John Varley. Naciśnij Enter.doc

(437 KB) Pobierz
Naciśnij Enter

                                                John Varley

                                              Naciśnij Enter

 

                                            

 

Tłum. – Wiktor Bukato

 

 

 To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki… Trzasnąłem słuchawką tak mocno, że telefon spadł na ziemię. Przez jakiś czas stałem ociekając wodą i trzęsąc się ze złości. W końcu aparat zaczął buczeć, jak zawsze, gdy słuchawka nie leży na widełkach. Buczenie jest dwadzieścia razy głośniejsze od każdego dźwięku, jaki telefon normalnie wydaje. Zawsze byłem ciekaw dlaczego. Jakby to było jakieś straszne nieszczęście. "Alarm! Słuchawka twojego telefonu nie leży na widełkach!" Automatyczne urządzenia do przyjmowania telefonów to jedna z licznych drobnych przykrości życia codziennego. Przyznajcie się: kto naprawdę lubi mówić do maszyny? Ale to, co stało się przed chwilą, to było coś więcej niż drobne utrapienie. Oto automatyczne urządzenie telefoniczne zadzwoniło do mnie. Takie aparaty istnieją od niedawna. Dostaję dwa – trzy podobne telefony w miesiącu, głównie z towarzystw ubezpieczeniowych. Po podniesieniu słuchawki słyszy się dwuminutowy tekst reklamowy oraz numer, pod który można zadzwonić, gdy kogoś to zainteresuje. (Raz zadzwoniłem pod taki numer, by im powiedzieć, co ja o tym myślę, ale automat cały czas powtarzał "Proszę czekać" na tle niefrasobliwej muzyczki.) Mają listy numerów, pod które dzwonią. Nie wiem, skąd je biorą. Wróciłem do łazienki, wytarłem krople wody z plastykowej obwoluty książki pożyczonej z biblioteki i ponownie wszedłem do wanny. Woda już się wychłodziła. Dolałem ciepłej; moje ciśnienie zaczęło już wracać do stanu normalnego, gdy telefon zadzwonił znowu. Odczekałem piętnaście dzwonków próbując nie zwracać na nie uwagi. Czy ktoś z was próbował czytać przy dzwoniącym telefonie? Po szesnastym dzwonku wstałem. Wytarłem się, włożyłem szlafrok, wszedłem powoli, z namaszczeniem, do pokoju. Przez jakiś czas wlepiałem oczy w telefon. Po pięćdziesiątym dzwonku podniosłem słuchawkę. – To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki tekst się nie skończy. Jest pan połączony z domem pańskiego sąsiada, Charlesa Kluge'a. Nagranie będzie powtarzać się co dziesięć minut. Pan Kluge zdaje sobie sprawę, że nie można zaliczyć go do najlepszych sąsiadów pod słońcem i z góry przeprasza za kłopot. Prosi o to, aby pan udał się natychmiast do jego domu. Klucz jest pod wycieraczką. Proszę wejść do środka i zrobić to, co należy. Za pańską uprzejmość zostanie pan wynagrodzony. Dziękuję. Trzask. Sygnał centrali. Nie jestem człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym. Dziesięć minut później, gdy telefon znowu się odezwał, wciąż jeszcze siedziałem w pokoju chcąc sobie wszystko przemyśleć. Podniosłem mikrotelefon i słuchałem uważnie. Był to ten sam tekst. Tak jak poprzednio, głos w słuchawce nie należał do Kluge'a. Pochodził jakby z syntezatora, a miał w sobie tyle ciepła, co komputerek do nauki ortografii. Przesłuchałem wszystko jeszcze raz, po czym odłożyłem mikrotelefon. Zastanowiłem się, czy nie zawiadomić policji. Charles Kluge mieszkał w sąsiednim domu od dziesięciu lat. Przez cały ten czas rozmawiałem z nim może kilkanaście razy, nigdy dłużej niż minutę. Nie miałem wobec niego żadnych zobowiązań. Myślałem, żeby zignorować wezwanie. Nadal o tym rozmyślałem, gdy telefon zadzwonił znowu. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut. Podniosłem słuchawkę i od raz ją odłożyłem. Mogłem odłączyć telefon. Moje życie wiele by na tym nie ucierpiało. W końcu jednak ubrałem się i wyszedłem przez drzwi frontowe, skręciłem w lewo i skierowałem się ku domowi Kluge'a Mój sąsiad z przeciwka, Hal Lanier, właśnie kosił trawnik. Pomachał do mnie, a ja do niego. Było około siódmej, cudowny sierpniowy wieczór. Na ziemi kładły się długie cienie. W powietrzu wisiał zapach skoszonej trawy. Zawsze lubiłem ten zapach. Już czas na koszenie mojego trawnika, pomyślałem. Kluge'owi taka myśl zapewne nie postała w głowie. Jego trawnik sięgał kolan; był spalony słońcem i zagłuszony chwastami. Zadzwoniłem do drzwi. Gdy nikt nie otwierał, zastukałem. Potem westchnąłem, zajrzałem pod wycieraczkę i skorzystałem z leżącego tam klucza, by otworzyć drzwi. – Kluge? – zawołałem wsuwając głowę do środka.

Przeszedłem przez krótki hall, z wahaniem, jak zawsze,gdy nie wiadomo, jak cię przyjmą. Zasłony były jak zwykle zasunięte, toteż w środku panowała ciemność, ale z ekranów rozstawionych dookoła pokoju, który kiedyś służył za salon, padało tyle światła, że zobaczyłem Kluge'a. Siedział na krześle przed stołem, z twarzą wciśniętą w klawiaturę komputera. Miał tylko pół głowy. Hal Lanier jest operatorem komputera w komendzie policji Los Angeles, toteż zawiadomiłem go o tym, co znalazłem, a on zadzwonił na komendę. Razem zaczekaliśmy na przybycie pierwszego wozu. Hal pytał cały czas, czy czegoś dotykałem, a ja odpowiadałem, że nie, z wyjątkiem klamki u drzwi wejściowych. Pojawiła się jadąca bez syreny karetka. Wkrótce dookoła zaroiło się od policjantów, a także sąsiadów, którzy przyglądali się ze swoich podwórek albo rozmawiali przed frontem domu Kluge'a. Ekipy reporterów z jakichś stacji telewizyjnych zjawiły się akurat w porę, by sfilmować wynoszone ciało, owinięte w arkusz folii. Mężczyźni i kobiety przychodzili i odchodzili. Przypuszczałem, że prowadzili rutynowe działania policyjne: zdejmowanie odcisków palców, zabezpieczenie śladów. Poszedłbym do domu, ale kazali mi być pod ręką. W końcu poproszono mnie do środka; był tam porucznik Osborne, który kierował dochodzeniem. Wprowadzono mnie do salonu Kluge'a. Wszystkie ekrany były wciąż włączone. Osborne podał mi dłoń; uścisnąłem ją. Zanim się odezwał, przyjrzał mi się uważnie. Był to niski, łysiejący facet; wyglądał na zmęczonego, dopóki nie spojrzał na mnie. Potem, choć właściwie w jego twarzy nie zaszła zmiana, zupełnie przestał sprawiać wrażenie zmęczonego. – Pan się nazywa Victor Apfel? – spytał. Potwierdziłem. Zatoczył ręką krąg wokoło pokoju. – Panie Apfel, czy może pan stwierdzić, czy stąd coś wyniesiono? Rozejrzałem się jeszcze raz, jakbym przygotowywał się do rozwiązywania łamigłówki. W pokoju był kominek i zasłony na oknach. Na podłodze leżał dywan. Poza tym nie było tu nic więcej, czego można byłoby się spodziewać w salonie. Wzdłuż ścian szły rzędy stołów, między którymi było wąskie przejście. Na stołach znajdowały się monitory, klawiatury, stacje dysków – cała ta wyrafinowana rupieciarnia nowej ery. Wszystko było połączone grubymi kablami i przewodami. Pod stołami stały kolejne komputery oraz skrzynki wypełnione podzespołami elektronicznymi. Nad stołami wisiały sięgające sufitu półki, zapchane pudełkami z taśmami, dyskami, kasetami… nie pamiętałem wtedy, jak się to fachowo nazywa. Teraz już wiem: oprogramowanie. – Nie ma tu mebli, prawda?… Poza…

Wyglądał na zbitego z tropu.

 Chce pan powiedzieć, że przedtem były tu meble?

 Skąd mam wiedzieć? – Wówczas pojąłem, na czym polegało nieporozumienie. – Ach tak, myślał pan, że byłem tu przedtem. Po raz pierwszy moja noga postała w tym pokoju około godziny temu. Zmarszczył brwi; nie bardzo mi się to spodobało. – Lekarz twierdzi, że ten facet nie żyje mniej więcej od trzech godzin. Jak to się stało, że pan tu trafił właśnie godzinę temu, Victor? Nie odpowiadało mi to, że mówi do mnie po imieniu, ale nie wiedziałem, jak mógłbym się temu sprzeciwić. Za to wiedziałem, że muszę mu powiedzieć o telefonie. Wydawał się nie przekonany. Ale łatwo było to sprawdzić, co też zrobiliśmy. Hal, Osborne i ja wraz z paroma innymi policjantami udaliśmy się do mego domu. Gdy wchodziliśmy, telefon dzwonił. Osborne podniósł mikrotelefon i słuchał. Twarz jego przybrała kwaśny wygląd, który w miarę upływu czasu pogłębiał się. Odczekaliśmy dziesięć minut na następny dzwonek telefonu. Osborne wykorzystał ten czas na obejrzenie wszystkiego w moim salonie. Byłem zadowolony, gdy telefon znowu zadzwonił. Policjanci nagrali tekst, po czym wróciliśmy do domu Kluge'a. Osborne wyszedł na podwórze, by przyjrzeć się lasowi anten na dachu. Widok ten zrobił na nim wrażenie. – Pani Madison, mieszkająca kilka domów dalej, uważa, że Kluge próbował nawiązać kontakt z Marsjanami – odezwał się Hal ze śmiechem w głosie. – Co do mnie, to pomyślałem, że pewnie kradł programy telewizji satelitarnej. – Wśród anten były trzy paraboliczne, sześć wysokich masztów i parę takich urządzeń, które można zobaczyć na dachach budynków towarzystw telefonicznych stosujących mikrofale. Osborne znowu poprowadził mnie do salonu. Powiedział mi, żebym opisał, co zobaczyłem. Nie wiedziałem, co mu z tego przyjdzie, ale spróbowałem. – Siedział na tym krześle, które stało pod tym stołem. Zobaczyłem na podłodze pistolet; nad nim zwieszała się ręka Kluge'a. – Pan myśli, że to samobójstwo?

 Tak, chyba tak pomyślałem.

 Czekałem, żeby coś na to powiedział, ale nie odezwał się. – Czy pan myśli tak samo? Westchnął.

 Nie było żadnego listu.

 Nie zawsze zostawiają listy – zwrócił uwagę Hal.

 Nie, ale robią to tak często, że mój nos zaczyna węszyć, kiedy listu nie ma. – Wzruszył ramionami.

 To pewnie nic nie znaczy.

 Ten tekst przez telefon – odezwał się.

 To mógł być swoisty list samobójcy. Osborne skinął głową. – Czy zauważył pan coś jeszcze?

Podszedłem do stołu i spojrzałem na klawiaturę. Był to model TI99/4A wyprodukowany przez Texas Instruments. Po prawej stronie, gdzie leżała głowa Kluge'a, widać było ciemną plamę zakrzepłej krwi. – Tyle tylko, że siedział przed tą maszyną.

 Dotknąłem klawisza i natychmiast stojący za klawiaturą monitor wypełnił się słowami. Szybko cofnąłem rękę, po czym spojrzałem na ekran. PROGRAM NAME: ZEGNAJ SWIECIE DATE: 8/20

 

CONTENTS: TESTAMENT; DROBIAZGI

PROGRAMMER: "CHARLES KLUGE"

ABY URUCHOMIC,

NACISNIJ ENTER

 

Czarny kwadracik na końcu bez przerwy migał. Potem dowiedziałem się, że jego nazwa brzmi "kursor". Wszyscy zebrali się dookoła. Hal, specjalista od komputerów, wyjaśnił, że wiele podobnych urządzeń wyłącza się po dziesięciu minutach jałowego biegu, żeby słowa unieruchomione na ekranie nie wypaliły się w nim na stałe. Tutaj ekran był cały zielony, zanim go dotknąłem, po czym na niebieskim tle ukazały się czarne litery. – Czy konsoletę sprawdzono na odciski palców? – spytał Osborne. Nikt nie wiedział, więc porucznik wziął ołówek i umocowaną na jego końcu gumką dotknął klawisza ENTER. Słowa zniknęły z ekranu, który pozostał przez chwilę niebieski, po czym wypełnił się maleńkimi owalnymi kształtami pojawiającymi się u góry i opadającymi jak deszcz. Były ich setki, w najróżniejszych kolorach. – To są pastylki – powiedział jeden z policjantów, a jego głos wyrażał najwyższe zdumienie. – Popatrzcie: tamto, to musi być Quaalude. A tu jest Nembutal. – Inni gliniarze rozpoznali następne lekarstwa. Ja sam zauważyłem białą kapsułkę otoczoną pośrodku wyraźnym czerwonym paskiem, która na pewno była Dilantiną. Brałem ją codziennie od wielu lat. W końcu pastylki przestały opadać, a ten cholerny komputer zaczął nam przygrywać. Był to hymn "Bliżej do Ciebie, mój Boże", w trójtonie. Kilka osób zaśmiało się. Chyba nikt nie uznał tej sytuacji za śmieszną; każdego przechodziły ciarki, gdy słuchał tej niesamowitej pieśni żałobnej – ale brzmiała ona, jakby zaaranżowano ją na gwizdek, organy parowe i kazoo. Czy można było się nie śmiać? W czasie muzyki z lewej strony ekranu pojawiła się maleńka figurka złożona wyłącznie z kwadracików i chwiejąc się konwulsyjnie ruszyła ku środkowi. Przypominała jedną z tych figurek, które pojawiają się w grach telewizyjnych, ale była bardziej uproszczona. Trzeba było wysilić wyobraźnię, by uwierzyć, że to człowiek. Pośrodku ekranu pojawił się jakiś kształt. "Człowiek" zatrzymał się przed nim. Zgiął się w połowie, a pod nim pojawiło się coś, co mogło być krzesłem. – Co to ma być?

 Komputer. Nie?

Musiał to być komputer, ponieważ mały człowieczek wyciągnął ręce, które odtąd wznosiły się gwałtownie i opadały jak u pianisty podczas furioso. Człowieczek wystukiwał na klawiaturze słowa, które pojawiały się ponad nim. GDZIES PO DRODZE COS STRACILEM. SIEDZE TU DZIEN I NOC, JA PAJAK POSRODKU KONCENTRYCZNEJ SIECI, PAN WSZYSTKIEGO, CO BADAM… A TO ZA MALO. MUSI BYC WIECEJ. WPISZ TU SWOJE IMIE – Chryste Panie – powiedział Hal. – Nie do wiary. Interakcyjny list samobójczy.

 Szybciej, musimy zobaczyć resztę.

Stałem najbliżej klawiatury, więc nachyliłem się i wystukałem swoje imię. Ale kiedy spojrzałem na ekran, okazało się, że napisałem VICT9R. – Jak to cofnąć? – zapytałem.

 Nie szkodzi, proszę nacisnąć ENTER – powiedział Osborne. Wyciągnął rękę za moimi plecami i sam nacisnął. CZY CZUJESZ TO CZASEM, VICT9R? CALE ZYCIE PRZEPRACOWALES, BY STAC SIE NAJLEPSZYM W TYM, CO ROBISZ, A PEWNEGO DNIA BUDZISZ SIE I ZADAJESZ SOBIE PYTANIE, PO CO TO WSZYSTKO? TO WLASNIE STALO SIE ZE MNA. CZY CHCESZ DOWIEDZIEC SIE CZEGOS JESZCZE, VICT9R? T/N Od tego miejsca tekst stał się rozwlekły. Kluge najwyraźniej zdawał sobie sprawę z tego, czuł wyrzuty sumienia, bowiem po każdym czterdziesto czy pięćdziesięciowyrazowym akapicie czytający miał ponownie możliwość wyboru między "tak" (T) i "nie" (N). Przez cały czas wzrok mój zbaczał z ekranu na klawiaturę, gdy przypomniałem sobie opartą na niej głowę Kluge'a. Myślałem o tym, jak siedział tu sam zapisując ten tekst. Stwierdził w nim, że jest zniechęcony. Uważał, że nie może już tak dłużej żyć. Brął zbyt wiele proszków (które w tym miejscu znów pojawiły się na ekranie) i nie widział przed sobą celu. Zrobił wszystko, co sobie zamierzył. Nie zrozumieliśmy tego. Stwierdził, że już nie istnieje. Wzięliśmy to tylko za przenośnię. CZY JESTES POLICJANTEM, VICT9R? JESLI NIE POLICJA NIEDLUGO SIE TU ZJAWI. A WIEC MOWIE TOBIE ALBO POLICJI: NIE HANDLOWALEM NARKOTYKAMI. TAMTO W SYPIALNI, TO TYLKO DO MOJEGO UZYTKU. BRALEM DUZO. A TERAZ JUZ NIE POTRZEBUJE. NACISNIJ ENTER Osborne nacisnął i natychmiast po drugiej stronie pokoju rozległ się terkot drukarki, co nas cholernie wystraszyło. Widziałem, jak karetka śmiga to w prawo, to w lewo, drukując w obu kierunkach, gdy nagle Hal wskazał ręką na ekran i krzyknął: – Spójrzcie! Spójrzcie na to! Człowieczek z komputera znowu stał, twarzą do nas. W ręku miał coś, co musiało być pistoletem; trzymał to przy głowie. – Nie rób tego! – wrzasnął Hal.

Człowieczek nie posłuchał. Rozległa się imitacja wystrzału i człowieczek upadł na wznak. Czerwona linia pociekła w dół ekranu. Potem zielone tło przeszło w błękit, drukarka wyłączyła się i wszystko zniknęło, z wyjątkiem małych czarnych zwłok u dołu ekranu oraz wypisanych przy nich słów **DOKONALO SIE**. Odetchnąłem głęboko i spojrzałem na Osborne'a. Powiedzieć, że miał w tej chwili nieszczęśliwy wygląd, to było powiedzieć o wiele za mało. – Co to było o tych narkotykach w sypialni? – odezwał się. Patrzyliśmy, jak Osborne wyciąga szuflady w szafkach i stolikach nocnych. Nic nie znalazł. Zajrzał pod łóżko i do szafy. Jak wszystkie pozostałe pokoje w domu, ten również był pełen komputerów. W ścianach wykuto dziury, którymi biegły grube pęki kabli. Stałem obok wielkiego cylindra z tektury; kilka takich znajdowało się w sypialni. Miał około stu pięćdziesięciu litrów pojemności: taki bęben jak do transportu różnych artykułów sypkich. Pokrywka nie była zaklejona, więc ją podniosłem. Pożałowałem tego. – Lepiej niech pan na to spojrzy, Osborne – powiedziałem. Cylinder był wyścielony grubym workiem foliowym. Do dwóch trzecich wypełniała go Quaalude. Otwarto pozostałe pokrywki. Znaleźliśmy bębny z amfetaminą, z Nembutalem, z Valium. Różne rzeczy. Po odkryciu tych wszystkich specyfików w pokoju zaroiło się od policjantów. Za nimi weszły ekipy telewizyjne. W tym całym rozgardiaszu wszyscy wyraźnie zapomnieli o mnie, toteż nic nikomu nie mówiąc wróciłem do swego domu i zamknąłem drzwi na klucz. Od czasu do czasu zerkałem przez zasłony. Widziałem, jak reporterzy rozmawiają z sąsiadami. Był wśród nich Hal, który zapewne miał swój dzień. Dwa razy reporterzy zastukali do moich drzwi, ale nie zareagowałem. W końcu odeszli. Napuściłem do wanny gorącej wody i moczyłem się w niej chyba przez godzinę. Potem zwiększyłem moc ogrzewania tyle, ile się dało, i wśliznąłem się pod kołdrę. Trząsłem się przez całą noc. Osborne przyszedł nazajutrz o dziesiątej. Wpuściłem go do środka. Za nim wszedł Hal, z bardzo nieszczęśliwą miną. Zdałem sobie sprawę, że nie kładli się całą noc. Nalałem im kawy. – Niech pan lepiej od razu to przeczyta – rzekł Osborne wręczając mi wydruk z komputera, ten z wczorajszego wieczoru. Rozłożyłem go, wyjąłem okulary i zacząłem czytać. Wydruk pochodził z tej ohydnej drukarki mozaikowej; zawsze takie śmiecie wyrzucam nie czytane do kominka, ale tym razem zrobiłem wyjątek. Był to testament Kluge'a. Jakiś sąd spadkowy pewnie będzie miał z nim duży ubaw. Kluge raz jeszcze oświadczał w nim, że nie istnieje, wobec tego nie może mieć krewnych. Postanowił zapisać wszystkie swoje dobra doczesne komuś, kto na to zasługuje. Ale kto zasługuje? zastanawiał się Kluge. Na pewno nie państwo Perkins, cztery domy dalej w dół ulicy, którzy deprawowali nieletnich. Kluge cytował akta sądów z Buffalo i Miami oraz mający się wkrótce rozpocząć proces w sądzie miejscowym. Pani Radnor i pani Polonski, mieszkające naprzeciwko siebie pięć domów w dół ulicy, były plotkarami. Najstarszy syn Andersonów kradł samochody. Marian Flores ściągąła podczas klasówek z algebry.

Był taki facet w okolicy, który naciągał władze miejskie proponując budowę autostrady. Czyjaś żona kombinowała ze zjawiającymi się co jakiś czas komiwojażerami, zaś dwie inne miały jakieś romanse na boku. Jakiś nastolatek zrobił swojej dziewczynie dziecko, rzucił ją, a potem chwalił się tym przed kolegami. Co najmniej dziewiętnaście rodzin z sąsiedztwa ukrywało całkowicie lub częściowo swe dochody przed władzami podatkowymi. Sąsiedzi Kluge'a trzymali na podwórku psa, który szczekał całą noc. No, na psa mogłem się jeszcze zgodzić. Mnie samego nie raz zrywał w nocy na nogi. Ale całą reszta była bez sensu! Po pierwsze, jakim prawem facet, który w sypialni trzyma prawie tysiąc litrów narkotyków, osądza swoich sąsiadów tak surowo? To znaczy, deprawowanie nieletnich to jedna sprawa, ale żeby oczerniać całą rodzinę, bo syn kradnie samochody? A poza tym… skąd on wiedział o niektórych sprawach? Ale było tam jeszcze więcej. W szczególności czwórka niewiernych mężów. Między nimi Harold (Hal) Lanier, który od trzech lat widywał się z kobietą nazwiskiem Toni Jones, podobnie jak on zatrudnioną w Dziale Przetwarzania Danych policji Los Angeles. Namawiała Hala na rozwód z żoną, on zaś "czekał na odpowiedni moment, by jej o tym powiedzieć". Spojrzałem na Hala. Jego poczerwieniałą twarz starczyła mi za całe potwierdzenie. I nagle jakbym dostał obuchem w głowę. Czego Kluge dowiedział się o mnie? Przebiegłem wzrokiem wydruk, szukając swojego nazwiska. Znalazłem je w ostatnim akapicie. "…Przez trzydzieści lat pan Apfel płaci za błąd, którego nawet nie popełnił. Nie zamierzam posunąć się aż tak daleko, by proponować uznanie go za świętego, ale z braku przeciwwskazań – gdyby nawet nie było innych powodów – niniejszym zapisuję moją posiadłość i stojący na niej dom Victorowi Apfelowi." Spojrzałem na Osborne'a, którego zmęczone oczy patrzyły na mnie uważnie. – Ale ja tego nie chcę!

 Czy pańskim zdaniem, to ta nagroda, o której Kluge wspominał w swoim nagraniu? – Na pewno – odparłem. – A cóż by to było innego?

Osborne westchnął i odchylił się w fotelu.

 Przynajmniej nie zechciał zapisać panu lekarstw. Czy nadal pan twierdzi, że go nie znał? – Czy pan mnie o coś oskarża? Rozłożył ręce.

 Panie Apfel, po prostu zadaję panu pytanie. Z samobójstwami nigdy nic do końca nie wiadomo. Może to było morderstwo. Jeśli tak, to jak dotąd, jest pan jedyną znaną nam osobą, która na tym skorzystała. – Był dla mnie prawie zupełnie obcym człowiekiem.

Skinął głową stukając palcem w swój egzemplarz wydruku. Ja popatrzyłem na swój, myśląc, że dałbym wiele, żeby go tu nie było. – Co to za… błąd, którego pan nie popełnił?

Obawiałem się tego pytania.

 Byłem jeńcem w Korei – powiedziałem.

Osborne przetrawiał to przez chwilę w milczeniu.

 Zrobili panu pranie mózgu?

 Tak.

 Uderzyłem dłonią w oparcie fotela i nagle poczułem potrzebę wstania i przejścia się po pokoju. W domu robiło się chłodno. – Nie. Ja nie… z tym słowem zawsze było dużo zamieszania. Czy robili mi "pranie mózgu"? Tak. Czy powiodło im się? Czy przyznałem się do swych zbrodni i potępiłem rząd USA? Nie. Raz jeszcze poczułem, jak taksują mnie owe pozornie zmęczone oczy. – Wciąż pan jeszcze… silnie to odczuwa.

 Czegoś takiego się nie zapomina.

 Czy chce pan coś jeszcze dodać?

 Tyle tylko, że to wszystko było takie… Nie, nie mam nic do dodania. Ani panu, ani komukolwiek innemu. – Będę musiał zadać panu jeszcze kilka pytań na temat śmierci Kluge'a. – Myślę, że lepiej będzie, jeśli mój adwokat będzie przy tym obecny. – O Chryste. Teraz muszę brać adwokata. Nawet nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Osborne znowu tylko skinął głową. Podniósł się i poszedł do drzwi. – Chciałem to uznać za samobójstwo – powiedział.

 Gryzło mnie tylko to, że nie było listu. Teraz mamy już list. – Machnął ręką w kierunku domu Kluge'a i nagle na jego twarzy pojawił się gniewny wyraz. – Ten facet nie tylko pisze list, ale programuje to całe kurestwo do komputera razem z efektami specjalnymi rodem z gry wideo. Wiem, że ludzie wyczyniają różne wariactwa. Widziałem już wiele dziwnych rzeczy. Ale kiedy usłyszałem, jak komputer wygrywa hymn kościelny, zrozumiałem, że to morderstwo. Mówiąc prawdę, panie Apfel, nie uważam, że pan to zrobił. W tym wydruku są ze dwa tuziny motywów. Może on szantażował ludzi na prawo i lewo. Może właśnie w ten sposób zarobił na te wszystkie maszyny. A ludzie, którzy mają tyle narkotyków, zwykle umierają gwałtowną śmiercią. Mam dużo do zrobienia w tej sprawie i znajdę mordercę. – Wymamrotał coś o nie opuszczaniu miasta, o tym, że wpadnie później, i wyszedł. – Victor…

 odezwał się Hal. Spojrzałem na niego.

 Ja o tamtym… co było w wydruku – wykrztusił w końcu – Byłbym ci wdzięczny… no wiesz, o co mi chodzi. – Miał oczy jak basset. Nigdy przedtem nie zauważyłem tego u niego. – Hal, jeśli po prostu pójdziesz sobie i dasz mi spokój, nie masz się czego obawiać. Skinął głową i chyłkiem ruszył w stronę drzwi. – Myślę, że to wszystko nie wyjdzie na jaw – powiedział. Ale, oczywiście, wyszło na jaw. Stałoby się tak zapewne nawet, gdyby nie było tych listów, które zaczęły nadchodzić w kilka dni po śmierci Kluge'a. Wszystkie nadano w Trenton, w stanie New Jersey; wszystkie wydrukował komputer, którego nikt nie potrafił odnaleźć. Listy opisywały szczegółowo wszystko, o czym Kluge wspomniał w swym testamencie. Ale wtedy nic o tym jeszcze nie wiedziałem, Resztę dnia po wyjściu Hala spędziłem w łóżku, leżąc pod kocem elektrycznym. Nie byłem w stanie rozgrzać stóp. Wstawałem tylko po to, by pomoczyć się w wannie lub zrobić kanapkę. Do drzwi dobijali się reporterzy, ale nie otwierałem. Następnego dnia zadzwoniłem do adwokata od spraw karnych – Martina Abramsa, pierwszego na liście – i zaangażowałem go. Adwokat powiedział mi, że pewnie przyjadą, by zabrać mnie na komendę, na przesłuchanie. Odparłem, że nie pojadę, szybko wziąłem dwa proszki i rzuciłem się biegiem do łóżka. Parę razy w okolicy rozlegały się syreny wozów policyjnych. Raz usłyszałem dochodzące z ulicy krzyki. Opanowałem pokusę, by wyjrzeć. Pewnie, że byłem ciekaw, ale wiadomo, co stanie się z tym, kto pcha nos między drzwi. Czekałem na ponowną wizytę Osborne'a, który jednak nie przyszedł. Minęło kilka dni, potem tydzień. Przez ten czas wydarzyły się tylko dwie interesujące rzeczy. Pierwszą było stukanie do drzwi, dwa dni po śmierci Kluge'a. Wyjrzałem przez szparę w drzwiach i zobaczyłem srebrzystego Ferrari stojącego przy krawężniku. Nie mogłem dostrzec, kto stoi pod drzwiami, więc zapytałem, kto tam. – Nazywam się Lisa Foo – odezwał się damski głos.

 Prosił pan, żebym wpadła.

 Absolutnie sobie nie przypominam.

 Czy to nie dom Charlesa Kluge'a?

 To tamten obok.

 Och, przepraszam.

Pomyślałem, że powinienem uprzedzić ją, że Kluge nie żyje, więc otworzyłem drzwi. Dziewczyna obróciła się do mnie i uśmiechnęła się. Wrażenie było piorunujące. Jak można zacząć opis Lisy Foo? Pamiętacie te lata, gdy gazety drukowały na pierwszych miejscach karykatury Hirohito i Tojo, a Times bez zażenowania używał słowa "żółtek"? Karykatury przedstawiały małych ludzików z twarzami szerokimi jak piłki do rugby, uszami jak ucha dzbanków, w okularach w grubej oprawie, z dwoma zajęczymi zębami i cienkimi jak ołówek wąsami… Gdyby nie brak wąsów, Lisa byłaby idealną modelką do karykatury Tojo. Miała potrzebne okulary, uszy, zęby. Ale zęby te tkwiły w klamerkach, niczym klawisze fortepianu owinięte drutem kolczastym. Miała może metr siedemdziesiąt, może metr siedemdziesiąt pięć i nie ważyła więcej niż pięćdziesiąt kilo. Dałbym jej nawet tylko czterdzieści pięć, ale dodałem po dwa i pół kilo za obie piersi, tak niewiarygodnie duże, przy jej chudej sylwetce, że zrazu napis na jej koszulce odczytałem jako LVIS ŻYJ. Dopiero kiedy obróciła się w lewo i prawo, zobaczyłem po jednej literze E na początku i końcu napisu. Wyciągnęła szczupłą dłoń. – Wygląda, że na jakiś czas będziemy sąsiadami – powiedziała. – Przynajmniej, póki nie zostanie uporządkowana sprawa tej smoczej jamy obok. – Jeśli mówiła z jakimś obcym akcentem, to chyba tylko przedmieść Los Angeles. – To ładnie.

 Znał go pan? Znaczy Kluge'a. Tego nazwiska przynajmniej używał. – Myśli pani, że nie było prawdziwe?

 Wątpie. "Klug" to po niemiecku "mądry". W slangu programistów oznacza to "cwany". A to faktycznie był cwany gość. Miał wesoło poukładane w umózgowieniu. – Postukała się znacząco w skroń.

 Wirusy i fantomy, i diabły wyskakujące przy każdym włączemiu, zgnilizna oprogramowania, bity wyciekające z wiader na podłogę… Paplała tak jeszcze przez jakiś czas. Na tyle, co z tego zrozumiałem, równie dobrze mogła mówić w swahili. – Mówiła pani, że w jego komputerach zagnieździły się diabły? – Właśnie. – Wygląda na to, że potrzebny jest egzorcysta.

Stuknęła palcem w pierś i pokazała w uśmiechu następne ćwierć hektara zębów. – To właśnie ja. Słuchaj pan, muszę lecieć. Niech pan kiedyś wpadnie. Drugie interesujące wydarzenie tego tygodnia nastąpiło dzień później. Przyszedł wyciąg z konta. Znajdowały się na nim trzy wpłaty. Pierwsza to zwykły czek z Biura Rent Wojennych na 487 dolarów. Drugą były odsetki od pieniędzy odziedziczonych po rodzicach piętnaście lat temu, w wysokości 392,54 dolarów. Trzeciej wpłaty dokonano dwudziestego, w dzień śmierci Charlesa Kluge'a. Wynosiła ona 700.083 dolary i cztery centy. Kilka dni później wpadł Hal Lanier. – Stary, co za tydzień – westchnął. Potem opadł na kanapę i opowiedział mi o wszystkim. Kolejny zgon miał miejsce w sąsiedztwie. Listy narobiły wiele zamieszania, szczególnie, że jednocześnie policja chodziła od domu do domu przesłuchując wszystkich. Niektórzy przyznali się do różnych rzeczy, bo byli przekonani, że gliniarze lada moment się do nich dobiorą. Owa kobieta, która zabawiała się z komiwojażerami, gdy jej mąż był w pracy, przyznała się do niewierności i jej ślubny ją zastrzelił. Siedział teraz w miejscowym więzieniu. Był to najdrastyczniejszy wypadek, ale zdarzyły się i inne, od mordobicia do rzucania kamieniami w okna. Według tego, co powiedział Hal, urząd podatkowy rozważał możliwość założenia filii w sąsiedztwie, tyle osób trzeba było przesłuchać. Pomyślałem o siedmiuset tysiącach osiemdziesięciu trzech dolarach. I czterech centach. Nie powiedziałem nic, ale zimno mi się zrobiło.

 Chyba chcesz posłuchać o mnie i o Betty – powiedział Hal w końcu. Nie chciałem. Nie chciałem w ogóle o niczym słyszeć, ale spróbowałem wywołać na twarzy wyraz współczucia. – To już się skończyło – rzekł z westchnieniem ulgi.

 To znaczy między mną i Toni. Opowiedziałem Betty o wszystkim. Parę dni było paskudnie, ale uważam, że nasze małżeństwo umocniło się przez to. – Milczał przez chwilę delektując się tym miłym uczuciem. Potrafiłem zachować powagę w jeszcze trudniejszych sytuacjach, więc sądze, że i teraz nieźle dałem sobie radę. Chciał opowiedzieć mi o wszystkim, czego dowiedzieli się o Kluge'm, a potem usiłował zaprosić mnie na obiad, ale wymówiłem się od obydwu rzeczy pod pretekstem odzywających się ran wojennych. Już prawie odprowadziłem go do drzwi, gdy zastukał w nie Osborne. Nie było innej rady, jak go wpuścić. Hal też został. Zaproponowałem porucznikowi kawę, którą przyjął z wdzięcznością. Wyglądał jakoś inaczej. Zrazu nie mogłem się domyślić, na czym to polegało. Ten sam zmęczony wyraz twarzy… a nie, nie ten sam. Wówczas w znacznej części był on zapewne udawany lub pochodził z wrodzonego cynizmu gliniarza. Dziś był prawdziwy. Zmęczenie przeszło z twarzy na ramiona, ręce, sposób chodzenia, a także sposób, w jaki zwalił się na fotel. Wokół niego roztaczała się atmosfera porażki. – Czy nadal jestem podejrzany? – zapytałem.

 To znaczy, czy ma pan wezwać adwokata? Chyba nie ma po co. Prześwietliłem pana nienajgorzej. Ten testament się nie utrzyma, toteż pański motyw można o dupę potłuc. O ilę mogę skapować, każdy handlarz koksu w dokach miał lepszy powód, by stuknąć Kluge'a, niż pan. – Westchnął.

 Mam parę pytań. Może pan na nie odpowiedzieć, albo nie. – Niech pan spróbuje.

 Przypomina pan sobie jakichś niezwykłych gości Kluge'a? Ludzi, którzy przychodzili i wychodzili w nocy? – Przypominam sobie tylko doręczenia. Listonoszy. Ludzi z poczty ekspresowej, z towarzystw spedycyjnych… takie coś. Chyba te lekarstwa przyszły właśnie w jednej z takich dostaw. – My też tak uważamy. W żaden sposób nie mógł być detalistą; raczej pośrednikiem. Dostawa do niego, odbiór od niego. – Zadumał się nad tym przez chwilę pijąc kawę.

 Dowiedzieliście się już czegoś?

 Chce pan znać prawdę? Sprawa się rypła. Mamy za dużo motywów, a żaden nie pasuje. O ile można w ogóle mieć pewność, nikt w okolicy nie miał najmniejszego pojęcia, że Kluge wie to wszystko. Sprawdziliśmy konta bankowe i nie ma żadnych dowodów szantażu. Tak więc sąsiedzi są raczej wykluczeni. Choć jeśli Kluge byłby nadal przy życiu, wiele osób stąd zabiłoby go teraz. – Jasna sprawa – powiedział Hal.

Osborne klepnął się w udo.

 Gdyby ten sukinsyn żył, sam bym go zatłukł – powiedział. – Ale zaczynam myśleć, że on nigdy nie był żywy.

 Nie rozumiem.

 Gdybym nie widział tych przeklętych zwłok…

 Wyprostował się nieco.

 Powiedział, że nie istnieje. I praktycznie nie istniał. Rejon energetyczny nigdy o nim nie słyszał. Owszem, Kluge był podłączony do ich linii i dostarczali mu co miesiąc odczyt licznika, ale nigdy nie obciążyli go choćby za jeden kilowat. To samo z urzędem telefonów. On miał w domu całą centralkę telefoniczną, którą mu ten właśnie urząd sam zainstalował, ale w rejestrach nie ma jego nazwiska. Rozmawialiśmy z facetem, który to wszystko podłączał. Po robocie posłał kontrolkę do komputera, który ją połknął bez śladu. Kluge nie miał rachunku w żadnym banku w Kalifornii i najwyraźniej go nie potrzebował. Znaleźliśmy ze sto firm, które mu coś sprzedały, a potem albo zapisały, że rachunek zapłacono, albo zapomniały, że w ogóle coś u nich kupował. Niektóre z nich mają w archiwach numery czeków z rachunków czy nawet banków, które nie istnieją. Znowu odchylił się w fotelu, gotując się aż na myśl o tej całej przewrotności: – Jedyny facet, jakiego znaleźliśmy, który w ogóle kiedykolwiek o nim słyszał, to ten gość, który dostarczał mu raz w miesiącu artykułów spożywczych. Właściciel małego sklepiku na Sepulvedzie. U nich nie ma komputera; wszystko zapisują tradycyjnie. Kluge zawsze płacił czekiem. Wells Fargo przyjmował te czeki nigdy ich nie kwestionując. Ale Wells Fargo nigdy nie słyszał o Kluge'm. Przemyślałem to. Osborne wyraźnie oczekiwał z mojej strony jakiejś reakcji, więc strzeliłem na oślep. – On to wszystko robił za pomocą komputerów?

 Zgadza się. To zagranie ze sklepem spożywczym raczej rozumiem. Ale znacznie częściej Kluge łamał kod jakiegoś komputera i wymazywa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin