Ford Jeffrey - Asystentka pisarza fantasy (opowiadanie).pdf

(97 KB) Pobierz
JEFFREY FORD
ASYSTENTKA PISARZA FANTASY
Opowiadanie wchodzi w skład książki
"Portret pani Charboque. Asystentka pisarza fantasy"
Jeffreya Forda.
Jak według was powinien wyglądać pisarz fantasy? Oczyma wyobraźni widzicie
mężczyznę z białą brodą Merlina i długimi smukłymi palcami, które iskrzą magią w
zetknięciu z klawiaturą, albo pulchną kobietę z obfitym biustem i włosami tak długimi,
że pokrywają cały pokój, oplatając wszystko jak macki zaklęcia wiedźmy.
Zamiast tego wyobraźcie sobie Ashmoleana, mojego pisarza fantasy, u którego
pracowałam ponad rok. Jeśli nawet kiedyś posiadał jakąś magiczną moc, to kryła się
ona głęboko za jego oczami, gdyż jego wygląd kojarzył się raczej z innymi gatunkami
literackimi. Niczym jedno ze stworzeń doktora Moreau, przypominał skutek
eksperymentu, który wymknął się spod kontroli – olbrzymiego leniwca, którego DNA
pocięto, torturowano razem z kodem genetycznym człowieka, a następnie połączono
za pomocą taśmy klejącej i zszywaczy. Miał potężny brzuch, krótkie, włochate ręce, a
jego tył zrekompensował sobie brak przeciwwagi w postaci ogona imponującą
szerokością. Głowa była jak mięsna dynia z wyciętym grymasem. Cienie okalały puste
okna oczu, a na czaszce było równie mało włosów co gontów na dachu domu
Usherów. Nawet jego osobowość stanowiła zagadkę, która mogłaby skłonić Holmesa
do porzucenia ukochanej kokainy na rzecz fajeczki z crackiem. Jedyne, co było
„fantastyczne”, następowało, gdy siadał przy komputerze. Wtedy zaczynał tłuc w
klawisze, jakby wbijał gwoździe w drewniany krzyż, wpatrując się w ekran wzrokiem
złej czarownicy, pytającej: „Kto jest najpiękniejszy w świecie?”.
Trafiłam do Ashmoleana za sprawą ogłoszenia w lokalnej gazecie. „Poszukiwana
asystentka biurowa niezainteresowana literaturą i pozbawiona pomysłów”. Podczas
rozmowy kwalifikacyjnej powiedział mi, że potrzebuje kogoś, kto nie będzie myślał,
tylko sprawdzał źródła. Nie spełniałam żadnego z tych kryteriów, ale miałam
siedemnaście lat i zaledwie średnie wykształcenie, a ta praca wydawała mi się bez
porównania ciekawsza od sprzedawania hamburgerów, więc skłamałam i udawałam
jak najmniej bystrą. Ashmolean na chwilę przestał pisać, co robił podczas całej naszej
rozmowy, po czym zmierzył mnie wzrokiem.
– Witaj w Kreegenvale – powiedział.
Wbrew opisowi w ogłoszeniu lubiłam czytać i myśleć. Już w pierwszych klasach,
gdy inne dzieci wychodziły na podwórko z piłkami i kijami do baseballa albo hokeja na
trawie, ja zabierałam książkę i siadałam pod dębem na drugim krańcu boiska, gdzie
odgłosy pobliskiego lasu zagłuszały zgiełk rywalizacji, w którą społeczeństwo
rozpaczliwie próbowało mnie wciągnąć. Podejrzewam, że w szkole średniej mogłabym
cieszyć się powodzeniem, gdyż niektórym chłopcom podobały się moje długie włosy i
szczupła figura, ale jedyne uniesienia, które mnie interesowały, znajdowałam w
powieściach Cervantesa i Dickensa. Czasami chodziłam na randki, ale fabuły spotkań
w kręgielniach i na tylnych siedzeniach samochodów zawsze wydawały mi się
nieeleganckie, a zakończenie można było przewidzieć już od pierwszej strony.
Być może moje życie nie mogło potoczyć się inaczej, skoro wychowałam się jako
jedyne dziecko w domu, w którym miarą sukcesu była większościowa opinia
zewnętrznego świata. Moich rodziców przez całe życie motywowano do osiągania
sukcesów w szkole, pracy oraz życiu osobistym. Ojciec, szanowany prawnik
kontraktowy, nigdy o niczym nie dyskutował, a kiedy do mnie mówił, zawsze zamykał
oczy, pociągał się za lewe ucho i przedstawiał jakąś uświęconą tradycją strategię
obliczoną na przezwyciężenie problemu, z którym do niego przychodziłam. Z kolei
matka, mimo że była zapracowaną księgową, zawsze twierdziła, że chce zostać
pisarką. Jej ulubionym autorem nie mógł być nikt inny jak Nabokov. Początkowo
czytałam, żeby sprawić im przyjemność, ale potem okazało się, że nie potrafię
przestać.
Czytywałam dzieła wybitnych i prawie wybitnych pisarzy, stylistów i
strukturalistów, a także Ashmoleana. Jego książki wypełniały półki stojące wzdłuż ścian
gabinetu. Pisał opowiadania, nowele, powieści, a od czasu do czasu nawet wiersze.
Każde słowo, które narodziło się z elektronów na ekranie jego komputera, służyło
rozwojowi kariery Glandara, Władcy Miecza z Kreegenvale. Na tych tysiącach stron
znalazło się więcej mieczy niż pomieściłoby się na stadionie.
Ten szorstki osiłek o muskułach jak góry, ścięgnach jak łańcuchy i duchu
niepokornym jak stado dzikich rumaków zabijał smoki, wiedźmy, elfy, olbrzymów,
gadające małpy oraz mnóstwo nieudolnych, jednowymiarowych wojowników, których
jedynym celem istnienia było paść pod jego ostrzem niczym letnie zboże. W
przerwach między potyczkami Glandar chędożył, a czasami najpierw chędożył, a
potem wymachiwał mieczem. Jego wrogowie zawsze mieli przewagę liczebną, lecz
nigdy go nie pokonali. Nikt w całej krainie nie potrafił pić ani zaspokajać
uwodzicielskich Syren z Gwaten Tarn tak dobrze jak Glandar i nikt inny nie nudził mnie
aż do granic narkolepsji.
W porównaniu z literaturą, którą zazwyczaj czytywałam, dzieła Ashmoleana
sprawiały wrażenie nieistotnej i schematycznej tandety. Cokolwiek by mówić o
Glandarze, jego wymachiwanie mieczem sprawiało mnóstwo radości czytelnikom. Mój
pisarz był bogatszy niż król piratów z Ravdish. Po czwartej powieści mógłby dać sobie
spokój i żyć w luksusie do końca swoich dni dzięki pieniądzom, które zarobił na
wczesnych przygodach Glandara. Jednakże Ashmolean kontynuował swoje dzieło,
mimo że – jak dowiedziałam się z pewnego niezwykle przenikliwego artykułu – już
dawno opuściła go żona, a dzieci nigdy nie wpadały z wizytą. Dom pisarza sypał mu się
na głowę, lecz on pracował niestrudzenie, tłukąc w klawisze z pośpiechem i
determinacją, jakby kogoś reanimował. W Kreegenvale nigdy nie działo się nic
nowego. Wcześniej czy później musiało dojść do walki, którą Glandar kończył jakąś
maksymą wojownika. Najbardziej przypadły mi do gustu słowa: „Trzeba stale podsycać
chęć do bitwy”.
Krytycy uwielbiali Glandara. „Dziękujmy Bogu za Ashmoleana”, napisał jeden z
nich. Recenzując
Duchołapa z Kreegenvale,
słynny krytyk Hutton Myers stwierdził:
„Ashmolean rozmywa granicę między literaturą głównonurtową i gatunkową za
pomocą efektownego pisarstwa, które pozwala czytelnikowi zanurzyć się w świecie
naznaczonym walką Dobra ze Złem”. Inni pisarze zamieszczali entuzjastyczne
komentarze na okładkach jego książek, prześcigając się w pochwałach. O ile dobrze
pamiętam, to P.N. Smenth napisał: „Kocham Glandara bardziej niż własną matkę”.
Moje zadanie polegało na pomaganiu Ashmoleanowi w unikaniu
niekonsekwencji podczas opisywania fantastycznego świata. Nic nie wyprowadzało go
z równowagi bardziej niż zadawane podczas spotkań z czytelnikami pytania w rodzaju:
„Jak to możliwe, że Stribble Flap Lubieżny zapłodnił złośliwą Wiedźmę z Bagien
Deffleton w
Glandar błaga o śmierć,
skoro Glandar odciął temu opryskliwemu
krasnoludowi członka w
Nieświętej Bitwie o Świętość?”.
Ashmolean nigdy nie odwracał się od komputera, tylko wykrzykiwał do mnie
polecenia przez ramię. „Mary, sprawdź, czy koń bez grzywy kiedykolwiek był w Krainie
Mgieł”, wołał, a ja wstawałam ze składanego krzesełka, na którym siedziałam z książką
w dłoni, zapoznając się z dawnymi przygodami, po czym przetrząsałam półki w
poszukiwaniu odpowiednich tomów, w których mogła się znajdować ta informacja.
Koń bez grzywy odwiedził Krainę Mgieł dwukrotnie – po raz pierwszy, gdy towarzyszył
przygłupiemu kuzynowi Glandara, Blandarowi, a później wspólnie z kawalerią
słynnego wojowniczego szkieletu, Kościanego Oka.
Początkowo był to uciążliwy proces, musiałam bowiem poznać świat
Kreegenvale, tak jak nowy taksówkarz zapoznaje się z miastem za granicą. Jednakże
po pewnym czasie, dzięki zabieraniu książek do domu i ślęczeniu nad nimi nocami, a
także tempa, z jakim potrafiłam pochłaniać tekst, jako osoba dobrze oczytana, udało
mi się odwiedzić niemal wszystkie zakamarki tej mitycznej krainy i zapewne
wiedziałam lepiej niż Ashmolean, gdzie można dostać najsmakowitszą pieczoną goleń
żółtego smoka w królestwie albo ile kosztuje eliksir zmniejszający.
Jedyną tajemnicą, pomimo upływu czasu, pozostawał dla mnie sam Ashmolean.
Zawsze opryskliwie wydawał mi polecenia i nigdy nie dziękował, nawet za trudne do
odszukania informacje. Kiedy wstawał ze swojego tronu przed komputerem, żeby
udać się do ubikacji (pił jedną kawę za drugą), nawet nie zaszczycał mnie spojrzeniem.
W dniu wypłaty, w drugi i czwarty poniedziałek każdego miesiąca, pieniądze czekały
na mnie w kopercie na siedzeniu składanego krzesełka w głębi gabinetu. Była to
nędzna suma, ale kiedy próbowałam wspominać o podwyżce, wołał: „Milczeć, los
Kreegenvale wisi na włosku!”. Nierzeczywista natura mojej pracy sprawiała, że wciąż
wracałam i poświęcałam jej tak wiele czasu, od poniedziałku do soboty włącznie.
Kiedy wychodziłam po południu, często zastanawiałam się, co Ashmolean robi,
gdy nie pisze. Nie miał telewizora i nie dzwonił do niego nikt poza jego agentem. Przez
większość czasu ukrywał się przed fanami, nie licząc oficjalnych spotkań z
czytelnikami, ale słyszałam, że nawet wtedy nie podpisywał książek i z nikim nie
rozmawiał po zejściu ze sceny.
Było dla mnie zagadką, kiedy robi zakupy, pranie albo zajmuje się którąkolwiek z
innych przyziemnych czynności, które dla nas wszystkich są oczywistością. Wydawało
się, że nie jest w pełni człowiekiem, stanowi jedynie instrument, za którego pomocą
Glandar może powiadomić świat o swoich poczynaniach. Jedynym, co dowodziło, że
jest żywą istotą, był fakt, że puszczał wiatry. Po każdej z tych długich, miękkich
eksplozji, które sprawiały, że ponownie zaczynałam rozważać zalety sprzedawania
hamburgerów, na chwilę przerywał pisanie i mruczał pod nosem słynny bojowy okrzyk
Glandara: „Śmierć niewiernym”.
W tamtym czasie trudno było o osoby mniejszej wiary niż moi rodzice.
Zastanawiali się, dlaczego pomimo znakomitych stopni nie poszłam do college’u. „A
masz chłopaka?”, wciąż pytała matka. „Już najwyższy czas”, powtarzała. Ojciec upierał
się, że marnuję życie i potrzebuję prawdziwej pracy, takiej ze świadczeniami
socjalnymi. Mogłam im tylko powiedzieć, co czuję. Nie byłam gotowa na to wszystko,
o czym mówili, chociaż miałam pewność, że kiedyś taki dzień nadejdzie. Praca dla
pisarza fantasy dawała mi namiastkę tamtego uczucia, którego doświadczałam, gdy
siedziałam samotnie na skraju boiska z dala od zgiełku, a zarazem pozwalała mi
udawać, że robię coś użytecznego.
Pewnego dnia, półtora roku po rozpoczęciu przeze mnie pracy u Ashmoleana,
gdy pisarz bębnił w klawisze, tworząc swoje najnowsze dzieło,
Glandar, Zabójca
Bezprawia,
a ja siedziałam na swoim rozkładanym krześle, przeglądając nowelę
Fontanna Marzeń z Kreegenvale,
która ukazała się w marcu 1994 roku na łamach
„Zadziwiających Krain Iluzji”, nagle stukanie klawiszy ustało. Ta niespodziewana cisza
zwróciła moją uwagę skuteczniej, niż gdyby Ashmolean wyjął z szuflady rewolwer i
strzelił w sufit. Uniosłam wzrok i zobaczyłam, że Ashmolean zakrywa dłońmi twarz.
– Mój Boże – wyszeptał.
– Co się stało? – spytałam.
Obrócił się razem z krzesłem, wciąż nie opuszczając maski utworzonej z palców.
– Oślepłem – odrzekł.
Z przyzwyczajenia podeszłam do półek z książkami, początkowo myśląc, że
znajdę tam rozwiązanie problemu. Dopiero po chwili dotarła do mnie waga jego słów i
poczułam ogarniającą mnie panikę.
– Mam wezwać karetkę? – spytałam, zbliżając się o krok.
– Nie, nie – odparł, odsuwając dłonie od twarzy. – Oślepłem na Kreegenvale.
Nie widzę, co teraz zrobi Glandar. Cały świat zniknął.
Po raz pierwszy popatrzył mi prosto w oczy, a ja wyczułam, jak bardzo się boi. W
tej samej chwili przypomniałam sobie, że gdzieś wyczytałam, iż jego prawdziwe
nazwisko to oczywiście nie Ashmolean, tylko Leonard Finch.
– Może powinien pan odpocząć – zaproponowałam.
Pokiwał głową i zgarbił się na krześle; przypominał dziecko, które zabłądziło w
centrum handlowym.
– Wracaj do domu – odpowiedział.
– Przyjdę jutro – obiecałam.
Machnął rękami, jakby moje słowa pogarszały jego stan. Chciałam go spytać,
czy zapłaci mi za resztę dnia, ale nie miałam odwagi zawracać mu głowy.
Pokonując cztery przecznice dzielące mnie od domu, miałam metaforyczne
wizje Ashmoleana jako opuszczonej kopalni, opróżnionej beczki po piwie, automatu z
bredniami pominiętego przez dostawcę. Drążył głębiny banalnego pisarstwa i zdołał
dotrzeć do mitycznego dna. Jednakże, kiedy nadszedł wieczór, zmieniłam zdanie. Nie
wiem dlaczego, ale kiedy po kolacji siedziałam sama w pokoju i z trudem brnęłam
przez
Mit Syzyfa
Camusa, nagle oczyma wyobraźni zobaczyłam pokonanego Leonarda
Fincha siedzącego w swoim gabinecie i wciąż zakrywającego twarz dłońmi. Odłożyłam
Camusa i powiedziałam matce, że wybieram się na przejażdżkę.
Wszędzie jeździłam na rowerze, mając nadzieję, że ludzie uznają mnie za
maniaczkę zdrowego trybu życia i nie dowiedzą się, że jeszcze nie podchodziłam do
egzaminu na prawo jazdy. Była wczesna jesień i wieczory były chłodne, a na niebie
lśnił księżyc rodem z Kreegenvale – przypominający ostrze bułatu, jak zwykł mówić
Ashmolean. Pokonałam cztery przecznice dzielące mnie od jego domu w ciągu kilku
minut, a gdy znalazłam się na podjeździe, zauważyłam, że wszystkie światła są
zgaszone. Długo stałam przed drzwiami, zastanawiając się, czy powinnam zapukać. W
końcu do działania pchnęło mnie to samo pragnienie, które towarzyszyło mi podczas
czytania każdej opowieści. Chciałam się dowiedzieć, jak to wszystko się skończy.
Pomimo wrodzonej ciekawości zapukałam bardzo cicho, po czym cofnęłam się o
krok, na wypadek gdybym z jakiegoś powodu musiała uciekać. Odczekałam kilka
minut i już miałam odejść, gdy nagle wewnątrz zapaliło się światło. Drzwi powoli się
uchyliły i wyłoniła się zza nich głowa Ashmoleana.
– Mary – powiedział i, o dziwo, uśmiechnął się. Otworzył drzwi szerzej. – Wejdź.
Byłam nieco speszona jego dobrym nastrojem, nie pamiętałam bowiem, żeby
kiedykolwiek się uśmiechał. Zdałam sobie sprawę, że coś się w nim wyraźnie zmieniło.
Cała frustracja, którą za dnia rozładowywał, tłukąc w klawiaturę, zniknęła,
pozostawiając łagodnego sobowtóra mojego pisarza. Przypomniała mi się jego nowela
Pożeracze Dusz z Oceanicznej Jaskini
i zawahałam się przed wejściem.
– Chwileczkę – powiedział, po czym zostawił mnie w przedsionku.
Zastanawiałam się, co robił w ciemności. Wkrótce wrócił z pudełkiem, w którym
znajdował się maszynopis.
– Masz dwa dni, żeby to przeczytać. Trzeciego dnia przyjdź do pracy. Zapłacę ci
za ten czas – dodał.
Przyjęłam pudełko i dalej stałam, nie wiedząc, czy mam wyjść, czy zostać.
Miałam wrażenie, że Ashmolean chce z kimś porozmawiać, ale się myliłam. Maska
obojętności, która początkowo mnie onieśmieliła, teraz opadła na moich oczach.
Znów poczerwieniał na twarzy i ściągnął brwi. Zgarbił się, po czym burknął z typową
dla siebie furią:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin