Buduar_e_0s85.pdf
(
44 KB
)
Pobierz
On lubi przyłapać słowo na jego naocznym sensie.
Trzeba na to czasu i muzyki. Chłodnych bitów, generowanych
wprost w głodną znaczeń duszę. I słów: ładnych, pojedynczych
i posklejanych w ciągi. Wpisywanych w Google, w dowolnych ję-
zykach i konfiguracjach.
Wpisuje słowo, jakie chce, jakie lubi. Szuka obrazów.
I za chwilę ma – świat pocięty na kadry, pokawałkowany, za-
trzymany w sekundach. Kalejdoskop możliwości i niemożliwości.
Horyzonty, za którymi nie będzie. Światła dalekich miast, których
nie połknie. Domy, w których nigdy nie zamieszka.
Najbardziej lubi obrazy generowane ze słowa światło. Lumiere.
Lichte. The Light. W zestawieniu z innymi słowami wyglądają bar-
dzo dobrze. Do twarzy światłu z miastem i z nocą. Nocne światła
miast. Światła nocy. City lights. Podróż przez ciemne kilometry,
do miejsc, które nigdy nie będą na tyle własne, by stały się obojęt-
ne. Nocne światła miast przynoszą dziwny niepokój. Myśli o tym,
kim może być – tam, gdzie nigdy nie trafi. O wnętrzach mieszkań,
rozświetlonych przez nocne światła miast. Podróżuje dalej.
The Room. Das Zimmer. Rommet. La chambre. Teraz ogląda
obce wnętrza domów, przytulne pokoje, w których mieszka ktoś,
kogo nie zna i o kim niczego nie wie. Zimne, mieszczańskie salo-
ny o białych ścianach, ozdobionych nowoczesnym dizajnem. Małe,
ciepłe wnętrza drewnianych domów. Ściany z równo przyciętych
desek. Panele sosnowe, jasne. Pokoje jak od igły, antyseptyczne
jak szpitalne sale, i te z bałaganem na biurkach, stosami książek,
kotem z gałganka, budzikiem i kubkiem niedopitej herbaty. Pełne
innych, cudzych znaczeń. Historii, co ominą go zwyczajnie – nie
dowie się – kto tu mieszka i na co czeka. Dlaczego przedarł na
pół fotografię, nie dopił herbaty. Jakie rzeczy ma w głowie, kiedy
patrzy przez to okno, za którym śnieg.
Sno. The Snow. Neve. Słowa ze śniegiem malują się napraw-
7
dę pięknie. Jest wiele domów, zasypanych śniegiem po kominy,
świecących przez noc kwadratami okien. Są ulice przebrane świą-
tecznie, dachy samochodów i drzewa oprószone szronem jak mąką
– bardzo piękne drzewa.
Potem Google przenoszą w strony dalekie, do norweskich mia-
steczek albo do Oslo. W miejsca bezimienne i całkiem obce. Na
zaśnieżone dworce, lotniska, ulice. Do przydomowych ogródków,
lasów i parków.
Oslo widziane z oddali. Serpentyny mostów, smugi światła.
Kryształowe oczy biurowców – tysiące luster, odbijających lodo-
wate niebo. Doskonałe symetrie, ułożone jak na dłoni pod szaro-
granatowym sklepieniem. Księżyc – jedna z lamp. Po przypadko-
wo schwytanych w kadrze chodnikach chodzą ludzie. Mrużą oczy
przed zamiecią. Naciągają czapki, wtulają twarze w szaliki. Dzie-
ciaki rzucają się śnieżkami, lepią bałwana. Dalekość. Tam pojadę
– myśli. Gdzieś, gdzie zawsze da się zacząć od nowa.
Wpisuje inne słowo. Nazwę kolejnego miasta i ogląda zupełnie
inną historię. Całkiem inne ulice i twarze.
A potem odkrywa ten specjalny, kojący i zupełnie wyjątkowy
rodzaj tęsknoty – do tego, co mogłoby się zdarzyć.
Oto wjazd triumfalny bliźniaczek K. na stację Kraków Pła-
szów. Niedzielne, sierpniowe popołudnie miękko spływa na dachy
domów. Półcienie tańczą w klonowych liściach za oknem i na ich
twarzach, gdy pociąg nurkuje tunelami, prześlizguje się pod wia-
duktami. Do twarzy im w półcieniach z tym krajobrazem w tle.
Dobrze im w milczeniu, w pochmurnych minkach, kwiecistych su-
kienkach. Wzrok studenta z naprzeciwka prześlizguje się niezdar-
nie od szyi jednej, ku ramionom drugiej. Zapętla się gdzieś w oko-
licy ud i wraca na dachy krakowskie.
Dachy krakowskie widziane z okien pociągów mają w sobie coś.
Nienazwanego coś, ulotnego – myśli student z kozią bródką, ale nie
wie już, czy to przez te dachy, czy zapach pomarańczy w dłoni tej
z naprzeciwka. Czy to wszystko razem.
Oto powrót bliźniaczek K. do miasta Kraków. Do rozproszone-
go światła, w którym prawdziwie triumfują ich cynamonowe piegi,
8
Kup książkę
nagie ramiona. W którym fale ich włosów odzyskują ten najlep-
szy kolor lisiej sierści. I gdzie duch Wyspiańskiego żałuje, że nie
pojawiły się tutaj sto lat wcześniej – zwłaszcza kiedy patrzeć, jak
w milczeniu dzielą się cząstkami pomarańczy, kropelki soku spły-
wają po ich wargach. Milczące muzy wsuwające pomarańcze. Nie-
znośnie upalny dzień stygnący w oknie pociągu i nieprzyzwoicie
twarde myśli biednego studenta – natrętne muchy, które odganiają
znużone, nadgarstka ruchem odniechcianym, znudzone całkowitą
pewnością co do jego czynów tuż po zgaszeniu światła dzisiejszej
nocy.
Zuzanna i Celina mają po dwadzieścia lat i profil na MySpace,
na którym są jedną osobą:
Pornographer’s Dream.
Zainteresowa-
nia: fotografia, modeling, malarstwo, teatr, dandyzm i seks. Zresz-
tą wszystko to i tak jest jednym. Synkretyzm ducha i ciała. Sztuka
dla życia i życie dla sztuki. Słów nie za wiele, gdy mówią obrazy.
Czasami muzyka. Dzika, plemienna. Ulubione słowo: nihil.
Zuzannę i Celinę można sobie wynająć i opłacić na godziny,
a potem fotografować, malować, szkicować, zjadać wzrokiem ile się
tylko żywnie podoba. Puszczać wolno myśli, masturbować źrenice.
Jest godzina siedemnasta trzydzieści. Sierpniowe, niedzielne
popołudnie. Bliźniaczki K. wysiadają z pociągu i zmierzają w mil-
czeniu w stronę miasta. Idą wzdłuż torów. Zębami skubią i poże-
rają zielone serduszka tasznika.
Wzrok tłustego, spoconego maszynisty wymierzony celnie
w ich uda, odprowadza je aż do rampy.
Kiedy wybuchł Czarnobyl, opustoszały ulice. Była upalna wio-
sna w kolorach rozproszonego oranżu i błękitu. Gdzieniegdzie sły-
szało się złowieszcze gruchanie starych bab o boskiej karze. Sunące
ulicą święte komunistki w firankowych sukienkach, starannie oku-
tane przezroczystą folią, najeźdźcy z obcych planet. On śmiał się
głośno – majowy deszczyk i krzyki wrzaski, a potem chowanie się
w bramach, wpadanie na siebie i wywracanie na chodnikach. Roz-
bite kolana, fioletowe plamy z gencjany. O, trujący deszczu, wy-
płucz z nich wszystkie grzechy. Miał wtedy może sześć czy siedem
lat i zapamiętał tę chwilę bardzo dobrze. Uśmiech – małe, przy-
9
Kup książkę
padkowe odkrycie lekarstwa na to wszystko, co tutaj – zakurzone,
tłamszące. Na duszne, spływające upałem ulice z rozproszonym
światłem, jak z polaroidowych zdjęć. Na głowy gadające w te-
lewizorze, serwetę i paprotkę na tych głowach. Na meblościankę
w wysoki połysk, turystyczne suweniry w ludowym stylu, krysz-
tałowy serwis i koronkowe obrusy. Na kurtynę z koralików, ceratę
w kratę i młynek do kawy. A przede wszystkim na ojcowskie po-
krzykiwania w pozycji na czworakach pierwszego dnia miesiąca
oraz w różne inne dni.
Na herb – monidło, nad dzieciństwem tym całym zawieszo-
ny i nad wersalką, obok makaty z ojcem świętym, wydzierganej
krzyżykowym haftem, prezentu na pierwszą komunię i przepust-
ki do nieba. Na monidle ona i on, rumiane jabłuszka, z ufnością
w przyszłość spoglądające.
W przyszłość szczęśliwą i piękną. W to coś niewiadomego,
co przynieść może los. W coś ponad moszczenie gniazda, troskę
o czynsz i rachunki za światło. Ponad niedzielne kazanie, niedziel-
ną wódkę i paradę orkiestr górniczych.
Dwadzieścia i kilka jeszcze lat później wszystkie te rzeczy na-
dal tworzą miejsce, zwane domem. Tyle tylko, że ojciec nie musi
już znikąd wracać, jest na rencie i pije na miejscu. Nasiąknięty
jak gąbka polskością, polskością po wszystkie brzegi wypełnion,
pielęgnuje ją po swojemu, parząc co rano kawę fusiarkę w szklan-
ce z cynowym koszyczkiem, produkując to swoje gitesowe wino
z porzeczek i agrestu, dobre na wieczór, na rano i do obiadu, i nie-
nawidząc wszystkich wrogów odwiecznego porządku – a jest ich
wielu. W sennych koszmarach ojca wrogowie, o twarzach komu-
nistów, sodomitów i żydów, niby wielkie pająki przędą lepkie sie-
ci ponad domami porządnych, nieświadomych niczego obywateli,
wykradają z nich niebożęta, burzą rodzinne stadła, na złe ścieżki
wiodą. A bywa nawet i tak, że sprowadzają złą pogodę i powodzie
na naród ciemiężony. Kto wie, do czego są jeszcze zdolni. Roz-
kradną nam ten kraj do reszty. Zniszczą kościoły. Zabiorą dzieci
i wychowają na degeneratów. Dobrze chciał Hitler porządek z nimi
zrobić, grzmi ojciec po obiedzie, a matka zbiera ze stołu, pokonuje
oswojoną przez lata, jedyną swoją życiową przestrzeń, co mieści
10
Kup książkę
się pomiędzy dużym pokojem, a małą kuchnią. Tak oto właśnie
wypełnia się ich nienazwana szczęśliwość.
A ty byś się ożenił w końcu. Znajdź wreszcie babę, tłustą i głu-
pią, a potem tarmoś ją pod kołdrą ile wlezie. I raz, i dwa, i raz!
I o to chodzi w życiu! Co, nie mam racji? Chyba nie jesteś od-
mieńcem?
Bycie odmieńcem wszak, to gorsze od bycia złodziejem, czy
mordercą nawet. Jawny zamach na ziemię tę, na pana w czarnej
sukni i bozię na chmurze. Na ten oto wizerunek haftem krzyżyko-
wym wydziergany – bilet wstępu do wieczności z aniołami zare-
zerwowany. Gwałt polskiej rodzinie jawnie zadany. A może ci źle
z rodziną, co?
Więc kiedy któregoś dnia, podczas spożywania barszczu, on
oświadcza, że wizja tłustej żony jest mu całkowicie obca, ojciec
ciska w niego łyżką i błogosławi: won z tego domu, ty dewiancie!
I niech twoja noga. Póki nie nauczysz się myśleć po polsku i czuć
po polsku.
Czynność ta nie zajmuje mu zbyt wiele czasu, od dawna trzyma
pod łóżkiem spakowany plecak. Dokładnie od chwili, kiedy w dniu
świętowania zdanej na same piątki matury, pod stołem, zastawio-
nym pokarmem i napojem rozlanym w przezroczyste kieloneczki
złotą wstążką przepasane, przy dźwiękach harmonii, co wyżera
mózg, palce Dalekiej Krewnej, zacisnęły się znacząco w central-
nym miejscu pomiędzy jego udami, a jej słodki, trochę matowy
głos, a taki też z pewnością miał ten z jabłoni wąż, szepnął mu
wprost do ucha: uciekaj stąd, Misza. Jak najdalej.
I bądź szczęśliwy.
Jakoś jej zaufał. Wiedział, jak długo musiała zmywać z siebie
miano występnej i złej, co za nic, wbrew prośbom i groźbom, pod-
stawowej komórki zakładać nie chciała, gromadki potomków na
świat ku chwale Pana i zgodnie z naturą wydawać nie zamierzała.
On postanawia zrobić to teraz. Przed wyjściem żegna się jesz-
cze z psem i z matką, która chyba nawet chce go zatrzymać, coś
zrobić, powiedzieć coś, ale nie może, ponieważ akurat podsmaża
na drugie danie kartofle, pilnuje kompotów.
Od lat to planował – ten dzień. Po cichu, bez gadania. Pój-
11
Kup książkę
Plik z chomika:
Faficzek-10
Inne pliki z tego folderu:
Bosko_Nieidealna_s_00g2.pdf
(40274 KB)
Od_oswiecenia_ku_romantyzmowi_i_dalej_Autorzy_dziela_czytelnicy_Cz_6_e_0lk4.pdf
(73724 KB)
20_000_mil_podmorskiej_zeglugi_e_0cur.pdf
(483 KB)
666_do_mroku_e_c0fc.pdf
(1298 KB)
20_lat_Siedleckiego_Klubu_Kolekcjonerow_e_0f2d.pdf
(479 KB)
Inne foldery tego chomika:
Administracja
Afryka
After Effects
Agile - Programowanie
AJAX
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin