Uniłowski Zbigniew - Moja Warszawa.pdf

(202 KB) Pobierz
Moja Warszawa
Zbigniew Uniłowski
Warszawa, 12 lipca 1934
Pobrano z Wikiźródeł dnia 31 stycznia 2021
1
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
M O J A WA R S Z AWA
Dzielnica żydowska, ten ropień wielkomiejski, ożywia
się i nabiera chorej tężyzny w cieple słońca wiosennego.
Mikroby posępnego ghetta wypełzają na ten czas z
cuchnących schronów, rozprężają swe wątłe ciałka i w
anemicznych jeszcze promieniach poczynają się żwawiej
krzątać wokół ubożuchnych spraw swego nieszczęsnego
istnienia. Przezimowali — wytężają siły, aby jeszcze raz
móc przezimować. Zaczyna się handel, właściwie
karykatura i groteska tego szerokiego określenia. Wąskiemi
żyłkami ziejących zaduchem uliczek sączy się brudnym
strumykiem sprzedaż i kupno rzeczy tak nędznych jak całe
istnienie tych żyjątek. Lepkim bełkotem zawiadamiają o
możności nabycia grzebyka za dziesięć groszy, garści
gotowanego grochu za pięć czy pary skarpetek za
pięćdziesiąt. Przykucnięci na trotuarach, z troską w
kaprawych oczach, obok swych koszów czy wózków, zalani
bladem światłem młodego słońca, prowokują do
zastanowienia się nad odwiecznym problematem
nierówności osiągnięć na tym globie. Niby oślepłe
zwierzaki, pełzają na czworakach, między rynsztokami i
2
kupami łajna, po zaśmieconym, wyboistym bruku, dzieci
żydowskie. Oblane fioletowym lukrem ciastko na
margarynie wprawia je w ekstazę pożądania. Olbrzymie,
kudłate perszerony z furgonami pełnemi skrzyń lub beczek
od śledzi oczyszczają co chwila jezdnię od tego żałosnego,
dziecięcego pospólstwa. Wspaniała, granatowa postać
policjanta z pałką w dłoni nasuwa tutaj ryzykowne
porównanie kamienia rzuconego potężną dłonią w kałużę.
Od rzutu tego wystrzelają wokół brunatne bryzgi. Tak na
jego widok z okrzykami i w panice uciekają sprzedawcy ze
swym dobytkiem. Regularne wykupywanie patentu od
państwa równałoby się klęsce i zagładzie. Nie będzie ich
gonił, musiałby się rozmnożyć w setki wirujące w pogoni.
Twarz poddał słońcu, słodka niemoc rozchodzi się po
kościach. Też człowiek. Poszedł dalej, rozmarzona potęga.
Dochodzi południe, rośnie gwar, dymią miseczki z zupą,
krążą talerze z boleśnie pociętym śledziem, główką cebuli i
kawałkiem chleba. W obdrapanych ruderach, w sferach
posiadających również jedzą obiad. Szewc Kahał popieścił
siwą, miejscami zżołkłą brodę, odsunął talerz, wstał od
warsztatu, ujął kubek z herbatą, wyszedł przed sklep i
popija, postękując przyjemnie. „Knajak“ w przyciasnym
granatowym garniturze, w żółtych półbutach i kapeluszu
zsuniętym z czoła, serdecznie splunął staremu Kahałowi w
tę herbatę i drobnym kroczkiem poszedł w swoją drogę, z
radosnem pohukiwaniem. Stary Żyd podskoczył
gwałtownie, zaklął a może tak tylko sobie coś powiedział,
pomarszczoną twarz otarł o słońce i znikł w czarnej
czeluści swego sklepu. Dokąd to podąża zaczepny andrus w
3
żółtych półbutach? Czy za ciasno mu, za ubogo w wąskich
uliczkach? Oto wyszedł na hale targowe. Zręcznie jak
piskorz przemyka się w tłumie. Połowa ludzi jest
pochylona, ogląda towary, targuje. Wokół budynków
wykrzykują przekupnie. Bielizna, słodycze, ubrania.
Policjant tutaj jest bardziej gorliwy. Goni. I łowi istotnie
grubą rybę. Bo na krzyk, jaki się wytworzył przy wejściu
do hal, biegnie w tamtą stronę, chwyta za kark naszego
znajomego w przyciasnym granatowym garniturze. Spod
jego marynarki zwisają bezwładnie rękawy innej, obcej
marynarki. Młodzieńca likwidują. Może groźny Jehowa,
wezwany przez starego Kahała, pokarał go. To pewna, że
święta Wielkiejnocy ma zapewnione w zacisznem
więzieniu.
Wchodzącego do hal ogarnia mroczny chłód
przesiąknięty zapachem ryb. Stosy śniętych szczupaków,
poćwiartowanych łososi i żywych karpi tłoczących się w
olbrzymich kadziach. Wilgotna ręka Żydowki‑straganiarki
ciska poszczególne zwłoki na wagę i poruszającą okrągłym
pyszczkiem, konającą w obcym żywiole rybę zawija w
gazetę, aby oddać ją dłoni głodu. Przystanął i patrzy na to z
palcem w ustach chłopiec wracający ze szkoły.
Bezustannie, jak dźwięczna grzechotka, wykrzykuje
dziewczyna z koszem cytryn: „Para piętnaście groszy, para
piętnaście!“. Nieco dalej jatki rzeźnicze różowieją połciami
surowego mięsa. W aureoli brunatnych kiełbas i kiszek
poruszają się anioły w białych fartuchach, żony lub córki
właścicieli masarń. Jarzyny tworzą kolorystyczne zwały
martwych natur. Kobiety z proletarjatu i paniusie w
4
zawadjackich kapelusikach na prawe oko szemrzą tutaj jak
zapobiegliwe kokoszki, targując, ważąc w ręku i
napełniając koszyki na codzienną potrzebę. Przez szklane
otwory w dachu sączy się na tę ruchliwość blade, miejskie
słoneczko warszawskiej wiosny. Mijamy kojce z
krzykliwem, upierzonem ptactwem, a obok nagie kadłuby
ich pomordowanej braci. Dalej idą piramidy owoców i
ciast.
Kończy się żywność, zaczyna się szpaler koszy z
ordynarną bielizną obojga płci. Barchanowe majtki kobiece,
męskie kalesony z tasiemkami powiewają beztrosko na
wietrze. Sprzedawcy zabawek dmuchają jak dzieci na
trąbkach, grzechoczą, nawołują. Człowiek‑krzykacz z
książkami, w okularach na nosie, z miną mędrca
wykrzykuje nazwiska pisarzy: „Żeromski, Dumas,
Dostojewski, Hugo, po złotówce za tom, po złotówce!“.
Zwolna całe targowisko milknie i jakby maleje w mroku.
Słychać trzask kłódek, szum zamiatanych śmieci. Zaduch
prowjantów potęguje się, kupujących ubywa. Cofamy się w
nędzę. U wylotu Krochmalnej napotykamy grupki
barczystych spracowanych tragarzy żydowskich. Dzieciaki
wpełgują do swych nor. W rudych, ruchomych poblaskach
świec i lamp naftowych poruszają się rozczochrane głowy
kobiet o twarzach wykrzywionych troską o dzień następny.
Pokładają się do snu, tylko stary Kahał jakby przyrósł do
swego zydla szewskiego. Dla niego teraz zaczyna się
właściwa praca, w ciszy nocy. I tylko jeszcze w bramach
wystają brzydkie dziewczęta, z głodem miłości w oczach
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin