fundacja 4 - fundacja i imperium_kr33.doc

(1132 KB) Pobierz
fundacja 4 - fundacja i imperium

 

Isaak Asimov

 

Fundacja i Imperium

 

 

 

 

 

Fundacja

Tom IV

 

 

Przekład:

Andrzej Jankowski

 

 


PROLOG

 

Imperium Galaktyczne chyliło się ku upadkowi.

Było to kolosalne Imperium, obejmujące miliony światów i ciągnące się od końca do końca podwójnej spirali tworzącej Drogę Mleczną. Jego upadek był równie kolosalny, a przy tym powolny, gdyż taki kolos musi przebyć długą drogę, nim upadnie.

Proces ten trwał już setki lat, kiedy wreszcie znalazł się człowiek, który zorientował się, co się dzieje. Człowiekiem tym był Hari Seldon. Jego praca naukowa była nikłą iskierką w ogarniających Imperium mrokach. Stworzył on i wzniósł na najwyższy poziom rozwoju naukę zwaną psychohistorią.

Psychohistoria nie zajmowała się jednostkami ludzkimi, lecz masami. Była nauką o zachowaniu tłumu, tłumu liczącego miliardy jednostek. Mogła przewidzieć jego reakcje na działające nań bodźce z taką mniej więcej dokładnością, z jaką nauka niższej rangi mogłaby obliczyć kąt uderzenia kuli bilardowej. Nie ma takiej matematyki, która byłaby w stanie przewidzieć zachowanie pojedynczego człowieka, ale zachowanie miliarda ludzi to sprawa nieco inna.

Hari Seldon skonstruował matematyczny obraz społecznych i gospodarczych tendencji epoki, przeanalizował krzywe, i na tej podstawie doszedł do wniosku, że cywilizację czeka stopniowy i w miarę upływu czasu coraz szybciej postępujący upadek. Stwierdził też, że musi upłynąć trzydzieści tysięcy lat, nim powstanie z ruin nowe, prężne Imperium.

Było już za późno, aby powstrzymać ten upadek, ale był jeszcze czas, aby skrócić okres barbarzyństwa. Seldon założył na przeciwległych krańcach Galaktyki dwie Fundacje, których położenie zostało w taki sposób dobrane, aby w czasie zaledwie jednego tysiąclecia rozgrywające się w Galaktyce wypadki tak się wzajemnie zazębiły i splotły, by cały ten łańcuch wydarzeń doprowadził ostatecznie do powstania silniejszego i bardziej trwałego niż poprzednie Imperium.

Fundacja opisuje losy jednej z dwu Fundacji Seldona w czasie pierwszych dwustu lat jej istnienia. Zaczynała ona jako kolonia naukowców założona na Terminusie, planecie znajdującej się na końcu jednego ze spiralnych ramion Galaktyki. Odgrodzeni od zgiełku Imperium, pracowali oni nad ułożeniem i wydaniem całościowego kompendium wiedzy, Encyklopedii Galaktycznej, nieświadomi znacznie ważniejszej roli, jaką przeznaczył im do odegrania nieżyjący już Seldon.

W miarę jak Imperium rozpadało się, jego pobrzeża przechodziły we władanie niezależnych królów. Zagrażali oni Fundacji. Jednakże, wygrywając umiejętnie ich wzajemne animozje, mieszkańcy Fundacji pod wodzą pierwszego burmistrza Terminusa, Salvora Hardina, zdołali utrzymać, niepewną co prawda, suwerenność. Udało im się nawet zdobyć przewagę, gdyż byli jedyną społecznością dysponującą energią atomową pośród światów, na których nauka szła w zapomnienie i wracano do węgla i ropy naftowej. Fundacja stała się ośrodkiem kultu religijnego dla sąsiadujących z nią światów królestw.

Powoli Encyklopedia schodziła w cień, a Fundacja rozwijała gospodarkę opartą na handlu. Handlarze z Fundacji zajmujący się sprzedażą urządzeń o napędzie atomowym, których z powodu ich niewielkich rozmiarów nie byłoby w stanie naśladować Imperium nawet będąc u szczytu rozwoju, zapuszczali się setki lat świetlnych w głąb Peryferii.

Pod rządami Hobera Mallowa, pierwszego z magnatów handlowych Fundacji, rozwinęła ona technikę wojny gospodarczej do tego stopnia, że zdołała pokonać Republikę Korelijską, mimo iż ta ostatnia otrzymała pomoc ze strony kresowych prowincji kurczącego się Imperium.

Pod koniec drugiego stulecia Fundacja była najpotężniejszym państwem w Galaktyce i ustępowała tylko szczątkom Imperium, które, mimo iż ograniczało się teraz do jednej trzeciej - środkowej części Drogi Mlecznej, nadal sprawowało kontrolę nad trzema czwartymi ludności Galaktyki i miało w ręku trzy czwarte jej bogactw naturalnych.

Wydawało się, że następnym niebezpieczeństwem, któremu Fundacja będzie musiała nieuchronnie stawić czoła, będzie zrywające się do ostatniego zrywu Imperium.

Musi zostać przetarta droga do wojny Fundacji z Imperium.


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

GENERAŁ

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

W POSZUKIWANIU MAGÓW

 

Bel Riose... Mimo stosunkowo krótkiej kariery Riose otrzymał przydomek Ostatni z Wielkich, i trzeba przyznać, że nań zasłużył. Analiza jego kampanii wojennych wykazuje, że umiejętnościami strategicznymi dorównywał Peurifoyowi, a umiejętnością obchodzenia się z ludźmi chyba go nawet przewyższał. To, że nie został równie wielkim zdobywcą jak Peurifoy, było prostą konsekwencją faktu, iż przyszło mu żyć w dniach schyłku Imperium. Pojawiła się jednak i przed nim pewna szansa, kiedy to, jako pierwszy z generałów Imperium, zetknął się twarzą w twarz z Fundacją...

Encyklopedia Galaktyczna

 

 

Bel Riose podróżował bez eskorty, co było pogwałceniem przepisów obowiązujących dowódcę floty stacjonującej w ponurym systemie gwiezdnym na kresach Imperium Galaktycznego.

Bel Riose był jednak młody i energiczny - wystarczająco energiczny, aby w opinii podejrzliwego i wyrachowanego dworu zasłużyć sobie na wysłanie w najdalszy koniec wszechświata. Poza tym był z natury ciekawy. Dziwne, nieprawdopodobne opowieści powtarzane z ust do ust w pewnych kręgach, a w zarysach znane tysiącom obywateli Imperium, rozpalały tę ciekawość i wzbudzały nadzieję na przygodę wojenną, której domagały się młodość i energia. Skutek był taki, że Bel Riose przestał zważać na przepisy.

Wyszedł ze sfatygowanego, wypożyczonego wehikułu i stanął przed wejściem do chylącego się ku ruinie dworu, celu swej podróży. Fotokomórka uruchamiająca drzwi wyglądała na sprawną, ale kiedy się otworzyły, okazało się, że pchnęła je ludzka ręka.

Bel Riose uśmiechnął się do stojącego w nich starca.

- Jestem Riose...

- Poznaję pana - rzekł starzec, ale nie wykonał żadnego ruchu. Jego twarz nie wyrażała najmniejszego zdziwienia. - Pan w jakiej sprawie?

Riose pokornie cofnął się o krok.

- Pokojowej. Jeśli pan jest Ducemem Barrem, proszę o rozmowę.

Ducem Barr odsunął się na bok, robiąc przejście i ściany wewnątrz budynku rozjarzyły się. Generał wszedł do pokoju, w którym było jasno jak na dworze w biały dzień.

Dotknął ściany gabinetu i obejrzał koniuszki palców.

- Macie to na Siwennie?

Barr uśmiechnął się lekko.

- Myślę, że nie znajdzie pan tego nigdzie więcej. Naprawiam to sam, tak jak mogę. Przepraszam, że musiał pan czekać. Automat sygnalizuje gościa, ale niestety nie otwiera już drzwi.

- Pana naprawy nie pomagają? - w głosie generała zabrzmiała nutka drwiny.

- Nie można już dostać części. Może zechce pan usiąść? Napije się pan herbaty?

- Na Siwennie? Ależ, szanowny panie, byłby to wielki nietakt, gdybym odmówił.

Stary patrycjusz wyszedł bezszelestnie, z lekkim ukłonem, który należał do ceremoniału pozostawionego w spadku przez arystokrację z lepszych czasów minionego stulecia.

Riose patrzył na oddalającą się postać, czując, że traci pewność co do poprawności swych wystudiowanych manier. Jego wykształcenie ograniczało się do spraw czysto wojskowych, doświadczenie również. Stawał, jak to się mówi, niejeden raz twarzą w twarz ze śmiercią, ale było to zawsze niebezpieczeństwo znane, konkretne. Nie ma więc nic dziwnego w fakcie, że ubóstwiany wódz Dwudziestej Floty poczuł się trochę nieswojo w stęchłej atmosferze starodawnego dworu.

Generał stwierdził, że małe czarne pudełka stojące rzędami na półkach to książki. Tytuły były mu nieznane. Domyślił się, że potężne urządzenie w rogu pokoju jest aparaturą służącą do przekazywania treści książek za pomocą dźwięku i obrazu. Nigdy nie widział takiego urządzenia, ale słyszał o nim.

Mówił mu ktoś kiedyś, że dawno temu, w owym złotym wieku, kiedy to Imperium obejmowało obszar całej Galaktyki, w dziewięciu domach na dziesięć były takie urządzenia i takie rzędy książek.

Teraz jednak trzeba było strzec granic, książki były zajęciem odpowiednim dla starców. A zresztą połowa z opowieści o dawnych czasach to bajki. Nawet więcej niż połowa.

Ducem Barr wniósł herbatę i Riose usiadł. Barr podniósł filiżankę.

- Na zdrowie.

- Dziękuję. Na zdrowie.

Ducem Barr rzekł z namysłem:

- Powiadają, że jest pan młody. Ile pan ma lat? Trzydzieści pięć?

- Prawie. Trzydzieści cztery.

- W takim razie - rzekł Barr z lekkim naciskiem - muszę poinformować pana, że niestety nie mam ani lubczyku, ani napoju czy też filtrów miłości. Nie jestem również w stanie zapewnić panu względów żadnej młodej damy.

- W tych sprawach nie potrzebuję żadnych sztucznych środków. - Duma, wyraźnie wyczuwalna w głosie generała sąsiadowała ze szczerym zdziwieniem. - Często styka się pan z takimi prośbami?

- Dość często. Ludzie mają niestety skłonność do mylenia nauki z magią, a życie miłosne wydaje się być tą sferą, która szczególnie wymaga stosowania sztuczek magicznych.

- To chyba zupełnie naturalne. Ale ja myślę inaczej. Traktuję naukę jako środek na rozwiązywanie trudnych zagadnień i nic więcej.

Siweńczyk stwierdził ponuro:

- Może jest pan w błędzie, tak jak tamci.

- To się okaże.

Generał wstawił swą filiżankę w świecący koszyczek, w którym napełniła się ponownie. Przyjął od Barra pastylkę z aromatem i wrzucił ją do filiżanki. Wpadła z lekkim pluskiem.

- Niech mi pan powie, patrycjuszu - rzekł - kim są magowie? Ci prawdziwi.

Barr wydawał się zaskoczony dawno nie używanym tytułem.

- Nie ma żadnych magów - powiedział.

- Ale ludzie o nich mówią. Siwenna pełna jest takich opowieści. Darzy się ich kultem. Jest pewien związek między tym zjawiskiem i tymi spośród pana rodaków, którzy marzą o dawnych czasach i plotą bzdury o czymś, co nazywają wolnością i autonomią. Mogłoby się w końcu okazać, że jest to niebezpieczne dla państwa.

Starzec potrząsnął głową.

- Dlaczego mnie pan o to pyta? Obawia się pan powstania pod moim przywództwem?

Riose wzruszył ramionami.

- Skądże! Nic podobnego. Chociaż nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdybym tak pomyślał. Pana ojciec był banitą, pan, swego czasu, patriotą, a nawet szowinistą. Jestem tu gościem, więc niegrzecznie z mojej strony jest wspominać o tym, ale wymagają tego sprawy, w których tu przybyłem. Wątpię jednak, by istniał tu w tej chwili jakiś spisek. Trzy pokolenia temu wybito Siweńczykom z głowy takie myśli.

Starzec odparł z trudem:

- Będę równie niedelikatnym gospodarzem, jak pan gościem. Chciałbym przypomnieć panu, że kiedyś pewien wicekról myślał dokładnie tak jak pan i uważał, że Siweńczycy pogodzili się ze swym losem. To właśnie z polecenia tego wicekróla mój ojciec stał się nędznym wygnańcem, moi bracia męczennikami, a moja siostra samobójczynią. Ale ów wicekról poniósł straszną śmierć z rąk tych samych pogardzanych Siweńczyków.

- Owszem. Ale ja też mógłbym o tym coś powiedzieć. Trzy lata temu tajemnicza śmierć wicekróla przestała być dla mnie zagadką. Do jego osobistej ochrony należał pewien młody żołnierz, którego poczynania były dość interesujące. Tym żołnierzem był pan, ale myślę, że możemy sobie darować szczegóły.

