mi krew w żyłach - myśl, że za pomocą zabawkowego helikoptera może wreszcie zobaczę, co znajduje się po drugiej stronie. Kiedy osiemnaście lat temu wzniesiono mur, wschodnia część Ameryki stała się dla nas równie tajemnicza jak w dziewiętnastym wieku centrum Afryki dla reszty świata. Dzika Strefa to nasz Czarny Ląd.

Anna jednak wydawała się odporna na urok muru. Zerknęła tylko na wieżyczki strzelnicze i cofnęła się szybko, a jej ciemna skóra pobladła.

- To bardzo zły i bardzo głupi pomysł.

- W najgorszym wypadku stracę kamerę - odparłam lekko.

- Naprawdę? - Ujęła się pod boki. - Bo moim zdaniem w najgorszym wypadku zostaniemy zastrzeleni za przekroczenie linii kwarantanny.

- Wcale jej nie przekraczamy. Ta zabawka ją przekroczy. - Orlando wskazał na helikopter w uścisku Camdena. - Maszyna nie może złapać wirusa, więc technicznie rzecz biorąc, nie naruszamy zasad kwarantanny.

Jasne włosy opadały mu na koszulę. Przynajmniej nie był w szlafroku, który zwykle nosił podczas wirtualnych lekcji, chociaż uczniowie powinni się logować punktualnie o ósmej rano w stosownym stroju.

Camden uniósł mały śmigłowiec, żeby sprawdzić przyczepioną pod spodem kamerę. Skinął głową.

- Zróbmy to, zanim będzie za ciemno, żeby coś dostrzec.

Zapewne i tak niczego nie zobaczymy. Zabawkowy helikopter musi przelecieć nad murem i nad Missisipi, dopiero wtedy dotrze do Dzikiej Strefy. Ale mnie uszczęśliwiłoby nawet ujęcie z daleka - takie, które mogłabym później powiększyć.

Uniosłam komórkę noszoną na cienkim łańcuszku na szyi. Wszyscy je mieliśmy. Te lśniące dyski służyły naszym rodzicom nie tylko jako telefony, lecz też jako kamery szpiegowskie. Wystarczyło, żeby tata nacisnął guzik, i przez wyświetlacz komórki mógł zobaczyć, co robi jego córka. I z kim. Nawet wtedy gdy nie odebrała telefonu.

Dotknięciem aktywowałam połączenie między komórką i kamerą. Na okrągłym wyświetlaczu aparatu pojawiły się stopy Camdena. Skinęłam mu ręką.

- Akcja.

Camden uniósł helikopter nad głowę.

- No to jazda.

Orlando wcisnął guzik na pilocie, śmigła zaczęły się obracać i zabawka uniosła się z rąk Camdena.

Chłopcy krzyknęli i triumfalnie uderzyli pięściami w niebo. Anna spojrzała na mnie, unosząc brew. Uśmiechnęłam się do niej.

- Przecież też chcesz zobaczyć, co jest po drugiej stronie.

- Wiem, co tam jest. - Wyciągnęła buteleczkę ze środkiem dezynfekcyjnym do rąk z kieszeni moich dżinsów. - Zaraza i ruiny.

- I mutanty - dodał Camden, nie odrywając oczu od małego helikoptera, który zbliżał się do muru.

- Nie ma żadnych mutantów. - Anna wycisnęła trochę żelu na dłoń. - Wszyscy tam są martwi.

Orlando przesunął kciukiem sterownik na pilocie, posyłając śmigłowiec na bardziej ostry kurs.

- Skoro wszyscy są martwi, dlaczego strażnicy patrolują mur dzień i noc?

Uniosłam głowę znad komórki.

- Żeby trzymać szympakabry z dala.

- Nawet nie wspominaj o tym syfie. - Anna oddała mi opakowanie żelu. - Przez ciebie nadal śpię przy zapalonym świetle.

- Trzeba było mnie nie prosić, żebym o tym opowiadała za każdym razem, gdy kładziesz się spać - odgryzłam się ze śmiechem.

Camden obejrzał się przez ramię.

- Co to jest szympakabra?

- Nic takiego. Potwór, którego wymyślił mój tato.

Dawniej wierzyłam w jego opowieści. No, na wpół wierzyłem. Ojciec zaczął mi opowiadać bajki o dzielnej dziewczynce i jej przygodach w Dzikiej Strefie, kiedy miałam osiem lat, zaraz po śmierci mamy. Mama przed snem mi śpiewała. Bajki stanowiły metodę ojca, żeby wypełnić ciszę.

- Szympakabra to taka kretomałpa, która pluje jadem i żyje gdzieś tam pod ziemią. - Anna, wzdrygnąwszy się, wskazała na mur. - Podkrada się nocą i porywa dzieci z łóżek. Jej ugryzienie paraliżuje człowieka tak, że nawet nie krzyknie, gdy szympakabra pożera go żywcem.

Oderwałam wzrok od wyświetlacza, żeby spojrzeć na swoją najlepszą przyjaciółkę.

- Ech, Annapolis, szympakabry nie są prawdziwe. Tato je wymyślił. To znaczy, cóż... - Nie mogłam się powstrzymać. - Tak mi się przynajmniej wydaje.

Anna zatoczyła dłonią przed swoją twarzą.

- Jak widzisz, wcale mi nie do śmiechu.

Przynajmniej Camden się roześmiał.

- No to jesteśmy - rzucił Orlando, gdy zabawkowy helikopter przemknął nad Tytanem. - Pięćdziesiąt stóp dalej i będziemy...

Głośny trzask przerwał mu w pół słowa. Spojrzałam na Mur Tytana.

- Co się stało?

Za barierką na szczycie muru wieżyczki strzelnicze obróciły się na zachód i wymierzyły działka w nadlatującą zabawkę.

- Padnij! - Camden przykucnął, gdy rozległy się kolejne wystrzały.

Anna i ja przypadłyśmy do niego, ale Orlando wycofał się do drzwi na dach.

- W porządku - szepnęłam. - Nie można sprawdzić, skąd przyleciał helikopter.

I właśnie wtedy reflektor omiótł dach budynku obok. Cienie zniknęły, gdy snop światła przesuwał się w naszą stronę.

- O, kurde! Wiejemy!

Rzuciłyśmy się z Anną do ucieczki, Camden dreptał nam po piętach. We trójkę dopadliśmy drzwi i wbiegliśmy na schody. Dwie minuty później wślizgnęliśmy się do zoo, jakim był salon w mieszkaniu Orlanda, udając, że wcale stamtąd nie wychodziliśmy.

Anna i Camden ze śmiechem opadli na sofę. Ja nie mogłam - nadal byłam przerażona. Głośna muzyka i tłum wokół nie pomagały. W apartamencie było chyba ze dwadzieścioro pięcioro nastolatków, zwróconych twarzą w twarz i oddychających na siebie. Niektórzy nawet się całowali. I nie tak po prostu całowali - całowali się po staroświecku. Wymieniali ślinę. Szybko sięgnęłam po swój żel odkażający. Czy ci ludzie spali na obowiązkowych lekcjach o higienie i zdrowiu, na które wszyscy chodzili od przedszkola?

Minęła mnie gromada chłopaków wyjących jak wilki. Nieśli rozchichotaną dziewczynę.

- Tylko nie na sofę! - krzyknął Orlando, ale banda właśnie tam rzuciła swoją zdobycz, z butami i w ogóle.

Przez hałas i kamizelkę, która działała jak opaska uciskowa, nie mogłam nawet oddychać głęboko, żeby wprowadzić się w stan zen. Sięgnęłam do zapięcia pod szyją i wtedy dostrzegłam, że Orlando mnie obserwuje. W tym tygodniu sporo czasu spędziliśmy razem online, planując nasze nieudane przedsięwzięcie, ale usłyszałam też od niego parę niewątpliwych komplementów. Teraz, gdy znaleźliśmy się w realu, wolałam, żeby nie odniósł mylnego wrażenia. Zostawiłam zapięcie i wyjęłam komórkę. Dotknięciem wykasowałam krótkie nagranie muru, czyli dowód rzeczowy, a potem włączyłam kamerę i zaczęłam ostentacyjnie filmować imprezę.

Przecisnęłam się przez tłum na balkon, żeby sprawdzić, co się dzieje na murze. Nic szczególnego. Strażnicy wrócili na pozycje. Zapewne znaleźli zniszczoną zabawkę i uznali, że nie warto wszczynać dalszego śledztwa. A przynajmniej miałam nadzieję, że tak właśnie pomyśleli.

Chociaż raz byłam wdzięczna za wysokie barierki na balkonie. Otoczona nimi zwykle czułam się jak ptak w klatce, ale dzisiejszego wieczoru ta klatka osłaniała mnie przed wzrokiem strażników. Nasi rodzice lubili nazywać te pręty trejażami i mówić, że zostały zamontowane, by mógł się po nich piąć bluszcz. Kogo chcieli oszukać? Wiedzieliśmy, że kraty to jeszcze jedno zabezpieczenie. Czy przed plagą dzieci na prawo i lewo wypadały z balkonów? Wątpliwe. Ale nie można się spierać z narodem dotkniętym traumą ocalonych.

- Przepraszam za kamerę.

Orlando przyłączył się do mnie przy wymyślnie kutych prętach.

- W porządku. I tak była stara. Liczyłam się z...

Pochylił się do pocałunku. Jego usta znalazły się na moich, zanim zdążyłam wymyślić, jak tego uniknąć. A teraz, z kratownicą za plecami i Orlandem z przodu, było za późno. Nieważne, jak delikatnie bym go odepchnęła albo się wykręciła, i tak skończyłoby się niezręcznie i okropnie. Nie chciałam ranić jego uczuć, po prostu nie życzyłam sobie jego oddechu na moim policzku albo... Nagle pocałunek zrobił się wilgotny, gdy Orlando próbował wsunąć mi język w usta.

Odchyliłam głowę, przemknęłam pod jego ramieniem i odsunęłam się na parę kroków.

- Co jest? - zapytał.

Wyglądał bardziej na zaskoczonego niż zranionego. Wytarłam usta grzbietem dłoni, zanim się do niego odwróciłam.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin