Iwaszkiewicz Jarosław - Panny z Wilka (2020).pdf

(675 KB) Pobierz
JAROSŁAW
IWASZKIEWICZ
PANNY Z WILKA
Projekt okładki: Artur Wandzel
ISBN 978-83-7009-972-5 (mobi)
ISBN 978-83-7009-970-1 (epub)
ISBN 978-83-7009-971-8 (pdf)
Biblioteka Narodowa
al. Niepodległości 213
02-086 Warszawa
www.bn.org.pl
Sfinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu
w ramach programu wieloletniego Narodowy Program Rozwoju Czytelnictwa. Priorytet 4.
Pann y z wil ka
Wojna już dawno minęła. Wiktor Ruben w kieracie codziennej pracy za-
pomniał zupełnie o niej i zajmowały go tylko sprawy powszednie, bardzo
jednak absorbujące. Tym bardziej nie myślał o czasach przed wojną, cza-
sach ubogiej młodości, orki, uniwersytetu, któremu poświęcił tyle czasu,
a którego nie mógł skończyć, gdyż z orbity normalnej wytrąciły go wy-
padki historyczne. No, a potem to już tak poszło, tak nim zawinęło, że ani
pomyślał o młodości, a tutaj tymczasem zbliżył się czterdziesty rok życia.
Bardzo był przepracowany, ale to tym lepiej, powiadał, nie miał czasu na
żadne rozmyślania, a wiedział przecie z praktyki, że to do niczego nie pro-
wadzi. Śmierć Jurka naruszyła jednak jego równowagę, nie mógł się z nią
oswoić i poczuł się tak źle, że zwrócił się o poradę do lekarza.
Nie była to porada poważna, oczywiście; nie poszedł do żadnego gabi-
netu, nie jeździł specjalnie do Warszawy. Zlazł był właśnie z wózka, którym
przyjechał z pola — było to w początkach lata — doktor wysiadł z samo-
chodu, aby jak zwykle zrobić cotygodniowe odwiedziny zakładu. Wiktor
od trzech lat był zarządzającym małego folwarczku, zapisanego towarzy-
stwu ociemniałych, i gdzie co roku urządzano kolonię letnią dla ślepych
dzieci. Doktor przyjeżdżał co tydzień i teraz właśnie także przybył. Wik-
tor pogadał z nim trochę, a potem powiedział, że się źle czuje. Nie sypiał
w nocy, był bardzo zdenerwowany i nie mógł wcale pracować. I przy tym
ciągle myślał o przyjacielu, który umarł przed dwoma miesiącami na su-
choty. Podawał to wszystko od niechcenia, ale o Jurku spokojnie nie mógł
mówić. Był to jedyny dotychczasowy jego przyjaciel, kleryk, siostrzeniec
przełożonej kolonii, zupełnie zwyczajny człowiek, wierzący, spokojny, do-
bry. Prawie od dzieciństwa bardzo dużo pracował i musiał latać po mie-
ście, odziany w jakieś niewystarczające palto, przeziębiał się w parszywe
warszawskie pogody i na tym tle wywiązały się tuberkuły. Umarł, zresztą,
nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa swego stanu, ale jak gdyby od
dawna był na tamtym brzegu, do niczego się nie przywiązywał i jeśli na-
wet wiedział o tym, że umiera, już mu niczego nie było żal. Wiktor nie był
przy jego śmierci. Jurek umierał w szpitalu, na wiosnę, Wiktor nie myślał,
BIBLIOTEKA NARODOWA
1
pann y z wil ka
że to tak prędko nastąpi, trzeba było tyle zrobić na folwarku, który nazy-
wał się „Stokroć”. Zakładali w tym roku pierwsze inspekta, i to od razu
na dwieście okien, nawozu brakowało, nie było gdzie dostać, szarpano go
na wszystkie strony, jeździł aż pod Błonie za tymi sprawami i wróciwszy
zastał wiadomość o  śmierci. To mniej więcej opowiadał doktorowi, gdy
siedzieli pod kasztanem, przed domkiem kolonijnym, i czekali, aż dzie-
ci przyjdą ze spaceru. Doktor zajadał z brązowej miseczki zimne kwaśne
mleko, które mu bardzo smakowało, bo dzień był gorący. Nic nie mówił,
tylko potakiwał Wiktorowi i pomrukiwał nad mlekiem. Potem dopiero,
gdy ujrzał w kurzu drogi drepcące szeregi i trzymające się gromadnie ślepe
dzieci, spojrzał Wiktorowi w oczy:
— Wiktorku — powiedział (doktor do wszystkich mówił „ty”) — nie
ma co gadać; jak dawno pan tu pracuje?
— Trzy lata.
— Nie ma co gadać. Wyjeżdża pan na trzy tygodnie. Powiem matce
przełożonej. Janek pana zastąpi, a pan wyjedzie. Nie ma pan gdzie rodziny
czy znajomych na wsi? Niech pan wyjeżdża.
Tym sposobem znalazł się w podróży. Dawno już myślał, aby odwie-
dzić te strony, ale to były takie westchnienia, jak postanowienia dalekich
podróży, które robimy patrząc na piękne fotografie, wystawione w oknach
magazynów. Nie, nie myślał nigdy o tamtych czasach ani o realizacji tego;
nie spotkał nikogo od owych wakacyj, i  nie wiedział nic o  miejscu, do
którego teraz szedł. Oczywiście, wszystko po drodze było takie same. Przy
stacji tylko, która dawniej gwarzyła samotnie przez drogę z opuszczonym
żydowskim zajazdem, wyrosło teraz z dziesięć domów, gdzie roiły się ko-
lejowe interesy. Dalej był płot, zamykający skład węgla i drzewa, i dopiero
potem, na prawo, zaczynała się ta szosa, która — ta już oczywiście — nic
się nie zmieniła. Świeżo wówczas wybudowany dwór-willa z  czerwonej
cegły postarzał się, ogródek naokoło niego podrósł. Ale dalej przy szo-
sie stały tak olbrzymie białodrzewy, że czas już nie mógł ich powiększyć,
mógł tylko je obalić. Było ich może o  parę mniej niż dawniej i  Ruben
przypomniał sobie, że w  czasie wojny odbywały się tutaj krwawe walki.
Kule siepały pewnie po tych pniach. On nie był tutaj, jego artyleria sta-
ła bardziej na północy, potem brakło pocisków, pamięta odwrót jak dziś.
Ale tamte czasy, kiedy chodził lub jeździł tą szosą „do wujostwa”, pamięta
BIBLIOTEKA NARODOWA
2
Pann y z wil ka
lepiej niż zdarzenia dzisiejszego dnia. Bywał tu rzadko, matka nie lubiła
wujenki, ale tym bardziej pamiętał.
Potem droga szła w dół, był parów i wierzby. Są i dzisiaj. Potem wycho-
dzi się na górę i jest zagajnik. Wyszedł, ale teraz to już jest las. Ani wspo-
mnienia wojny, ani obozu w Murmanie, ani ostatnich walk we Francji, ani
atak na Kijów i  tamten znowu odwrót, ani wspomnienia lat garnizono-
wych, ani prac samorządowych — nic, całe życie upłynione w mrówczych,
nikomu niepotrzebnych zajęciach, nie dało Wiktorowi takiego poczucia
minionego czasu, co widok tego lasu na miejscu dawnego zagajnika. Było
to coś tak innego, nieoczekiwanie odmiennego, zamiast srebrnych małych
roślinek i  żółtych króliczych dołów między nimi zobaczyć duże czarne
drzewa, na tle igliwiem zabitego klepiska. Zatrzymał się na chwilę i wes-
tchnął. Pochylił się ku dołowi i zobaczył mały czarny słupek, znak granicz-
ny wetknięty w kopiec na rogu. Ten się nie zmienił, poczerniał może, ale
był taki sam. Znaczek ten pamiętał dobrze, siedzieli wtenczas przy nim,
w pamiętnych dniach lipca, kiedy odjeżdżał na wieść o wojnach. Aż tutaj
odprowadziła go Jola. Tutaj siedzieli, zjedli pierwsze jabłka, papierówki,
które mu ona przyniosła na drogę, i poszedł. Konie od razu były zmobili-
zowane, nie miano go czym odesłać na stację, zresztą tyle razy przychodził
i odchodził piechotą. Zaczął liczyć. To dziś piętnaście lat. Ani się obejrzał.
Fela, Julcia, Jola. Co się z nimi stało? Mimo woli przyśpieszył kroku,
aby stanąć prędzej na górce, ale zagajnik wyrósł, nie miał już stamtąd tego
co przedtem widoku. O wujostwu wiedział, że są, że mieszkają, że żyją,
choć rzadkie, ale miewał o  nich wiadomości. Ale o  tamtym domu nic.
Rozmijali się jakoś dotąd — a o to w świecie łatwo. I że też on tak o tym
zapomniał, nie napisał, nie zapytał! Znowu zaczął liczyć w pamięci, co mu
szło niesprawnie. Kroki mimo woli się zwalniały. One przecie już stare,
powychodziły pewnie za mąż. Oczywiście, Julcia miała wtedy lat dwadzie-
ścia czy dwadzieścia jeden. Kazia mało co była młodsza. A Jola? Też musi
być teraz po trzydziestce.
Wyszedł z  lasu. Tu zaraz był słup graniczny i  figura świętego Nepo-
mucena. Spojrzał w  tamtym kierunku. Ileż to razy, zawsze przecie idąc
czy jadąc do wujostwa, zbaczał, nakładał dwa kilometry, aby zajść do tego
dworu. Nazywał się zabawnie — Wilko; tak się nazywał folwark z dwo-
rem, wsi żadnej nie było. Zachodził tam, a nawet jedne wakacje spędził
BIBLIOTEKA NARODOWA
3
Zgłoś jeśli naruszono regulamin