Barr odrzekł spokojnie:

- Owszem. Co pan proponuje?

- Żeby odpowiedział pan na moje pytania.

- Groźby na nic się nie zdadzą. Jestem co prawda stary, ale nie aż tak bardzo, żebym przesadnie dbał o życie.

- Drogi panie, żyjemy w ciężkich czasach - rzekł znacząco Riose - a pan ma dzieci i przyjaciół. Ma pan kraj, o którym wyrażał się pan w przeszłości z miłością i niezbyt rozsądnie. Otóż, jeśli zdecyduję się użyć siły, to na pewno nie uderzę bezpośrednio w pana.

Barr spytał chłodno:

- Czego pan chce?

Riose uniósł do góry pustą filiżankę.

- Proszę posłuchać, patrycjuszu. Żyjemy w czasach, kiedy za żołnierzy, którym się powiodło, uważa się tych, których zadaniem jest przewodzenie paradom urządzanym w czasie świąt na terenie pałacu Imperatora i eskortowanie luksusowych statków wycieczkowych wiozących Jego Wysokość na letnie planety. Ja... ja jestem przegrany. Jestem przegrany w wieku trzydziestu czterech lat i takim już pozostanę. A jest tak dlatego, że chciałbym walczyć.

Właśnie dlatego wysłano mnie tutaj. Na dworze sprawiam za dużo kłopotów. Nie stosuję się do etykiety, obrażam fircyków i lordów admirałów, ale jestem zbyt dobrym dowódcą, żeby zesłać mnie na jakąś bezludną planetę gdzieś w otchłani kosmosu. No więc zdecydowano się na Siwennę. To świat pogranicza, niespokojna i słabo zaludniona prowincja. Daleko stąd do stolicy Imperium, wystarczająco daleko aby dwór mógł spać spokojnie.

Zgnuśnieję tutaj. Nie ma powstań, które trzeba by zdusić, a wicekrólowie pogranicza ostatnio nie zdradzają ochoty do buntu, przynajmniej od czasu jak nieodżałowanej pamięci nieboszczyk ojciec Jego Wysokości Imperatora dał wszystkim odstraszający przykład rozprawiając się z Mountelem Paramay.

- Silny Imperator - mruknął Barr.

- Tak, oby tacy rodzili się częściej. On jest moim panem, radzę o tym pamiętać. Strzegę tu jego interesów.

Barr wzruszył ramionami:

- Jaki to ma związek z przedmiotem naszej rozmowy?

- Wyjaśnię to w kilku słowach. Magowie, o których mówiłem, pochodzą z zewnątrz - z przestrzeni leżącej za strażnicami granicznymi, gdzie gwiazdy z rzadka są rozsiane...

- Gdzie gwiazdy z rzadka są rozsiane - wyrecytował Barr - i gdzie przestrzeni chłód przenika.

- To poezja? - zmarszczył brwi Riose. W tej chwili wiersz wydawał mu się zupełnie nie na miejscu. - W każdym razie oni są z Peryferii, z jedynego sektora przestrzeni, w którym wolno mi walczyć ku chwale Imperatora.

- Służąc w ten sposób interesom Jego Wysokości Imperatora i zaspokajając wewnętrzną potrzebę walki.

- Właśnie. Ale muszę wiedzieć, z czym walczę, i właśnie w tym pan może mi pomóc.

- Skąd pan to wie?

Riose nadgryzł trzymane w ręku ciasteczko.

- Stąd, że od trzech lat zbieram wszystkie plotki, wszystkie legendy, a nawet luźne uwagi dotyczące magów i że wszyscy zgadzają się tylko co do dwu nie związanych z sobą faktów, co dowodzi, że muszą one być prawdziwe. Po pierwsze, magowie pochodzą ze skraju Galaktyki naprzeciw Siwenny, po drugie - pana ojciec spotkał kiedyś żywego, autentycznego maga i rozmawiał z nim.

Wiekowy Siweńczyk patrzył bez mrugnięcia okiem, a Riose mówił dalej:

- Lepiej będzie, jeśli powie mi pan, co pan wie...

Barr rzekł z namysłem:

- Byłoby interesujące powiedzieć panu o kilku rzeczach. Byłby to mój prywatny eksperyment psychohistoryczny.

- Jaki?

- Psychohistoryczny - starzec uśmiechnął się cierpko, a potem rzekł szorstko: - Lepiej niech pan sobie naleje herbaty. Mam zamiar wygłosić krótką mowę.

Oparł się o miękkie poduszki fotela. Ściany jarzyły się różowo-białym światłem, w którego łagodnym blasku nawet ostry profil żołnierza nabrał pewnej miękkości.

Po chwili Ducem Barr zaczął swą opowieść.

- To, co wiem, jest wynikiem dwóch przypadkowych zdarzeń, a mianowicie tego, że jestem synem mego ojca i że urodziłem się w tym kraju. Zaczęło się to przeszło czterdzieści lat temu, tuż po Wielkiej Masakrze, kiedy to mój ojciec musiał szukać schronienia w lasach południa, a ja sam zostałem artylerzystą w osobistej flocie wicekróla. Nawiasem mówiąc, był to ten sam wicekról, który odpowiedzialny był za Masakrę, i który potem zmarł tak okropną śmiercią.

Barr uśmiechnął się ponuro i ciągnął dalej:

- Mój ojciec był patrycjuszem Imperium i senatorem Siwenny. Nazywał się Onum Barr.

Riose przerwał ze zniecierpliwieniem:

- Bardzo dobrze znam okoliczności jego wygnania. Nie musi pan się nad tym rozwodzić.

Siweńczyk puścił tę uwagę mimo uszu i mówił dalej tym samym tonem:

- Kiedy był na wygnaniu, zjawił się u niego wędrowiec - kupiec ze skraju Galaktyki, młodzieniec, który mówił z obcym akcentem, zupełnie nie znał najnowszej historii Imperium i dysponował osobistym ekranem ochronnym.

- Osobistym ekranem ochronnym? - Riose wybałuszył oczy na Barra. - Bzdury pan opowiada. Jaki generator posiada taką moc, żeby skondensować pole siłowe do rozmiarów jednego człowieka? Na Wielką Galaktykę! Czyżby ten kupiec ciągnął za sobą na wózku źródło energii jądrowej o wadze pięciu tysięcy myriaton?

- To jest właśnie ten mag, o którym zbiera pan legendy i pogłoski - odparł spokojnie Barr. - Niełatwo jest zdobyć miano maga. Jego generator był tak mały, że nie było go widać, a mimo to najcięższa broń, jaką zdołałby pan unieść, nie naruszyłaby nawet jego ekranu.

- I to wszystko? Czyżby magowie byli tylko wytworem chorej wyobraźni starca złamanego wygnaniem i cierpieniami?

- Opowiadania o magach sięgają czasów znacznie wcześniejszych niż te, w których żył mój ojciec. I są konkretne dowody na ich istnienie. Wyszedłszy od mego ojca, ten kupiec, którego ludzie nazywają magiem, odwiedził techmana w mieście, do którego drogę wskazał mu mój ojciec i tam zostawił generator pola takiego samego typu, jak ten, którego sam używał. Mój ojciec odnalazł ten generator wróciwszy z zesłania po egzekucji krwawego wicekróla. Poszukiwania trwały długo...

Ten generator wisi za panem na ścianie. Nie działa. Działał tylko przez pierwsze dwa dni. Wystarczy spojrzeć na niego, by dojść do przekonania, że nie został zaprojektowany przez nikogo z Imperium.

Bel Riose sięgnął po pas z metalowych ogniw, który przylegał do wypukłej ściany. Pole przylegania ustąpiło pod naciskiem jego palców i pas oderwał się od ściany wydając odgłos podobny do mlaśnięcia. Uwagę Riose'a zwróciła elipsoida na końcu pasa. Była rozmiarów orzecha.

- To... - powiedział.

- ...był generator - skinął głową Barr. - Był. Zasada jego działania pozostanie już na zawsze tajemnicą. Badania subelektroniczne wykazały, że przekształcił się w jednolitą bryłkę metalu i nawet najbardziej szczegółowa analiza wzorów dyfrakcji nie pozwala wyodrębnić poszczególnych części istniejących tam przed jego stopieniem.

- A zatem pana dowód to w rzeczywistości nic prócz czczych słów nie popartych niczym konkretnym.

Barr wzruszył ramionami.

- Domagał się pan, żebym powiedział, co wiem. Groził pan, że wydrze tę wiedzę siłą. Jeśli woli się pan zapatrywać na to sceptycznie, to co mnie to obchodzi? Chce pan, żebym przestał?

- Niech pan mówi dalej! - powiedział szorstko generał.

- Po śmierci ojca kontynuowałem jego badania. Wtedy właśnie pomógł mi drugi ze wspomnianych przypadków, jako że Siwenna była dobrze znana Hari Seldonowi.

- A kto to jest ten Hari Seldon?

- Hari Seldon był uczonym za panowania imperatora Dalubena IV. Był psychohistorykiem, ostatnim i największym z psychohistoryków. Odwiedził kiedyś Siwennę, która była wówczas wielkim ośrodkiem handlowym i miejscem, gdzie kwitła nauka.

- Ach - mruknął kwaśno Riose - czy jest jakaś planeta, która nie chwaliłaby się, że w dawnych czasach była krajem o niezmierzonych bogactwach?

- Mówię o czasach sprzed dwustu lat, kiedy to władza imperatora sięgała jeszcze do najodleglejszych gwiazd i Siwenna była światem w centrum Imperium, a nie półdziką prowincją kresową. Otóż Hari Seldon przewidział zmierzch potęgi Imperium i ostateczne pogrążenie się całej Galaktyki w mrokach barbarzyństwa.

Riose roześmiał się nagle.

- Tak? A zatem pomylił się, mój uczony panie. Myślę, że pan sam zdaje sobie z tego sprawę. Od tysiąca lat Imperium nie było tak potężne jak teraz. Chłód i smutek pogranicza przytępia pana wzrok. Powinien pan zobaczyć centralne regiony Imperium, poznać ich bogactwo i przytulne ciepło.

Starzec ponuro potrząsnął głową.

- Najpierw zaczynają obumierać obrzeża. Trzeba trochę czasu, nim rozkład sięgnie serca układu. To znaczy, ten wyraźny, widoczny dla wszystkich rozkład, a nie rozkład wewnętrzny, który zaczął się już dobre piętnaście wieków temu.

- A więc ten Hari Seldon przewidział powrót całej Galaktyki do stanu barbarzyństwa - stwierdził z rozbawieniem Riose. - A co potem, hę?

- Dlatego założył dwie fundacje na przeciwnych krańcach Galaktyki, fundacje, które zgromadziły najlepszych, najmłodszych i najsilniejszych, by mogli tam żyć i rozwijać się. Światy, na których zostały założone, zostały starannie wybrane, podobnie jak czas ich założenia i ich otoczenie. Wszystko zostało zaaranżowane w taki sposób, żeby zgodnie z tym, co przewidziała psychohistoria na podstawie całkowicie pewnych obliczeń matematycznych, fundacje straciły dostatecznie szybko całkowity kontakt z ośrodkami cywilizacji Imperium i stopniowo zaczęły się przekształcać w zalążki Drugiego Imperium Galaktycznego, skracając nieuchronny okres barbarzyństwa z trzydziestu tysięcy do zaledwie jednego tysiąca lat.

- A gdzie pan znalazł to wszystko? Wydaje się pan znać to w szczegółach.

- Jest pan w błędzie - powiedział spokojnie patrycjusz. - Nigdy nie znałem szczegółów. To, o czym panu powiedziałem, jest wynikiem mozolnej pracy polegającej na układaniu pewnych wiadomości, które zdobył jeszcze mój ojciec i dowodów, które ja sam znalazłem, w jedną całość. Podstawa jest krucha, a jej nadbudowę stworzyłem tylko po to, by czymś zapełnić ogromne luki w materiale. Ale jestem przekonany, że w ogólnych zarysach odpowiada prawdzie.

- Łatwo się pan przekonuje.

- Czyżby? Poświęciłem na to czterdzieści lat.

- Hm. Czterdzieści lat! Ja rozwiązałbym ten problem w ciągu czterdziestu dni. Prawdę mówiąc, myślę, że powinienem to zrobić. Ale inaczej niż pan.

- Jak?

- W prosty sposób. Zostałbym podróżnikiem. Mógłbym znaleźć tę Fundację, o której pan mówi i zobaczyć wszystko na własne oczy. Powiada pan, że są dwie?

- Zapiski mówią o dwóch. Znalazłem dowody na istnienie tylko jednej, co jest zupełnie zrozumiałe, jeśli się zważy, że druga znajduje się na przeciwnym końcu dłuższej osi Galaktyki.

- No cóż, wobec tego odwiedzimy tę bliższą - rzekł Generał podnosząc się i poprawiając pas.

- Wie pan, w którą stronę trzeba się udać? - spytał Barr.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin